popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Anticonhttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/26712/AnticonNovember 14, 2024, 5:01 pmpl_PL © 2024 Admin stronySage Francis "Escape Artist" (Diggin' In The Videos #327)https://popkiller.kingapp.pl/2014-11-21,sage-francis-escape-artist-diggin-in-the-videos-327https://popkiller.kingapp.pl/2014-11-21,sage-francis-escape-artist-diggin-in-the-videos-327November 21, 2014, 12:20 pmRafał SamborskiAż trudno uwierzyć, że minęła już dekada od wydania przez Sage'a Francisa "A Healthy Distrust". Singiel promujący ten album, "Escape artist", to oparty na gitarze bit Aliasa, napędzająca numer elektroniczna perkusja, a przede wszystkim neurotyczne flow Sage'a i genialny tekst. Bo jak inaczej nazwać numer, oparty na metaforze hip-hopu jako magii i postaci rapera jako iluzjonisty? Trudno nie docenić otwierającego dwuwersu "When I first got into the magic, it was the underground phenomenon/Now everybody's like pick a card, any card", obrazującego jak zmienił się rap od czasów, gdy Sage zaczynał swoją przygodę z muzyką. Pochodzący z Rhode Island artysta nie boi się nawet zaburzyć obowiązujących w hip-hopie konwencji ("When I say hip/You? You say shut the fuck up, we ain't sayin' shit/And I respect it"). Warto przypomnieć sobie ten utwór, wszak już w sobotę Sage Francis gra pierwszy w historii koncert w Polsce we wrocławskim klubie Firlej. Czemu o tym wspominam? Raper uznawany jest za koncertową bestię. Sam pewnie nie pamięta już, ile zagrał koncertów, ale dwudziestoletnie doświadczenie jest wyczuwalne. To człowiek, który na jednym z rozwlekłych w czasie wielkich hip-hopowych festiwalii, wiedząc o tym, że publika czeka tylko na główną gwiazdę, wszedł na scenę i bez ogródek poprosił, by rzucać w niego czym się tylko da. To facet, który potrafi rozpocząć koncert tańcem pod znany popowy numer, zaskoczyć fristajlem pod klasyczny, bangerowy bit, a chwilę później zagrać spokojny numer. Kiedy Sage zagrał kilka lat temu swój koncert na Hip-Hop Kempie w środku dnia, można było usłyszec mnóstwo słów krytyki wobec organizatorów, dotyczących pory, w której odbyło się show. Bo Francis zawsze wyciska z siebie siódme poty, aby udowodnić, że jest najlepszy. I przy tym jest kompletnie nieobliczalny, dlatego trudno powiedzieć, jak będzie wyglądał koncert w sobotę. Jedna rzecz jest pewna - warto być w sobotę wieczorem we Wrocławiu. Szczególnie, że bilety nie są drogie.Aż trudno uwierzyć, że minęła już dekada od wydania przez Sage'a Francisa "A Healthy Distrust". Singiel promujący ten album, "Escape artist", to oparty na gitarze bit Aliasa, napędzająca numer elektroniczna perkusja, a przede wszystkim neurotyczne flow Sage'a i genialny tekst. Bo jak inaczej nazwać numer, oparty na metaforze hip-hopu jako magii i postaci rapera jako iluzjonisty? Trudno nie docenić otwierającego dwuwersu "When I first got into the magic, it was the underground phenomenon/Now everybody's like pick a card, any card", obrazującego jak zmienił się rap od czasów, gdy Sage zaczynał swoją przygodę z muzyką. Pochodzący z Rhode Island artysta nie boi się nawet zaburzyć obowiązujących w hip-hopie konwencji ("When I say hip/You? You say shut the fuck up, we ain't sayin' shit/And I respect it"). Warto przypomnieć sobie ten utwór, wszak już w sobotę Sage Francis gra pierwszy w historii koncert w Polsce we wrocławskim klubie Firlej.

Czemu o tym wspominam? Raper uznawany jest za koncertową bestię. Sam pewnie nie pamięta już, ile zagrał koncertów, ale dwudziestoletnie doświadczenie jest wyczuwalne. To człowiek, który na jednym z rozwlekłych w czasie wielkich hip-hopowych festiwalii, wiedząc o tym, że publika czeka tylko na główną gwiazdę, wszedł na scenę i bez ogródek poprosił, by rzucać w niego czym się tylko da. To facet, który potrafi rozpocząć koncert tańcem pod znany popowy numer, zaskoczyć fristajlem pod klasyczny, bangerowy bit, a chwilę później zagrać spokojny numer. Kiedy Sage zagrał kilka lat temu swój koncert na Hip-Hop Kempie w środku dnia, można było usłyszec mnóstwo słów krytyki wobec organizatorów, dotyczących pory, w której odbyło się show. Bo Francis zawsze wyciska z siebie siódme poty, aby udowodnić, że jest najlepszy. I przy tym jest kompletnie nieobliczalny, dlatego trudno powiedzieć, jak będzie wyglądał koncert w sobotę. Jedna rzecz jest pewna - warto być w sobotę wieczorem we Wrocławiu. Szczególnie, że bilety nie są drogie.

]]>
Buck 65 "Neverlove" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-12-01,buck-65-neverlove-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-12-01,buck-65-neverlove-recenzjaDecember 2, 2014, 10:18 amRafał SamborskiNa początku lutego tego roku premierę miała druga płyta projektu Bike For Three!, w którym główną siłę wokalną stanowi Buck 65. Raper nie rozpieszczał nigdy dużą ilością produkcji w ciągu roku, stąd niezłym zaskoczeniem dla niektórych musiała być zapowiedź nowej solówki artysty. Co ciekawe, okazało się, że dzień przed premierą „Neverlove” bez specjalnego rozgłosu została opublikowana kolejna produkcja artysty, mini–album „Laundromat Boogie”, którego prace rozpoczęto tuż po zamknięciu oficjalnego longplaya. My zajmiemy się dziś jednak wyłącznie daniem głównym w postaci "Neverlove".A czy to danie sycące i godne brzucha prawdziwego konesera? Nie od dziś wiadomo, że najlepsze albumy są często tworzone pod wpływem silnych emocji, a spore piętno na najnowszych utworach Bucka odcisnął rozwód z żoną. I wiemy to już od pierwszego utworu – świetnego „Gates of Hell”, wyprodukowanego przez Aliasa z Anticonu. Mogłaby to być zapowiedź najlepszej płyty Kanadyjczyka od czasów „Secret House Against the World”. Tak, niestety, jednak nie jest. Bo po „Gates of Hell” pojawia się takie „Only War”, w którym klimat mozolnie budowany w pierwszej zwrotce odbija się od ściany w chwili, gdy do mikrofonu zbliża się Tiger Rosa. Gorzej, że wokalistka pojawia się gościnnie w aż czterech utworach na płycie i tylko „That’s the Way Love Dies” można uznać za w miarę udany. Jeszcze ciekawiej jest z „Heart of Stone”, w którym udzielająca się w refrenie Jessica Lee ma niewątpliwe aspiracje, by zostać gwiazdą na listach przebojów. Z tym, że ten popowy refren, bardzo bliski klimatom, proponowanym przez Radio Eska, to jeden z najsłabszych punktów albumu. Chciałoby się więc oskarżyć gości o zamazywanie pozytywne wrażenia, ale nagle pojawia się podśpiewywane przez samego Bucka „Superhero in My Heart”, którego w żaden sposób nie idzie usprawiedliwić. Tak jak singlowe „Super Pretty Naughty” w założeniu będące pastiszem klubowych, radiowo-telewizyjnych hitów, w rzeczywistości pozostawiające spory niesmak. By było ciekawiej, oddajmy na chwilę głos samemu Buckowi: „Nie byłem pewien co zrobić z tym utworem. Niekoniecznie chciałem się nim dzielić z kimkolwiek (…) Raz opowiedziałem historię tej piosenki w klubie podczas jednego z moich koncertów i spytałem ludzi, czy chcą, abym go zagrał. Myślałem, ze znienawidzą ten utwór, ale, o dziwo, go pokochali” – pisał po publikacji utworu. Czemu ich słuchałeś, Buck? Przecież nie od dziś wiadomo, że alkohol wpływa negatywnie na percepcję rzeczywistości.Czy więc na płycie pojawia się coś dobrego oprócz „Gates of Hell”? Owszem, mamy przecież mroczne, prowadzone przez mocno swingującą perkusję „She Fades”, niesamowicie klimatyczne "Love Will Fuck You Up" oraz genialne „Baby Blanket”, przywołujące echa Bike For Three! i bardziej nastrojowych momentów z „Secret House Against The World”. Poza tym, trzeba przyznać, że mistrzem flow Buck nigdy nie był i nie będzie, ale gdy mowa o tekstach, poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Nawet jeżeli o dokładność niektórych rymów oskarżyć można by było tylko LL Cool J’a, a dominacja słowa „love” na ostatnich albumach byłego reprezentanta Anticonu jest już nieco nużąca. Nowy album Bucka 65 nie jest wobec tego pozycją tragiczną. Ale to album, którego zalety zostają przyćmione przez zbyt liczne wady. To z kolei tworzy nam płytę niespełniająca pokładanych w niej oczekiwań. Dlatego „Neverlove” otrzymuje tylko trzy z minusem.Na początku lutego tego roku premierę miała druga płyta projektu Bike For Three!, w którym główną siłę wokalną stanowi Buck 65. Raper nie rozpieszczał nigdy dużą ilością produkcji w ciągu roku, stąd niezłym zaskoczeniem dla niektórych musiała być zapowiedź nowej solówki artysty. Co ciekawe, okazało się, że dzień przed premierą „Neverlove” bez specjalnego rozgłosu została opublikowana kolejna produkcja artysty, mini–album „Laundromat Boogie”, którego prace rozpoczęto tuż po zamknięciu oficjalnego longplaya. My zajmiemy się dziś jednak wyłącznie daniem głównym w postaci "Neverlove".

