popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Rick Rubinhttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/25312/Rick-RubinJuly 7, 2024, 3:19 pmpl_PL © 2024 Admin stronyRick Rubin o sobie: "Nie wiem nic o muzyce"https://popkiller.kingapp.pl/2023-02-03,rick-rubin-o-sobie-nie-wiem-nic-o-muzycehttps://popkiller.kingapp.pl/2023-02-03,rick-rubin-o-sobie-nie-wiem-nic-o-muzyceFebruary 3, 2023, 12:20 amBartosz SkolasińskiRick Rubin pojawił się ostatnio w programie 60 Minutes i opowiedział o swojej pracy jako producenta. Wypowiedź może mocno zaskoczyć.Przypomnijmy, że Rick Rubin to prawdziwa legenda, współzałożyciel Def Jam Records, producent między innymi nagrań LL Cool J'a, Public Enemy, Jay'a-Z, Kanye'ego Westa, Beatsie Boys, Red Hot Chilli Peppers czy Slayera. W pewnym momencie prowadzący Anderson Cooper zadał mu pytanie, czy gra na jakichś instrumentach. "Ledwie" - odpowiedział autor bitu do "99 Problems". Później dodał: "Nie mam żadnych technicznych umiejętności i nie wiem nic o muzyce. Wiem, co lubię i czego nie lubię i jestem stanowczy w argumentowaniu tego, co lubię, a czego nie."Cooper zapytał później, za co w takim razie dostaje swoje pieniądze. "Za zaufanie do mojego gustu i moja umiejętność przekazania tego, co mi się podoba, okazała się przydatna dla artystów" - odpowiedział Rubin.[[{"fid":"77220","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"1":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"1"}}]]Rick Rubin pojawił się ostatnio w programie 60 Minutes i opowiedział o swojej pracy jako producenta. Wypowiedź może mocno zaskoczyć.

Przypomnijmy, że Rick Rubin to prawdziwa legenda, współzałożyciel Def Jam Records, producent między innymi nagrań LL Cool J'a, Public Enemy, Jay'a-Z, Kanye'ego Westa, Beatsie Boys, Red Hot Chilli Peppers czy Slayera. W pewnym momencie prowadzący Anderson Cooper zadał mu pytanie, czy gra na jakichś instrumentach. "Ledwie" - odpowiedział autor bitu do "99 Problems". Później dodał: "Nie mam żadnych technicznych umiejętności i nie wiem nic o muzyce. Wiem, co lubię i czego nie lubię i jestem stanowczy w argumentowaniu tego, co lubię, a czego nie."

Cooper zapytał później, za co w takim razie dostaje swoje pieniądze. "Za zaufanie do mojego gustu i moja umiejętność przekazania tego, co mi się podoba, okazała się przydatna dla artystów" - odpowiedział Rubin.

[[{"fid":"77220","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"1":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"1"}}]]