A czy to danie sycące i godne brzucha prawdziwego konesera? Nie od dziś wiadomo, że najlepsze albumy są często tworzone pod wpływem silnych emocji, a spore piętno na najnowszych utworach Bucka odcisnął rozwód z żoną. I wiemy to już od pierwszego utworu – świetnego „Gates of Hell”, wyprodukowanego przez Aliasa z Anticonu. Mogłaby to być zapowiedź najlepszej płyty Kanadyjczyka od czasów „Secret House Against the World”. Tak, niestety, jednak nie jest. 

Bo po „Gates of Hell” pojawia się takie „Only War”, w którym klimat mozolnie budowany w pierwszej zwrotce odbija się od ściany w chwili, gdy do mikrofonu zbliża się Tiger Rosa. Gorzej, że wokalistka pojawia się gościnnie w aż czterech utworach na płycie i tylko „That’s the Way Love Dies” można uznać za w miarę udany. Jeszcze ciekawiej jest z „Heart of Stone”, w którym udzielająca się w refrenie Jessica Lee ma niewątpliwe aspiracje, by zostać gwiazdą na listach przebojów. Z tym, że ten popowy refren, bardzo bliski klimatom, proponowanym przez Radio Eska, to jeden z najsłabszych punktów albumu. Chciałoby się więc oskarżyć gości o zamazywanie pozytywne wrażenia, ale nagle pojawia się podśpiewywane przez samego Bucka „Superhero in My Heart”, którego w żaden sposób nie idzie usprawiedliwić. Tak jak singlowe „Super Pretty Naughty” w założeniu będące pastiszem klubowych, radiowo-telewizyjnych hitów, w rzeczywistości pozostawiające spory niesmak. By było ciekawiej, oddajmy na chwilę głos samemu Buckowi: „Nie byłem pewien co zrobić z tym utworem. Niekoniecznie chciałem się nim dzielić z kimkolwiek (…) Raz opowiedziałem historię tej piosenki w klubie podczas jednego z moich koncertów i spytałem ludzi, czy chcą, abym go zagrał. Myślałem, ze znienawidzą ten utwór, ale, o dziwo, go pokochali” – pisał po publikacji utworu. Czemu ich słuchałeś, Buck? Przecież nie od dziś wiadomo, że alkohol wpływa negatywnie na percepcję rzeczywistości.

Czy więc na płycie pojawia się coś dobrego oprócz „Gates of Hell”? Owszem, mamy przecież mroczne, prowadzone przez mocno swingującą perkusję „She Fades”, niesamowicie klimatyczne "Love Will Fuck You Up" oraz genialne „Baby Blanket”, przywołujące echa Bike For Three! i bardziej nastrojowych momentów z „Secret House Against The World”. Poza tym, trzeba przyznać, że mistrzem flow Buck nigdy nie był i nie będzie, ale gdy mowa o tekstach, poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Nawet jeżeli o dokładność niektórych rymów oskarżyć można by było tylko LL Cool J’a, a dominacja słowa „love” na ostatnich albumach byłego reprezentanta Anticonu jest już nieco nużąca.  

Nowy album Bucka 65 nie jest wobec tego pozycją tragiczną. Ale to album, którego zalety zostają przyćmione przez zbyt liczne wady. To z kolei tworzy nam płytę niespełniająca pokładanych w niej oczekiwań. Dlatego „Neverlove” otrzymuje tylko trzy zminusem.

]]>
Sole & DJ Pain 1 "Death Drive" i "Pattern of Life EP" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-10-12,sole-dj-pain-1-death-drive-i-pattern-of-life-ep-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-10-12,sole-dj-pain-1-death-drive-i-pattern-of-life-ep-recenzjaOctober 4, 2014, 6:18 pmRafał SamborskiSole zawsze miał w sobie odrobinę szaleństwa, niezależnie, czy mowa o flow, czy o tekstach. To sprawiało, że Tim Holland należał do grona niesamowicie intrygujących raperów. Bezkompromisowość, zaangażowanie, ekshibicjonizm emocjonalny, ekspresja, świetne ucho do bitów – te cechy sprawiały, że Sole cieszył się gronem oddanych fanów. Nawet zagorzali przeciwnicy współtwórcy Anticonu przyznają, że jego twórczość miała spory wpływ na amerykańskie hip-hopowe podziemie.Pierwsza solówka, „Bottle of Humans”, ze swoim tytułowym numerem wydawała się być manifestem tego, co dziennikarze nazwali pół–żartem „emo-hopem”. Wydane w 2003 „Selling Live Water” jest albumem, którego w żaden sposób rdza się nie ima – produkcją dojrzałą, świetnie wyprodukowaną, ukazującą w pełni wykształtowany, charakterystyczny styl Sole’a. Przebiło ją dopiero „Hello Cruel World” z 2011 – prawdopodobnie najbardziej dopracowana pozycja rapera, wydana w Fake Four już po odejściu rapera z rodzimej wytwórni. A potem zaczęły się schody…Dwa lata temu Sole zachęcał swoich fanów do wpłacania datków na pokrycie nagrania jego solowego albumu na jednym z klonów Kickstartera. Plan udał się na tyle, że „Death Drive” to już czwarty „wokalny” longplay Hollanda, nagrywany w taki sposób. Trudno jednak traktować darmowo wypuszczoną miesiąc później epkę „Pattern of Life” jako osobny twór, szczególnie, gdy muzycznie i tematycznie jest kontynuacją longplaya. Taka dawka muzyki od Sole’a? Jeszcze kilka lat temu można było się zachwycać.Gorzej, że spadek jakości w porównaniu ze wcześniejszą twórczością jest oczywisty. Również od strony tematycznej. Kto zna poprzednie trzy solówki Sole’a, ten wie, że raper niemal zupełnie porzucił osobiste refleksje, skupiając się głównie na wątkach polityczno–ideologicznych. Mamy więc obserwacje dotyczące systemów politycznych, konspirację, teorie spiskowe, ucisk, rewolucję, wojnę, wersy kierowane w stronę politycznych przeciwników rapera, wersy kierowane w osoby o podobnych poglądach do rapera, a nawet cuty z Chucka D i nawiązania do Johna Lennona. Oraz abortowane płody. Ta nawałnica po pewnym czasie jest dość męcząca, przez co trudno przebrnąć przez wszystkie utwory bez chociaż chwilowej przerwy. Sole zmienił się w rapera z misją – problem tkwi w tym, że jego misja przypomina niekiedy fanatyka idei, niekoniecznie korzystającego z merytorycznej argumentacji. Absolutnym szczytem w tej kwestii jest „Fuck Google”, kończące „Pattern of Life”. Bo jak to możliwe, że raper, który słynął ze skomplikowanej metaforyki, wielopoziomowych wersów, rzuca tekst tak łopatologiczny, że można się zastanawiać, czemu do płyty nie został dołączony schemat, obrazujący sytuację? Zabawne jest to, że dissy w utworze okazują się dość przewrotne, jeśli pomyśli się o tym, jakimi kanałami komunikuje się raper ze swoimi odbiorcami. Sole, proszę, nie idź tą drogą. A czy Sole powinien dalej współpracować z DJ-em Painem 1? Od strony produkcyjnej ukłon w stronę mainstreamu jest niewątpliwy – w końcu producent współpracował wcześniej z m.in. 50 Centem, Schoolboyem Q, Gucci Mane’m, czy Game’em. Na „Death Drive” usłyszeć możemy dwie główne fascynacje Paina 1: newschool i rock. W wielu miejscach ze sobą współgrają, czego przykładem są „War” i „Rap Game Darwin”. Zaskakuje „Unscorch the Earth”, w którym nowoczesny bit, napędzany przez syntezowane smyczki, przechodzi w refrenie w rapcore, na którym idealnie odnalazłby się wokal Zacka de la Rochy. Trudno nie czuć dysonansu słysząc obok siebie takie bity jak mocno gitarowy utwór tytułowy i „Baghdad Shake”, korespondujące w warstwie muzycznej z THGHT. Absolutnie za to przeraża poruszające się na granicy kiczu „Y.D.E.L.O”. „Pattern of Life” zdecydowanie bardziej skłania się w stronę newschoolowych fascynacji Paina 1. Pod „Snitch Nation” mogłoby się podpisać nawet The Skyrider Band. No, właśnie. Bo mimo wszystko ma się wrażenie, że Sole lepiej sprawdzał się na produkcjach swoich poprzednich współpracowników. Chemia była znacznie bardziej wyczuwalna, a takie „Rap Game Darwin” nakazuje zastanowić się nad tym, czy Timowi kiedykolwiek uda się sprawdzić dobrze w roli „rapera” w klasycznym rozumieniu. To szalony styl, który wymaga specyficznego podejścia również u producenta. Owszem, można artystę pochwalić za to, że w porównaniu ze starymi płytami wokal zyskał na czytelności, flow pozbawiono nadmiaru ciśnienia, a wersy są mniej skupione, wypływają wolniej, przez co nie ma już problemu ze zrozumieniem tekstów bez książeczki. Ale to proces, który trwa już od kilku dobrych lat. Przez te kilka lat na scenie nieobecny był inny współtwórca Anticonu, The Pedestrian, który tu udziela się gościnnie w „The Janitor’s Son”. Wszelkie emocje związane z jego powrotem są jednak niweczone w momencie, gdy na mikrofon wchodzi Sole z bardzo nietypowym na siebie, agresywnym flow, brzmiącym jakby raper kandydował na nowego członka Jedi Mind Tricks. W „War” gościnnie pojawia się Decomposure, swoim śpiewem przywołujący skojarzenia z Jaredem Leto. Na szczęście rekompensuje to złe wrażenie w najlepszym na longplayu „Coal”. Za to udzielający się w „Old Gods Ain’t Dead” Sean Bonnette nie dostał takiej szansy. W „Snitch Nation” z „Pattern of Life” Ceschi przyćmiewa Sole’a, pokazując przy okazji jak powinno łączyć się rap ze śpiewem. To zresztą najlepszy utwór z całego zestawu.„Death Drive” i „Pattern of Life” to pozycje trudne. Ale nie z powodu tekstów, czy ciężaru bitów. To pozycje trudne, dlatego, że są świadectwem upadku jednego z najciekawszych raperów sceny awangardowego rapu. I niewątpliwie trudno będzie fanom „Selling Live Water” czy „Hello Cruel World” obserwować odejście od starego klimatu i dawnej tematyki nagrań Sole’a. Oby raper się opamiętał. Trzy z dużym minusem.Sole zawsze miał w sobie odrobinę szaleństwa, niezależnie, czy mowa o flow, czy o tekstach. To sprawiało, że Tim Holland należał do grona niesamowicie intrygujących raperów. Bezkompromisowość, zaangażowanie, ekshibicjonizm emocjonalny, ekspresja, świetne ucho do bitów – te cechy sprawiały, że Sole cieszył się gronem oddanych fanów. Nawet zagorzali przeciwnicy współtwórcy Anticonu przyznają, że jego twórczość miała spory wpływ na amerykańskie hip-hopowe podziemie.

Pierwsza solówka, „Bottle of Humans”, ze swoim tytułowym numerem wydawała się być manifestem tego, co dziennikarze nazwali pół–żartem „emo-hopem”. Wydane w 2003 „Selling Live Water” jest albumem, którego w żaden sposób rdza się nie ima – produkcją dojrzałą, świetnie wyprodukowaną, ukazującą w pełni wykształtowany, charakterystyczny styl Sole’a. Przebiło ją dopiero „Hello Cruel World” z 2011 – prawdopodobnie najbardziej dopracowana pozycja rapera, wydana w Fake Four już po odejściu rapera z rodzimej wytwórni. A potem zaczęły się schody…

Dwa lata temu Sole zachęcał swoich fanów do wpłacania datków na pokrycie nagrania jego solowego albumu na jednym z klonów Kickstartera. Plan udał się na tyle, że „Death Drive” to już czwarty „wokalny” longplay Hollanda, nagrywany w taki sposób. Trudno jednak traktować darmowo wypuszczoną miesiąc później epkę „Pattern of Life” jako osobny twór, szczególnie, gdy muzycznie i tematycznie jest kontynuacją longplaya. Taka dawka muzyki od Sole’a? Jeszcze kilka lat temu można było się zachwycać.

Gorzej, że spadek jakości w porównaniu ze wcześniejszą twórczością jest oczywisty. Również od strony tematycznej. Kto zna poprzednie trzy solówki Sole’a, ten wie, że raper niemal zupełnie porzucił osobiste refleksje, skupiając się głównie na wątkach polityczno–ideologicznych. Mamy więc obserwacje dotyczące systemów politycznych, konspirację, teorie spiskowe, ucisk, rewolucję, wojnę, wersy kierowane w stronę politycznych przeciwników rapera, wersy kierowane w osoby o podobnych poglądach do rapera, a nawet cuty z Chucka D i nawiązania do Johna Lennona. Oraz abortowane płody. Ta nawałnica po pewnym czasie jest dość męcząca, przez co trudno przebrnąć przez wszystkie utwory bez chociaż chwilowej przerwy. Sole zmienił się w rapera z misją – problem tkwi w tym, że jego misja przypomina niekiedy fanatyka idei, niekoniecznie korzystającego z merytorycznej argumentacji. Absolutnym szczytem w tej kwestii jest „Fuck Google”, kończące „Pattern of Life”. Bo jak to możliwe, że raper, który słynął ze skomplikowanej metaforyki, wielopoziomowych wersów, rzuca tekst tak łopatologiczny, że można się zastanawiać, czemu do płyty nie został dołączony schemat, obrazujący sytuację? Zabawne jest to, że dissy w utworze okazują się dość przewrotne, jeśli pomyśli się o tym, jakimi kanałami komunikuje się raper ze swoimi odbiorcami. Sole, proszę, nie idź tą drogą. 

A czy Sole powinien dalej współpracować z DJ-em Painem 1? Od strony produkcyjnej ukłon w stronę mainstreamu jest niewątpliwy – w końcu producent współpracował wcześniej z m.in. 50 Centem, Schoolboyem Q, Gucci Mane’m, czy Game’em. Na „Death Drive” usłyszeć możemy dwie główne fascynacje Paina 1: newschool i rock. W wielu miejscach ze sobą współgrają, czego przykładem są „War” i „Rap Game Darwin”. Zaskakuje „Unscorch  the Earth”, w którym nowoczesny bit, napędzany przez syntezowane smyczki, przechodzi w refrenie w rapcore, na którym idealnie odnalazłby się wokal Zacka de la Rochy. Trudno nie czuć dysonansu słysząc obok siebie takie bity jak mocno gitarowy utwór tytułowy i „Baghdad Shake”, korespondujące w warstwie muzycznej z THGHT. Absolutnie za to przeraża poruszające się na granicy kiczu „Y.D.E.L.O”. „Pattern of Life” zdecydowanie bardziej skłania się w stronę newschoolowych fascynacji Paina 1. Pod „Snitch Nation” mogłoby się podpisać nawet The Skyrider Band. 

No, właśnie. Bo mimo wszystko ma się wrażenie, że Sole lepiej sprawdzał się na produkcjach swoich poprzednich współpracowników. Chemia była znacznie bardziej wyczuwalna, a takie „Rap Game Darwin” nakazuje zastanowić się nad tym, czy Timowi kiedykolwiek uda się sprawdzić dobrze w roli „rapera” w klasycznym rozumieniu. To szalony styl, który wymaga specyficznego podejścia również u producenta. Owszem, można artystę pochwalić za to, że w porównaniu ze starymi płytami wokal zyskał na czytelności, flow pozbawiono nadmiaru ciśnienia, a wersy są mniej skupione, wypływają wolniej, przez co nie ma już problemu ze zrozumieniem tekstów bez książeczki. Ale to proces, który trwa już od kilku dobrych lat. 

Przez te kilka lat na scenie nieobecny był inny współtwórca Anticonu, The Pedestrian, który tu udziela się gościnnie w „The Janitor’s Son”. Wszelkie emocje związane z jego powrotem są jednak niweczone w momencie, gdy na mikrofon wchodzi Sole z bardzo nietypowym na siebie, agresywnym flow, brzmiącym jakby raper kandydował na nowego członka Jedi Mind Tricks. W „War” gościnnie pojawia się Decomposure, swoim śpiewem przywołujący skojarzenia z Jaredem Leto. Na szczęście rekompensuje to złe wrażenie w najlepszym na longplayu „Coal”. Za to udzielający się w „Old Gods Ain’t Dead” Sean Bonnette nie dostał takiej szansy. W „Snitch Nation” z „Pattern of Life” Ceschi przyćmiewa Sole’a, pokazując przy okazji jak powinno łączyć się rap ze śpiewem. To zresztą najlepszy utwór z całego zestawu.

„Death Drive” i „Pattern of Life” to pozycje trudne. Ale nie z powodu tekstów, czy ciężaru bitów. To pozycje trudne, dlatego, że są świadectwem upadku jednego z najciekawszych raperów sceny awangardowego rapu. I niewątpliwie trudno będzie fanom „Selling Live Water” czy „Hello Cruel World” obserwować odejście od starego klimatu i dawnej tematyki nagrań Sole’a. Oby raper się opamiętał. Trzy z dużym minusem.

]]>
Sage Francis "Copper Gone" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-08-10,sage-francis-copper-gone-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-08-10,sage-francis-copper-gone-recenzjaAugust 6, 2014, 9:33 amRafał SamborskiKiedy Sage Francis wypuścił pierwszy singiel, promujący swój najnowszy krążek „Copper Gone”, wiedziałem, że będę musiał napisać recenzję płyty. Okazało się, że nie ja jeden miałem w Popkillerze takie plany. Dlatego zamiast tradycyjnych dwóch tekstów, postanowiłem zaproponować Maćkowi Wojszkunowi połączenie sił. Rafał Samborski: Kiedy DJ Shadow wydał „Outsidera” można było poczuć się zniesmaczonym. Kiedy RJD2 wydał „The Third Hand” można było poczuć się rozczarowanym. Kiedy w 2010 Sage Francis wydał „Li(f)e”, można było się zastanowić, czy w odtwarzaczu kręci się dobra płyta. Bo raper znany z nawijania pod dość specyficzne, rozbudowane i na ogół dość agresywne podkłady, nagle nagrywa pod mdłe gitarki, przygotowywane przez gwiazdy indie–rocka. Sage zawsze znany był ze swojej eksperymentalnej natury, ale – jak powszechnie wiadomo – nie każdy eksperyment musi być udany. I do takich zaliczam „Li(f)e”. A szkoda. „A Healthy Distrust” i „Human The Death Dance” to pozycje wyjątkowe, zaś o wadze „Personal Journals” dla amerykańskiego podziemia rapowego można by napisać esej.Maciej Wojszkun: Akurat ja uwielbiam „Li(f)e” w całej jego indie–rockowej krasie – co prawda, nieco mniej niż „A Healthy Distrust”, ale i tak swego czasu album gościł w moich słuchawkach często. Nie powiesz mi chyba, że „The Best of Times” nie wzruszyło do łez a „Three Sheets to the Wind” nie porwało cię do szaleńczego pogo?! Rafał: Nie jestem fanem happysadu, sorry. Maciej: Nie zmienia to faktu, że po wydaniu „Li(f)e” Sage znikł ze sceny na cztery długie lata, sporadycznie dając gościnne występy m.in. u Sole'a czy B. Dolana. Brakowało przez te lata Sage'a: tej fenomenalnej techniki, tych wykręconych, skomplikowanych tekstów, które można by rozszyfrowywać godzinami. Skończyło się jednak oczekiwanie, oto bowiem Sage powrócił z nowym albumem – „Copper Gone”. A więc, Rafał, jak wrażenia po powrocie Wujka?Rafał: A bardzo dobrze. Gdy Sage powiedział, że planuje powrót do formy ze swoich wcześniejszych solówek, byłem wniebowzięty. Rozczarowanie „Li(f)e” przeżywałem bardzo i zapewne przeżywałbym jeszcze bardziej, gdyby nie wydana wtedy niesamowita solówka B.Dolana na bitach Aliasa, materializująca w sobie wszystko, czego oczekiwałem od Sage'a. A czego można od Francisa oczekiwać? Genialnych tekstów, świetne bitów oraz flow, z którym można zrobić absolutnie wszystko. I gdy usłyszałem singiel "Vonnegut Busy", wiedziałem, że to nie może być słaba płyta. No, właśnie - co sądzisz o singlu?Maciej: „Vonnegut Busy”… Szczerze - gdy usłyszałem go pierwszy raz, nie zachwycił mnie jakoś szczególnie. Po kilku odsłuchach jednak - z ręką na sercu – stwierdzam, ze to jeden z moich ulubionych tracków Sage'a w ogóle. Francisowy singiel idealny, zawierający w sobie wszystkie najlepsze cechy Sage'a - znakomite ucho do beatów, świetną technikę, fenomenalny refren (I like for my shoes to look like the’ve been walked in/my house to look like it’s been lived in…). A przede wszystkim rewelacyjny tekst. Raper płynnie przechodzi ze społecznej krytyki do osobistych refleksji, po brzegi wypełniając zwrotki inteligentnymi grami słownymi i nawiązaniami, choćby do Kurta Vonneguta właśnie. Dla mnie to jeden z najlepszych tegorocznych singli. „Vonnegut Busy” niesamowicie zaostrzyło apetyt na resztę albumu. I z przyjemnością stwierdzam, że pozostałe utwory również trzymają wysoki poziom. Rafał: Cóż, "Vonnegut Busy" to dla mnie zdecydowany faworyt, bo to nie tyle najlepszy utwór na płycie, co jeden z najlepszych utworów Sage'a w ogóle. Mniej więcej ta klasa, co „Crack Pipes”, „Escape Artist” czy „Going Back To Rehab”. Ale tak, masz rację, płyta trzyma bardzo wysoki poziom. Kiedy Sage nawija na bicie Bucka 65 o swojej izolacji od społeczeństwa w "Make'em Purr", mam ciary. Kiedy Francis dziękuje swojemu zmarłemu ojcu za dar umiejętności posługiwania się językiem w „Thank You”, mam ciary. Kiedy słyszę charakterystyczną perkusję Aliasa w „The Set Up” i to jak pięknie na nią wchodzi Paul w zwrotce, wiem, że czekają mnie ciary.Maciej: Racja, „Thank You” i „Make 'Em Purr” to fantastyczne, niezwykle szczere utwory. Cała płyta w ogóle jest bardzo osobista i – jak stwierdził Sage w jednym z wywiadów – „pełna mrocznych i dołujących momentów, niepozbawiona jednak nadziei”. By wspomnieć tylko „Make'em Purr”, jeden z najbardziej wnikliwych i "rozdzierających" wręcz portretów owej izolacji od społeczeństwa, zawierający jedne z najciekawszych i najbardziej wieloznacznych linijek na albumie (If you want to eat healthy/you gotta dirty some dishes). Nie oznacza to jednak, że Francois skupił się wyłącznie na osobistych trackach. Przeciwnie, mamy tu też m.in. soczyście jadowity komentarz dotyczący współczesnego hip-hopu w „Cheat Code”, czy epickie, apokaliptyczne niemal „Dead Man’s Float”, traktujące o zbyt gorliwej wierze. I – jak zwykle – miliony świetnych wersów, wymykających się jednoznacznej interpretacji. Takie „Once Upon a Blood Moon” choćby – po prostu szczęka opada. Swoją drogą, ciekawi mnie, co oznacza sam tytuł albumu, „Copper Gone”?Rafał: Zapewne spodziewałbyś się, że mowa tu o jakiejś ironii powszechnej wśród wykonawców - diamentowa płyta, platynowa płyta, złota płyta, a Sage'owi uciekła nawet ta miedziana. Bodajże Edan już kiedyś mówił w ten sposób. Ale sam Sage tłumaczył w wywiadzie dla RT, że gdy domy w okolicy, w której mieszka, były opuszczane, zabierano z nich rury miedziane na sprzedaż, a następnie sprayem pisano na budynkach "copper gone". I te domy wydają się być alegorią poczucia pustki w życiu Sage’a. Maciej: A więc stąd ten tytuł. Interesujące. I świetnie pasuje do introspektywnego charakteru płyty.Raph: Jeszcze co do RT – całkiem niedawno ze swoją nową płytą przyszedł tam Sole, który poszedł już kompletnie w tematy polityczne, w sferze liryk osobistych nawijając co najwyżej o swoim weganizmie i tak powiązanym ideologicznie. I cieszy mnie to, że Sage wciąż lubi zahaczać o politykę, ale nie zapomina, że ma oprócz tego jakieś własne życie. Nie będę ukrywał, uwielbiam ten ekshibicjonizm emocjonalny. Masz wtedy wrażenie, że raper jest z krwi i kości, że to człowiek, a nie jakaś figura, posąg, którego nie da się zburzyć.Maciej: A co sądzisz o podkładach? Na papierze wygląda to imponująco: produkcje Aliasa, Bucka 65, Cecila Ottera, Reanimatora. A jak brzmi?Rafał: Przyznam, że akurat Reanimator ze swoim „The Place She Feared Most” mnie trochę zawiódł - jego produkcje zazwyczaj w swojej oszczędności były bardzo klimatyczne. Tu mamy zsynchronizowane z basem dęciaki, perkusję z handclapem na mocnym pogłosie, krótkie "gapy" między taktami, ale tak w zasadzie to nic więcej się nie dzieje. A mimo wszystko całość wydaje się jakaś taka chaotyczna. W nie swojej roli sprawdził się Prolyphic w wychwalanym już przez nas „Vonnegut Busy”. Zdecydowanie bardziej kojarzyć go można jako rapera - zresztą, w Strange Famous wypuścił dwie płyty; jedną na bitach Reanimatora, drugą na bitach Buddy'ego Peace'a. A tu się okazuje, że warto by było czekać na płytę, którą wyprodukowałby sobie w pełni sam. No i Cecil Otter też nie do końca w swoim stylu w otwierającym płytę „Pressure Cooker”. Mocny, rockowy, dynamiczny podkład z genialnym, spokojnym mostkiem w środku. Idealny bit na utwór rozpoczynający album. Choć to nie jedyny bit reprezentanta Doomtree, bo mamy jeszcze „Dead Man’s Float”. Maciej: W „Dead Man's Float” jak dla mnie podkład Cecila Ottera jest też dobry, szczególnie pod koniec, jednak nieznacznie „przeprodukowany”. Napchano tam zbyt dużo elektroniki, przez co wokal Sage'a schodzi na drugi plan. Za to „Pressure Cooker” to perła – bezceremonialne, mocarne wejście z buta, świetny otwieracz, „class A headbanger”, jak to określił Buck 65.Rafał: A na „The Set Up” od Aliasa nie ma co narzekać?Maciej: Szczerze, akurat średnio mi przypadł ten bit z tymi swoimi dziwnymi elektronicznymi plumknięciami na początku. Aczkolwiek sam track niczego sobie, niebywale klimatyczny. Rafał: Nie zapomnijmy też o producentach mniej znanych. Dajmy na to, drugi singiel z płyty, "Grace" został wyprodukowany przez niejakiego Alexandra Browna, podpisującego się bez samogłosek. I jak, dotrzymują kroku weteranom Francisowych produkcji, co?Maciej: W rzeczy samej! Beat Browna świetnie pasuje do melancholijnych wersów Mędrca. Całkiem niezły jest też „Thank You” Andersa Parkera, z ciekawym, wręcz westcoastowym vibe'em. Podoba mi się "Over Under" autorstwa francuskiego producenta Le Parasite'a, świetnie łączące niepokojące, nieziemskie dźwięki smyczków z ciężka elektroniką. Generalnie produkcja „Copper Gone” w większości jest bez zarzutu, beaty są dobrze dobrane, Sage płynie na nich bez problemu. Przyznać jednak muszę, że w tej kategorii płyta nie zdołała przebić mojej ulubionej „A Healthy Distrust”. Ba, nie zdołała przebić nawet rockowych eksperymentów „Li(f)e”. W którejś recenzji czytałem, że „Dead Man's Float” to kawałek, który muzycznie nawiązuje do "The Best of Times" - niby w którym miejscu?!Rafał: Nigdy nie zrozumiem, czemu tak bardzo cenisz „Li(f)e”, ale nie to jest przedmiotem naszej dzisiejszej dyskusji. Jak uważasz – „Copper Gone”, mimo swoich kilku niewielkich wad, to dobry kandydat na płytę roku?Maciej: Patrząc realistycznie - wątpię, aby „Copper Gone” zawojowało na listach najlepszych albumów tego roku. Co nie zmienia faktu, że to świetny album, zarówno dla "laików" jak i oddanych fanów Sage'a. Album mocny, spójny, znakomity technicznie, inteligentny i dojrzały, dający do myślenia. To po prostu triumfalny powrót jednego z najznakomitszych „niezależnych” MC's w grze. Ode mnie piątka.Rafał: Tak, masz rację. Przede wszystkim Sage to MC dla wybranych - nie każdy jest w stanie zdzierżyć jego charakterystyczny akcent czy niekiedy nieco histeryczne, zbyt ekspresyjne, rozedrgane flow. Ale ja to kupuję, bo tekstowo Sage to czołówka, poezja w czystym wydaniu. Ode mnie pięć z minusem.Kiedy Sage Francis wypuścił pierwszy singiel, promujący swój najnowszy krążek „Copper Gone”, wiedziałem, że będę musiał napisać recenzję płyty. Okazało się, że nie ja jeden miałem w Popkillerze takie plany. Dlatego zamiast tradycyjnych dwóch tekstów, postanowiłem zaproponować Maćkowi Wojszkunowi połączenie sił. 

Rafał Samborski: Kiedy DJ Shadow wydał „Outsidera” można było poczuć się zniesmaczonym. Kiedy RJD2 wydał „The Third Hand” można było poczuć się rozczarowanym. Kiedy w 2010 Sage Francis wydał „Li(f)e”, można było się zastanowić, czy w odtwarzaczu kręci się dobra płyta. Bo raper znany z nawijania pod dość specyficzne, rozbudowane i na ogół dość agresywne podkłady, nagle nagrywa pod mdłe gitarki, przygotowywane przez gwiazdy indie–rocka. Sage zawsze znany był ze swojej eksperymentalnej natury, ale – jak powszechnie wiadomo – nie każdy eksperyment musi być udany. I do takich zaliczam „Li(f)e”. A szkoda. „A Healthy Distrust” i „Human The Death Dance” to pozycje wyjątkowe, zaś o wadze „Personal Journals” dla amerykańskiego podziemia rapowego można by napisać esej.

Maciej Wojszkun: Akurat ja uwielbiam „Li(f)e” w całej jego indie–rockowej krasie – co prawda, nieco mniej niż „A Healthy Distrust”, ale i tak swego czasu album gościł w moich słuchawkach często. Nie powiesz mi chyba, że „The Best of Times” nie wzruszyło do łez a „Three Sheets to the Wind” nie porwało cię do szaleńczego pogo?! 

Rafał: Nie jestem fanem happysadu, sorry. 

Maciej: Nie zmienia to faktu, że po wydaniu „Li(f)e” Sage znikł ze sceny na cztery długie lata, sporadycznie dając gościnne występy m.in. u Sole'a czy B. Dolana. Brakowało przez te lata Sage'a: tej fenomenalnej techniki, tych wykręconych, skomplikowanych tekstów, które można by rozszyfrowywać godzinami. Skończyło się jednak oczekiwanie, oto bowiem Sage powrócił z nowym albumem – „Copper Gone”. A więc, Rafał, jak wrażenia po powrocie Wujka?

Rafał: A bardzo dobrze. Gdy Sage powiedział, że planuje powrót do formy ze swoich wcześniejszych solówek, byłem wniebowzięty. Rozczarowanie „Li(f)e” przeżywałem bardzo i zapewne przeżywałbym jeszcze bardziej, gdyby nie wydana wtedy niesamowita solówka B.Dolana na bitach Aliasa, materializująca w sobie wszystko, czego oczekiwałem od Sage'a. A czego można od Francisa oczekiwać? Genialnych tekstów, świetne bitów oraz flow, z którym można zrobić absolutnie wszystko. I gdy usłyszałem singiel "Vonnegut Busy", wiedziałem, że to nie może być słaba płyta. No, właśnie - co sądzisz o singlu?

Maciej: „Vonnegut Busy”… Szczerze - gdy usłyszałem go pierwszy raz, nie zachwycił mnie jakoś szczególnie. Po kilku odsłuchach jednak - z ręką na sercu – stwierdzam, ze to jeden z moich ulubionych tracków Sage'a w ogóle. Francisowy singiel idealny, zawierający w sobie wszystkie najlepsze cechy Sage'a - znakomite ucho do beatów, świetną technikę, fenomenalny refren (I like for my shoes to look like the’ve been walked in/my house to look like it’s been lived in…). A przede wszystkim rewelacyjny tekst. Raper płynnie przechodzi ze społecznej krytyki do osobistych refleksji, po brzegi wypełniając zwrotki inteligentnymi grami słownymi i nawiązaniami, choćby do Kurta Vonneguta właśnie. Dla mnie to jeden z najlepszych tegorocznych singli. „Vonnegut Busy” niesamowicie zaostrzyło apetyt na resztę albumu. I z przyjemnością stwierdzam, że pozostałe utwory również trzymają wysoki poziom. 

Rafał: Cóż, "Vonnegut Busy" to dla mnie zdecydowany faworyt, bo to nie tyle najlepszy utwór na płycie, co jeden z najlepszych utworów Sage'a w ogóle. Mniej więcej ta klasa, co „Crack Pipes”, „Escape Artist” czy „Going Back To Rehab”. Ale tak, masz rację, płyta trzyma bardzo wysoki poziom. Kiedy Sage nawija na bicie Bucka 65 o swojej izolacji od społeczeństwa w "Make'em Purr", mam ciary. Kiedy Francis dziękuje swojemu zmarłemu ojcu za dar umiejętności posługiwania się językiem w „Thank You”, mam ciary. Kiedy słyszę charakterystyczną perkusję Aliasa w „The Set Up” i to jak pięknie na nią wchodzi Paul w zwrotce, wiem, że czekają mnie ciary.

Maciej: Racja, „Thank You” i „Make 'Em Purr” to fantastyczne, niezwykle szczere utwory. Cała płyta w ogóle jest bardzo osobista i – jak stwierdził Sage w jednym z wywiadów – „pełna mrocznych i dołujących momentów, niepozbawiona jednak nadziei”. By wspomnieć tylko „Make'em Purr”, jeden z najbardziej wnikliwych i "rozdzierających" wręcz portretów owej izolacji od społeczeństwa, zawierający jedne z najciekawszych i najbardziej wieloznacznych linijek na albumie (If you want to eat healthy/you gotta dirty some dishes). Nie oznacza to jednak, że Francois skupił się wyłącznie na osobistych trackach. Przeciwnie, mamy tu też m.in. soczyście jadowity komentarz dotyczący współczesnego hip-hopu w „Cheat Code”, czy epickie, apokaliptyczne niemal „Dead Man’s Float”, traktujące o zbyt gorliwej wierze. I – jak zwykle – miliony świetnych wersów, wymykających się jednoznacznej interpretacji. Takie „Once Upon a Blood Moon” choćby – po prostu szczęka opada. Swoją drogą, ciekawi mnie, co oznacza sam tytuł albumu, „Copper Gone”?

Rafał: Zapewne spodziewałbyś się, że mowa tu o jakiejś ironii powszechnej wśród wykonawców - diamentowa płyta, platynowa płyta, złota płyta, a Sage'owi uciekła nawet ta miedziana. Bodajże Edan już kiedyś mówił w ten sposób. Ale sam Sage tłumaczył w wywiadzie dla RT, że gdy domy w okolicy, w której mieszka, były opuszczane, zabierano z nich rury miedziane na sprzedaż, a następnie sprayem pisano na budynkach "copper gone". I te domy wydają się być alegorią poczucia pustki w życiu Sage’a. 

Maciej: A więc stąd ten tytuł. Interesujące. I świetnie pasuje do introspektywnego charakteru płyty.

Raph: Jeszcze co do RT – całkiem niedawno ze swoją nową płytą przyszedł tam Sole, który poszedł już kompletnie w tematy polityczne, w sferze liryk osobistych nawijając co najwyżej o swoim weganizmie i tak powiązanym ideologicznie. I cieszy mnie to, że Sage wciąż lubi zahaczać o politykę, ale nie zapomina, że ma oprócz tego jakieś własne życie. Nie będę ukrywał, uwielbiam ten ekshibicjonizm emocjonalny. Masz wtedy wrażenie, że raper jest z krwi i kości, że to człowiek, a nie jakaś figura, posąg, którego nie da się zburzyć.

Maciej: A co sądzisz o podkładach? Na papierze wygląda to imponująco: produkcje Aliasa, Bucka 65, Cecila Ottera, Reanimatora. A jak brzmi?

Rafał: Przyznam, że akurat Reanimator ze swoim „The Place She Feared Most” mnie trochę zawiódł - jego produkcje zazwyczaj w swojej oszczędności były bardzo klimatyczne. Tu mamy zsynchronizowane z basem dęciaki, perkusję z handclapem na mocnym pogłosie, krótkie "gapy" między taktami, ale tak w zasadzie to nic więcej się nie dzieje. A mimo wszystko całość wydaje się jakaś taka chaotyczna. W nie swojej roli sprawdził się Prolyphic w wychwalanym już przez nas „Vonnegut Busy”. Zdecydowanie bardziej kojarzyć go można jako rapera - zresztą, w Strange Famous wypuścił dwie płyty; jedną na bitach Reanimatora, drugą na bitach Buddy'ego Peace'a. A tu się okazuje, że warto by było czekać na płytę, którą wyprodukowałby sobie w pełni sam. No i Cecil Otter też nie do końca w swoim stylu w otwierającym płytę „Pressure Cooker”. Mocny, rockowy, dynamiczny podkład z genialnym, spokojnym mostkiem w środku. Idealny bit na utwór rozpoczynający album. Choć to nie jedyny bit reprezentanta Doomtree, bo mamy jeszcze „Dead Man’s Float”. 

Maciej: W „Dead Man's Float” jak dla mnie podkład Cecila Ottera jest też dobry, szczególnie pod koniec, jednak nieznacznie „przeprodukowany”. Napchano tam zbyt dużo elektroniki, przez co wokal Sage'a schodzi na drugi plan. Za to „Pressure Cooker” to perła – bezceremonialne, mocarne wejście z buta, świetny otwieracz, „class A headbanger”, jak to określił Buck 65.

Rafał: A na „The Set Up” od Aliasa nie ma co narzekać?

Maciej: Szczerze, akurat średnio mi przypadł ten bit z tymi swoimi dziwnymi elektronicznymi plumknięciami na początku. Aczkolwiek sam track niczego sobie, niebywale klimatyczny. 

Rafał: Nie zapomnijmy też o producentach mniej znanych. Dajmy na to, drugi singiel z płyty, "Grace" został wyprodukowany przez niejakiego Alexandra Browna, podpisującego się bez samogłosek. I jak, dotrzymują kroku weteranom Francisowych produkcji, co?

Maciej: W rzeczy samej! Beat Browna świetnie pasuje do melancholijnych wersów Mędrca. Całkiem niezły jest też „Thank You” Andersa Parkera, z ciekawym, wręcz westcoastowym vibe'em. Podoba mi się "Over Under" autorstwa francuskiego producenta Le Parasite'a, świetnie łączące niepokojące, nieziemskie dźwięki smyczków z ciężka elektroniką. Generalnie produkcja „Copper Gone” w większości jest bez zarzutu, beaty są dobrze dobrane, Sage płynie na nich bez problemu. Przyznać jednak muszę, że w tej kategorii płyta nie zdołała przebić mojej ulubionej „A Healthy Distrust”. Ba, nie zdołała przebić nawet rockowych eksperymentów „Li(f)e”. W którejś recenzji czytałem, że „Dead Man's Float” to kawałek, który muzycznie nawiązuje do "The Best of Times" - niby w którym miejscu?!

Rafał: Nigdy nie zrozumiem, czemu tak bardzo cenisz „Li(f)e”, ale nie to jest przedmiotem naszej dzisiejszej dyskusji. Jak uważasz – „Copper Gone”, mimo swoich kilku niewielkich wad, to dobry kandydat na płytę roku?

Maciej: Patrząc realistycznie - wątpię, aby „Copper Gone” zawojowało na listach najlepszych albumów tego roku. Co nie zmienia faktu, że to świetny album, zarówno dla "laików" jak i oddanych fanów Sage'a. Album mocny, spójny, znakomity technicznie, inteligentny i dojrzały, dający do myślenia. To po prostu triumfalny powrót jednego z najznakomitszych „niezależnych” MC's w grze. Ode mnie piątka.

Rafał: Tak, masz rację. Przede wszystkim Sage to MC dla wybranych - nie każdy jest w stanie zdzierżyć jego charakterystyczny akcent czy niekiedy nieco histeryczne, zbyt ekspresyjne, rozedrgane flow. Ale ja to kupuję, bo tekstowo Sage to czołówka, poezja w czystym wydaniu. Ode mnie pięć z minusem.

]]>
Bike For Three! "So Much Forever" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-07-31,bike-for-three-so-much-forever-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-07-31,bike-for-three-so-much-forever-recenzjaJuly 21, 2014, 10:31 pmRafał SamborskiGdy w 2004 roku wyszła płyta „Connected” amerykańsko-holenderskiego zespołu Foreign Exchange, słuchacze łapali się za głowę. „Ale jak to tak?! Przecież Phonte i Nicolay się nigdy nie widzieli, a tu coś takiego…”. Chociaż cała komunikacja odbywała się przez internet, produkcja była na tyle udana, że jest wspominana zdecydowanie chętniej niż dwie ostatnie płyty rodzimego składu Phonte’a, Little Brother.Niedługo po powstaniu „Connected”, Nicolay postanowił przenieść się z Holandii do Stanów Zjednoczonych, co zdecydowanie ułatwiło komunikację obu muzykom. Dlatego też nie dziwi, że od tamtego czasu powstały trzy pełnoprawne kontynuacje „Connected”.Kanadyjsko-belgijski duet Bike For Three! do tej pory nie spotkał się na żywo, ale nie przeszkodziło mu to w stworzeniu albumu „So Much Forever”, będącego kontynuacją wydanego w 2009 przez Anticon „More Heart Than Brains”. Wokal na Bike For Three to domena Bucka 65, swego czasu ochrzczonego przez dziennikarzy określeniem „Tom Waits z samplerem”. I wcale to nie dziwi, wszak drugiego tak ochrypniętego głosu w historii hip-hopu chyba nie było. Nieważne, ze to najprawdopodobniej zasługa wszystkich wypalonych papierosów. Z Tomem Waitsem łączy rapera jeszcze więcej – miłość do bluesa i folku oraz zamiłowanie do storytellingu. Buck to facet, który na jednej płycie potrafi nawinąć zabawny numer o inwazji zombie i zrobić cover „Who by Fire” Leonarda Cohena. A jednak Bike For Three! to projekt na wskroś przepełniony elektroniką, a to za sprawą genialnych bitów przygotowanych przez Joëlle Phuong Minh Lê, znaną bardziej jako Greetings From Tuskan. Produkcją pełną glitchy, poruszających się na granicy fałszu instrumentów, bardzo bogatą w tle, a jednocześnie tak zimną, że można by nią mrozić drinki. Licznie użyte syntezatory i pogłosy na fortepianach sprawiają, że miejscami nasunąć się mogą nawet skojarzenia z… Depeche Mode i Kraftwerk. Joëlle zdarza się również całkiem przyjemnie śpiewać – niestety, głównie po francusku, co może stanowić przeszkodę dla osób nie znających tego języka. Chyba że postarają się przetłumaczyć teksty na własną rękę, korzystając z książeczki. Choć i tu może być problem, gdyż – co dziwne – nie wszystkie udziały wokalne Belgijki są w niej uwzględnione.„More Heart Than Brains” było jedną z najbardziej osobistych płyt w dyskografii Bucka – osobiście jest również na „So Much Forever”. Oczywiście, wszyscy fani rapera znają jego uwielbienie dla tematów miłosnych (tak, również wtedy, gdy mowa o centaurze z za dużym penisem jak w utworze „The Centaur” z płyty „Vertex”). Tu wcale nie jest inaczej. I choć flow Kanadyjczyka jest raczej proste, stroniące od fajerwerków, słucha się go przyjemnie. Szczególnie, że dobre wrażenie buduje warstwa techniczna tekstów. Uwierzcie, u niewielu raperów tak wyraźnie słychać użycie wielokrotnych rymów. Buck na swoim fanpage’u regularnie wrzuca typowo blogowe notki. Raz opisywał tam swoją znajomość z Joëlle, która zasadniczo polegała na tym, że producentka wysyłała bit, a on odsyłał wokal bez nawet słowa wyjaśnienia. Wokal Bucka dopełnia się na tyle dobrze z podkładami Lê, że jestem w stanie uwierzyć, iż rozumieją się ze sobą bez słów. A jednak „So Much Forever” to płyta nieznacznie słabsza od poprzedniej pozycji duetu. Co o tym decyduje? Monotonność w porównaniu do poprzedniego albumu – mam wrażenie, że na „More Heart Than Brains” Bike For Three! pozwalali sobie na więcej. Tu otrzymujemy płytę stonowaną, świetnie wyprodukowaną, ale jednocześnie wzbudzającą podziw tylko miejscami (perfekcyjne „Intro” i „Outro”, „Stay Close Until We Reach The End”, „The Muse Inside Me”, „Full Moon”) oraz mający swoje słabsze strony („You Can Be Everything”, „Wolf Sister”). Debiutancka pozycja Bike For Three! powodowała nieustanny opad szczęki, dlatego też nie jestem w stanie jej kontynuacji wystawić wyższej oceny niż cztery i pół.<a href="https://fakefour.bandcamp.com/album/so-much-forever-2">So Much Forever by Bike For Three!</a>Gdy w 2004 roku wyszła płyta „Connected” amerykańsko-holenderskiego zespołu Foreign Exchange, słuchacze łapali się za głowę. „Ale jak to tak?! Przecież Phonte i Nicolay się nigdy nie widzieli, a tu coś takiego…”. Chociaż cała komunikacja odbywała się przez internet, produkcja była na tyle udana, że jest wspominana zdecydowanie chętniej niż dwie ostatnie płyty rodzimego składu Phonte’a, Little Brother.Niedługo po powstaniu „Connected”, Nicolay postanowił przenieść się z Holandii do Stanów Zjednoczonych, co zdecydowanie ułatwiło komunikację obu muzykom. Dlatego też nie dziwi, że od tamtego czasu powstały trzy pełnoprawne kontynuacje „Connected”.

Kanadyjsko-belgijski duet Bike For Three! do tej pory nie spotkał się na żywo, ale nie przeszkodziło mu to w stworzeniu albumu „So Much Forever”, będącego kontynuacją wydanego w 2009 przez Anticon „More Heart Than Brains”. 

Wokal na Bike For Three to domena Bucka 65, swego czasu ochrzczonego przez dziennikarzy określeniem „Tom Waits z samplerem”. I wcale to nie dziwi, wszak drugiego tak ochrypniętego głosu w historii hip-hopu chyba nie było. Nieważne, ze to najprawdopodobniej zasługa wszystkich wypalonych papierosów. Z Tomem Waitsem łączy rapera jeszcze więcej – miłość do bluesa i folku oraz zamiłowanie do storytellingu. Buck to facet, który na jednej płycie potrafi nawinąć zabawny numer o inwazji zombie i zrobić cover „Who by Fire” Leonarda Cohena. 

A jednak Bike For Three! to projekt na wskroś przepełniony elektroniką, a to za sprawą genialnych bitów przygotowanych przez Joëlle Phuong Minh Lê, znaną bardziej jako Greetings From Tuskan. Produkcją pełną glitchy, poruszających się na granicy fałszu instrumentów, bardzo bogatą w tle, a jednocześnie tak zimną, że można by nią mrozić drinki. Licznie użyte syntezatory i pogłosy na fortepianach sprawiają, że miejscami nasunąć się mogą nawet skojarzenia z… Depeche Mode i Kraftwerk. Joëlle zdarza się również całkiem przyjemnie śpiewać – niestety, głównie po francusku, co może stanowić przeszkodę dla osób nie znających tego języka. Chyba że postarają się przetłumaczyć teksty na własną rękę, korzystając z książeczki. Choć i tu może być problem, gdyż – co dziwne – nie wszystkie udziały wokalne Belgijki są w niej uwzględnione.

„More Heart Than Brains” było jedną z najbardziej osobistych płyt w dyskografii Bucka – osobiście jest również na „So Much Forever”. Oczywiście, wszyscy fani rapera znają jego uwielbienie dla tematów miłosnych (tak, również wtedy, gdy mowa o centaurze z za dużym penisem jak w utworze „The Centaur” z płyty „Vertex”). Tu wcale nie jest inaczej. I choć flow Kanadyjczyka jest raczej proste, stroniące od fajerwerków, słucha się go przyjemnie. Szczególnie, że dobre wrażenie buduje warstwa techniczna tekstów. Uwierzcie, u niewielu raperów tak wyraźnie słychać użycie wielokrotnych rymów. 

Buck na swoim fanpage’u regularnie wrzuca typowo blogowe notki. Raz opisywał tam swoją znajomość z Joëlle, która zasadniczo polegała na tym, że producentka wysyłała bit, a on odsyłał wokal bez nawet słowa wyjaśnienia. Wokal Bucka dopełnia się na tyle dobrze z podkładami Lê, że jestem w stanie uwierzyć, iż rozumieją się ze sobą bez słów. A jednak „So Much Forever” to płyta nieznacznie słabsza od poprzedniej pozycji duetu. Co o tym decyduje? Monotonność w porównaniu do poprzedniego albumu – mam wrażenie, że na „More Heart Than Brains” Bike For Three! pozwalali sobie na więcej. Tu otrzymujemy płytę stonowaną, świetnie wyprodukowaną, ale jednocześnie wzbudzającą podziw tylko miejscami (perfekcyjne „Intro” i „Outro”, „Stay Close Until We Reach The End”, „The Muse Inside Me”, „Full Moon”) oraz mający swoje słabsze strony („You Can Be Everything”, „Wolf Sister”). Debiutancka pozycja Bike For Three! powodowała nieustanny opad szczęki, dlatego też nie jestem w stanie jej kontynuacji wystawić wyższej oceny niż cztery i pół.

]]>
Young Fathers "Dead" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-05-18,young-fathers-dead-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-05-18,young-fathers-dead-recenzjaMay 18, 2014, 1:50 pmRafał SamborskiAnticon kilka lat temu słynął głównie z paczki przewrażliwionych białych raperów o flow regularnych jak rytm serca Pezeta i producentów, będących w stanie wycisnąć niesamowity bit z zabawki własnego dziecka. I to takiej, która nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Później zaczęła się fala włączania do wytwórni indie-rockowych zespołów, niepewnie brzmiących wokalistów i post-pitchforkowych eksperymentów o niejasnym celu. Co więcej, z Anticonu odszedł jeden z głównych filarów kolektywu, Sole, ostatecznie stawiając słuchaczom pytanie, gdzie podziała się dawna bezkompromisowość „mrówek”. Spokojnie, słuchaczu: nie myśl, że Anticon ostatecznie zjadł własny ogon, bo oto pojawił się pierwszy longplay tria z Edynburga, Young Fathers."Dead” – wydane wespół z Big Dada, sublabelem Ninja Tune – rozwija kierunek, nadany przez Młodych Ojców przy okazji poprzedzających płytę epek „Tape One” i „Tape Two”. „Psychodeliczny hip-hopowy boys-band”? Może. Gdyby jeszcze dodać wydzierające się z głośników lo-fi i podkreślić powszechnie pojawiające się elementy etniczne, a do tego wspomnieć o shoegaze’owych inspiracjach („Mmmh Mmmh”), zapewne powstałby w miarę obiektywny opis Young Fathers. Ale co to właściwie znaczy? Young Fathers starają się jak najbardziej wymknąć wszelkim szufladkom. Bity mieszają akustyczne, afrykańskie brzmienia (dwóch członków zespołu urodziło się właśnie w Afryce) z ciężką elektroniką. „Ojcowie” bawią się w ze słuchaczem, częstując go to raz minimalizmem, by za moment oddać się kompletnemu muzycznemu transowi.I nie dotyczy to wyłącznie bitów, wszak wokale oprócz pełnienia funkcji środka ekspresji, czasem odsuwają się w tło, stając się jednym z instrumentów dopełniających linie melodyczne. Jeden dobry wokalista w zespole to już wiele, ale co dopiero można powiedzieć, gdy ma się aż trzech takich? A członkowie Young Fathers robią ze swoimi głosami absolutnie wszystko – od melorecytacji, przez rapowanie czy klasyczny śpiew, sięgając nawet po falset. Wszystko to brzmi niesamowicie naturalnie i… zaskakująco przystępnie, niekiedy wręcz popowo. Aż nasuwa się pytanie, czy to naprawdę wyszło w tym zdziwaczałym Anticonie?A jednak patrząc na warstwę tekstową nie wydaje się to specjalnie dziwne. Alloysious Massaquoi, Kayus Bankole i 'G' Hastings dalecy są od bezpośredniości – za to absolutnie nie należy bać się hermetyczności w stylu Aesop Rocka. Tak jak nie należy spodziewać się zalewu punchline’ów czy niespotykanej techniki, a obcowania z poetycką niemal metaforyką czy grami słownymi („Some call it pussy, I call it kitten – it all depends on how it’s written”). Nie ukrywając, podejście do nagrywania wokali wymusiło u muzyków kompletnie odejście od klasycznej, hip-hopowej formy. Young Fathers pod koniec lutego zagrali dwa koncerty w Polsce. Sale, o dziwo, były przepełnione. Czy „Dead” jest wystarczającym usprawiedliwieniem tego faktu? Jak najbardziej. Płyta właściwie niemal bez wad. Z mojej strony pięć z niewielkim minusem, wszak „Tape One” jednak uderzało do głowy znaczniej mocniej. Pamiętajcie, że przesłuchując album należy zupełnie odrzucić kategorię gatunku. Spójrzcie jednak na to z innej strony – takie cLOUDDEAD uznawane jest dziś za klasykę alternatywnego hip-hopu. Pomyślelibyście, że ma z nim cokolwiek wspólnego? Anticon kilka lat temu słynął głównie z paczki przewrażliwionych białych raperów o flow regularnych jak rytm serca Pezeta i producentów, będących w stanie wycisnąć niesamowity bit z zabawki własnego dziecka. I to takiej, która nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Później zaczęła się fala włączania do wytwórni indie-rockowych zespołów, niepewnie brzmiących wokalistów i post-pitchforkowych eksperymentów o niejasnym celu. Co więcej, z Anticonu odszedł jeden z głównych filarów kolektywu, Sole, ostatecznie stawiając słuchaczom pytanie, gdzie podziała się dawna bezkompromisowość „mrówek”. Spokojnie, słuchaczu: nie myśl, że Anticon ostatecznie zjadł własny ogon, bo oto pojawił się pierwszy longplay tria z Edynburga, Young Fathers.

"Dead” – wydane wespół z Big Dada, sublabelem Ninja Tune – rozwija kierunek, nadany przez Młodych Ojców przy okazji poprzedzających płytę epek „Tape One” i „Tape Two”. „Psychodeliczny hip-hopowy boys-band”? Może. Gdyby jeszcze dodać wydzierające się z głośników lo-fi i podkreślić powszechnie pojawiające się elementy etniczne, a do tego wspomnieć o shoegaze’owych inspiracjach („Mmmh Mmmh”), zapewne powstałby w miarę obiektywny opis Young Fathers. Ale co to właściwie znaczy? Young Fathers starają się jak najbardziej wymknąć wszelkim szufladkom. Bity mieszają akustyczne, afrykańskie brzmienia (dwóch członków zespołu urodziło się właśnie w Afryce) z ciężką elektroniką. „Ojcowie” bawią się w ze słuchaczem, częstując go to raz minimalizmem, by za moment oddać się kompletnemu muzycznemu transowi.

I nie dotyczy to wyłącznie bitów, wszak wokale oprócz pełnienia funkcji środka ekspresji, czasem odsuwają się w tło, stając się jednym z instrumentów dopełniających linie melodyczne. Jeden dobry wokalista w zespole to już wiele, ale co dopiero można powiedzieć, gdy ma się aż trzech takich? A członkowie Young Fathers robią ze swoimi głosami absolutnie wszystko – od melorecytacji, przez rapowanie czy klasyczny śpiew, sięgając nawet po falset. Wszystko to brzmi niesamowicie naturalnie i… zaskakująco przystępnie, niekiedy wręcz popowo. Aż nasuwa się pytanie, czy to naprawdę wyszło w tym zdziwaczałym Anticonie?

A jednak patrząc na warstwę tekstową nie wydaje się to specjalnie dziwne. Alloysious Massaquoi, Kayus Bankole i 'G' Hastings dalecy są od bezpośredniości – za to absolutnie nie należy bać się hermetyczności w stylu Aesop Rocka. Tak jak nie należy spodziewać się zalewu punchline’ów czy niespotykanej techniki, a obcowania z poetycką niemal metaforyką czy grami słownymi („Some call it pussy, I call it kitten – it all depends on how it’s written”). Nie ukrywając, podejście do nagrywania wokali wymusiło u muzyków kompletnie odejście od klasycznej, hip-hopowej formy. 

Young Fathers pod koniec lutego zagrali dwa koncerty w Polsce. Sale, o dziwo, były przepełnione. Czy „Dead” jest wystarczającym usprawiedliwieniem tego faktu? Jak najbardziej. Płyta właściwie niemal bez wad. Z mojej strony pięć z niewielkim minusem, wszak „Tape One” jednak uderzało do głowy znaczniej mocniej. Pamiętajcie, że przesłuchując album należy zupełnie odrzucić kategorię gatunku. Spójrzcie jednak na to z innej strony – takie cLOUDDEAD uznawane jest dziś za klasykę alternatywnego hip-hopu. Pomyślelibyście, że ma z nim cokolwiek wspólnego? 

]]>
Zucchini Drive "Being Kurtwood" (Przegapifszy #73)https://popkiller.kingapp.pl/2014-10-26,zucchini-drive-being-kurtwood-przegapifszy-73https://popkiller.kingapp.pl/2014-10-26,zucchini-drive-being-kurtwood-przegapifszy-73October 18, 2014, 8:35 pmRafał SamborskiZ czym kojarzy się wam pojęcie „europejski hip-hop”? Z Aggro Berlin? Z francuskim rapem spod znaku Supreme NTM i IAM? Z Anglikami z ich Lewisem Parkerem, The Streets czy Jehstem? Albo z dreadami i długą, szwedzką brodą Promoe z Looptroop Rockers? To i tak chyba nie tak najgorzej, ale patrząc, jak rozbudowana jest sama polska scena, prawdopodobnie taki zestaw wypada dość mizernie. A skoro wśród naszych rodzimych raperów można znaleźć sporo niedocenionych, niezwykłych postaci pomyślmy, ilu takich może skrywać cały kontynent.Wypuszczone w 2005 „Being Kurtwood” – dzieło szwedzko-belgijskiego duetu Zucchini Drive – to płyta, która pokazuje, że w muzyce nie ma absolutnie żadnych granic. I to dosłownie. Dlaczego? Cóż, czas na kolejną wyliczankę: wcześniej znani byli jako The World After 4/02, która to nazwa odnosiła się do daty urodzin australijskiej piosenkarki, modelki i aktorki, Natalie Imbruglii; członkowie zespołu poznali się w Londynie, a płytę wydali w niemieckim labelu 2nd Rec, choć album był również dystrybuowany przez japońskie Hue Records; utwór otwierający wyprodukowany został przez włoski zespół post-rockowy, a na płycie pojawiają się również producenci ze Stanów. By tego było mało, artyści wspierani są wokalnie przez amerykańskiego rapera włoskiego pochodzenia i niemieckiego indie-rockowego wokalistę. Choć nasz egocentryzm i tak najbardziej pewnie zwróci uwagę na to, że jeden z utworów nosi nazwę „Banned From Poland”.Wbrew pozorom poprzedni akapit zawiera w sobie sporo informacji na temat samej zawartości płyty. Mocno elektroniczne, naszpikowane syntezatorami, agresywne bity, mieszają się z akustycznymi, powoli rozbrzmiewającymi produkcjami. Eklektyzm na albumie może w teorii wydawać się przerażający – w rzeczywistości wszystko brzmi niesamowicie naturalnie i spójnie. Wspomniałem, że jednym z producentów na albumie jest Alias? Zwykle gdy rzuca bit na album, ten z miejsca zwraca na siebie uwagę – tu zaś produkcja członka „mrówek” nie wybija się specjalnie na tle reszty. Jeśli się boicie, że czołowy beatmaker Anticonu odwalił chałę, już uspokajam. Strona muzyczna albumu stoi na tak wysokim poziomie, że obok „Selling Live Water” Sole’a i „A Healthy Distrust” Sage’a Francisa jest to prawdopodobnie jeden z najlepiej i najciekawiej wyprodukowanych albumów z nurtu – jak to nazwali kiedyś dziennikarze – emo-rapowego.Ale chwila, chwila. Gdzie w tym wszystkim członkowie zespołu, Marcus Fredriksson (czyli Marcusgraap) i Tom De Geeter (wtedy znany jako Siaz, teraz posługujący się pseudonimem Speed Dial 7)? Płyną sobie na bitach przyzwoitymi, niesamowicie dynamicznymi flow, po których od razu słychać niesamowity głód mikrofonu. Oprócz tego, że na płycie udzielają się wokaliści, również same „cukinie” lubią sobie podśpiewywać i wychodzi im to nad wyraz dobrze. Oczywiście można przyczepić się tego, że Marcus znacznie lepiej radzi sobie na szybszych bitach, a Tom lubi przesadzać z ciśnieniem ładowanym w wokale. Ale po co, kiedy słychać ewidentną twórczą chemię między raperami, słychać radość z tworzenia tego projektu i… miłość do muzyki. Inaczej trudno wytłumaczyć to, z jaką pasją obaj muzycy angażują się w kolejne projekty, mimo tego, że zwykle ich klipy nie przekraczają dziesięciu tysięcy wyświetleń.Historia po „Being Kurtwood” potoczyła się zaskakująco. Marcus i Tom niemal zupełnie porzucili rap na rzecz śpiewu, wydając rok po „Being Kurtwood” album „Goodyear Television Playhouse”, a kolejne dwa lata później „Shotgun Rules”. Następnie zespół stał się triem w związku z dołączeniem do składu Pietera Blancke’a – perkusisty i producenta. Zresztą, po poszerzeniu szeregów muzycy przemianowali się na Howler, ale z uwagi na zbieżność nazw z amerykańskim zespołem indie–rockowym, niefortunnie osiągającym akurat wtedy sukcesy na scenie muzycznej, postanowili wrócić do starej nazwy. Na ostatniej płycie „No Food But Lots of Weapon” z 2012 artyści zrezygnowali z producentów z zewnątrz, w całości produkując bity i grając na wszystkich instrumentach na albumie. A czy ich muzyka coś na tym wszystkim straciła? Ależ skąd! Speed Dial 7 w międzyczasie założył również netlabel Marathon of Dope, z którego strony można ściągnąć wszystkie płyty Zucchini Drive oprócz… „Being Kurtwood”. Z okazji europejskiej trasy koncertowej w 2013, Zucchini Drive zagrali również w Polsce (wraz z jeszcze bardziej niedocenionym Robem Crooksem z Kanady). Na koncercie w Katowicach pojawiło się mniej niż dwadzieścia osób. Mimo to muzycy dali z siebie absolutnie wszystko. Mam nadzieję, że po sprawdzeniu ich płyt będziecie żałowali, że was tam nie było. Z czym kojarzy się wam pojęcie „europejski hip-hop”? Z Aggro Berlin? Z francuskim rapem spod znaku Supreme NTM i IAM? Z Anglikami z ich Lewisem Parkerem, The Streets czy Jehstem? Albo z dreadami i długą, szwedzką brodą Promoe z Looptroop Rockers? To i tak chyba nie tak najgorzej, ale patrząc, jak rozbudowana jest sama polska scena, prawdopodobnie taki zestaw wypada dość mizernie. A skoro wśród naszych rodzimych raperów można znaleźć sporo niedocenionych, niezwykłych postaci pomyślmy, ilu takich może skrywać cały kontynent.

Wypuszczone w 2005 „Being Kurtwood” – dzieło szwedzko-belgijskiego duetu Zucchini Drive – to płyta, która pokazuje, że w muzyce nie ma absolutnie żadnych granic. I to dosłownie. Dlaczego? Cóż, czas na kolejną wyliczankę: wcześniej znani byli jako The World After 4/02, która to nazwa odnosiła się do daty urodzin australijskiej piosenkarki, modelki i aktorki, Natalie Imbruglii; członkowie zespołu poznali się w Londynie, a płytę wydali w niemieckim labelu 2nd Rec, choć album był również dystrybuowany przez japońskie Hue Records; utwór otwierający wyprodukowany został przez włoski zespół post-rockowy, a na płycie pojawiają się również producenci ze Stanów. By tego było mało, artyści wspierani są wokalnie przez amerykańskiego rapera włoskiego pochodzenia i niemieckiego indie-rockowego wokalistę. Choć nasz egocentryzm i tak najbardziej pewnie zwróci uwagę na to, że jeden z utworów nosi nazwę „Banned From Poland”.

Wbrew pozorom poprzedni akapit zawiera w sobie sporo informacji na temat samej zawartości płyty. Mocno elektroniczne, naszpikowane syntezatorami, agresywne bity, mieszają się z akustycznymi, powoli rozbrzmiewającymi produkcjami. Eklektyzm na albumie może w teorii wydawać się przerażający – w rzeczywistości wszystko brzmi niesamowicie naturalnie i spójnie. Wspomniałem, że jednym z producentów na albumie jest Alias? Zwykle gdy rzuca bit na album, ten z miejsca zwraca na siebie uwagę – tu zaś produkcja członka „mrówek” nie wybija się specjalnie na tle reszty. Jeśli się boicie, że czołowy beatmaker Anticonu odwalił chałę, już uspokajam. Strona muzyczna albumu stoi na tak wysokim poziomie, że obok „Selling Live Water” Sole’a i „A Healthy Distrust” Sage’a Francisa jest to prawdopodobnie jeden z najlepiej i najciekawiej wyprodukowanych albumów z nurtu – jak to nazwali kiedyś dziennikarze – emo-rapowego.

Ale chwila, chwila. Gdzie w tym wszystkim członkowie zespołu, Marcus Fredriksson (czyli Marcusgraap) i Tom De Geeter (wtedy znany jako Siaz, teraz posługujący się pseudonimem Speed Dial 7)? Płyną sobie na bitach przyzwoitymi, niesamowicie dynamicznymi flow, po których od razu słychać niesamowity głód mikrofonu. Oprócz tego, że na płycie udzielają się wokaliści, również same „cukinie” lubią sobie podśpiewywać i wychodzi im to nad wyraz dobrze. Oczywiście można przyczepić się tego, że Marcus znacznie lepiej radzi sobie na szybszych bitach, a Tom lubi przesadzać z ciśnieniem ładowanym w wokale. Ale po co, kiedy słychać ewidentną twórczą chemię między raperami, słychać radość z tworzenia tego projektu i… miłość do muzyki. Inaczej trudno wytłumaczyć to, z jaką pasją obaj muzycy angażują się w kolejne projekty, mimo tego, że zwykle ich klipy nie przekraczają dziesięciu tysięcy wyświetleń.

Historia po „Being Kurtwood” potoczyła się zaskakująco. Marcus i Tom niemal zupełnie porzucili rap na rzecz śpiewu, wydając rok po „Being Kurtwood” album „Goodyear Television Playhouse”, a kolejne dwa lata później „Shotgun Rules”. Następnie zespół stał się triem w związku z dołączeniem do składu Pietera Blancke’a – perkusisty i producenta. Zresztą, po poszerzeniu szeregów muzycy przemianowali się na Howler, ale z uwagi na zbieżność nazw z amerykańskim zespołem indie–rockowym, niefortunnie osiągającym akurat wtedy sukcesy na scenie muzycznej, postanowili wrócić do starej nazwy. Na ostatniej płycie „No Food But Lots of Weapon” z 2012 artyści zrezygnowali z producentów z zewnątrz, w całości produkując bity i grając na wszystkich instrumentach na albumie. A czy ich muzyka coś na tym wszystkim straciła? Ależ skąd! 

Speed Dial 7 w międzyczasie założył również netlabel Marathon of Dope, z którego strony można ściągnąć wszystkie płyty Zucchini Drive oprócz… „Being Kurtwood”. Z okazji europejskiej trasy koncertowej w 2013, Zucchini Drive zagrali również w Polsce (wraz z jeszcze bardziej niedocenionym Robem Crooksem z Kanady). Na koncercie w Katowicach pojawiło się mniej niż dwadzieścia osób. Mimo to muzycy dali z siebie absolutnie wszystko. Mam nadzieję, że po sprawdzeniu ich płyt będziecie żałowali, że was tam nie było. 

]]>