]]>
Eminem "The Marshall Mathers LP 2" - recenzja nr 2https://popkiller.kingapp.pl/2013-11-14,eminem-the-marshall-mathers-lp-2-recenzja-nr-2https://popkiller.kingapp.pl/2013-11-14,eminem-the-marshall-mathers-lp-2-recenzja-nr-2November 14, 2013, 3:59 pmMaciej WojszkunKoniec hip-hopowego świata w roku pańskim 2013 nie nastąpił.Nie wykuty został rękami ludzkimi, ani z niebios otwartych nie spadł hip-hopowy platynowy monument, pieczołowicie i z namaszczeniem z krwi, potu i łez, z sampli i atramentu wykuty. Nie został stworzony wzorzec niedościgniony, powód bezsilnego łkania lub płonących ambicji wielu młodych MC, album doskonały, na klęczkach wychwalany za niezgłębioną perfekcję. Nie nastały Dni Pomsty, Lamentu i Frustracji niszczonych klawiatur hejterów, do głębi wstrząśniętych, że nie mogą się do niczego przyczepić. Nie nadszedł wreszcie Mesjasz, Awatar, ogniem i ciętym słowem równający scenę z ziemią, prowadzący ją na nowy poziom, nieskończoną krynicą inspiracji będący. Wielcy tej Gry zawiedli. Kanye w obłęd popadłszy, Yeezusem kazał się mianować, i odleciał w rejony niedostępne zwykłym śmiertelnikom w akompaniamencie elektronicznych pierdnięć, otoczony białymi koszulkami za 120 dolców, fałszywymi Jezusami i flagami Konfederacji (seriously, WTF Kanye?). Jay zaś gnuśnym się stał, w pieniądzach i udach Beyonce się zasmakowawszy, średniawy albumik wydał, buńczucznie zatytułowany Świętym Graalem na Magnetycznej Karcie (coś w ten deseń), a promowany męczącym i – prawdzie w oczy spójrzmy – chujowym singlem z JT… Scena nie zmieniła się więc wiele. Wstrząs i deszcz ognia i krwi, mające zmyć grzechy gatunku i zmienić jego oblicze - nie nadeszły.Ale jednak było blisko. Jak nigdy dotąd. Różnie była postrzegana decyzja Eminema, by nadchodzący krążek ochrzcić mianem „The Marshall Mathers LP 2”. Z jednej strony, fanom na całym świecie, starym i młodym, zaczęła krążyć szybciej krew w żyłach, gdy usłyszeli, iż Em zamierza powrócić do swych hardkorowych, brutalnych korzeni. Z drugiej strony, pesymiści orzekli, że to tani marketingowy chwyt, nastawiony na zainkasowanie Benjaminów, bezwstydna jazda na fejmie MMLP1, że niemożliwym jest, aby dogonić klasyka. Ciekawość sięgnęła zenitu, dyskusjom nie było końca. Jak Eminem zamierza zrobić sequel do swej najlepszej płyty? CZY będzie to sequel? Czego mamy się spodziewać? Czy szalonego, do cna zepsutego skurwysyna Shady’ego, co to go jeno „bronią konfesjonalną” (#SapkowskiRazJeszcze) prać trzeba? Czy też tego bezbarwnego, nieciekawego Eminema z „Recovery”? I wreszcie pytanie podstawowe – które „Monstrum albo Marshalla opisanie” (#SkoroJużJesteśmyPrzySapkowskim), jest lepsze?Na to pytanie niestety nie odpowiem, powiem jednak jedno – nie spodziewałem się tego, co usłyszałem. „MMLP 2” to żaden skok na cash, tylko pełnoprawny i przemyślany sequel do wydanej trzynaście lat temu klasycznej płyty. Dość powiedzieć, że album rozpoczyna część druga… „Stana”. Tak jest – nie jakiś tam canibusowski paździerz, ale pełnoprawny, odautorski sequel do jednego z najlepszych hiphopowych utworów w historii. Powiem jeszcze więcej – „Bad Guy” śmiało można postawić obok swego poprzednika, to utwór TAK dobry. Spięty świetnym konceptem, napisany sprawnie, trzymający w napięciu, dalej eksplorujący ciemne strony sławy, a co najlepsze – zawierający multum nawiązań do ‘jedynki”. To jest jedna z największych zalet tego albumu – kto dobrze zna „Marshall Mathers LP”, na „dwójce” wychwyci niesamowitą ilość throwbacków i zdumiony będzie, jak zgrabnie Em wplótł je do tekstów. Ba, już następny po „Bad Guy" skit „Parking Lot’ to bezpośrednia kontynuacja tego z ‘Criminal” z MMLP1…Ale nie samymi nawiązaniami sequel stoi, prezentuej też sam wiele ciekawych jointów. MMLP 2, prócz kontynuowania chwalebnej, bezkompromisowej jazdy Slim Shady Style - ‘Brainless”, czy ‘So Much Better” czy przezabawne „Love Game”, przywołujące na myśl pamiętne „As The World Turns” z „Slim Shady LP” ( a wzbogacone genialną zwrotką Kendricka), mamy tu typowe, szalone ataki na celebrytów („Rap God”!), ale także – poruszająco szczere historie z życia samego Eminema. Genialne w swej prostocie jest „Legacy”, opowiadające o dzieciństwie Marshalla. Autentycznie przezabawne jest „So Far…”, prezentujące problemy Ema ze sławą. Ale najbardziej chyba interesującym kawałkiem jest „Headlights”, w którym Em… przeprasza swoją matkę. Tak, tą samą Debbie Mathers, którą z góry do dołu obsmarował w „Cleanin’ Out My Closet” – do tej samej kobiety Marshall (tym samym wściekłym co zwykle tonem, co sprawia niesamowite wrażenie), wyciąga dłoń na zgodę, wyjaśniając, jak ciężko było mu żyć w ciągłej nienawiści. Nie mniej zaskakujący jest ‘Stronger Than I Was”, pisany z perspektywy osławionej Kim.To właśnie za takie kawałki Eminem – szczere, dojrzałe obnażające całą duszę - uwielbiany jest na całym świecie, i choćby dla nich warto usłyszeć ten album. Jednocześnie – jak już wspomniałem - Em nie składa broni i w innych utworach wraca do swej obrażającej wszystko i wszystkich, szalonej persony. Słowem – MMLP2 to wyrafinowana mieszanka tego, za co kochamy Marshalla – wzmocniona dodatkowo absolutnie fenomenalnymi tekstami.Serio. Brakłoby mi słów w słowniku, gdybym spróbował oddać zajebistość warstwy tekstowej MMLP2. Eminem jest po prostu poza kontrolo na tym albumie. Nieważne, w jakiej stylistyce jest track – możecie być pewni, że Em będzie w stanie albo werbalnie, błyskotliwymi grami słownymi zniszczyć każdego oponenta, albo obrazowo i inteligentnie opisać swe uczucia. Każdy dosłownie track zawiera jakiś szalenie inteligentny punch, czy linijkę na tak wysokim poziomie, że utkwi w głowie na zawsze. Nie ma nawet sensu ich tu wszystkich wymieniać, tak jest ich dużo i tak są one znakomite (chociaż… co powiecie, czytelnicy, na ranking 10 najlepszych wersów MMLP2?). Nieliczne słabe wersy (np. „Grow your beard out” i „pow chicka pow wow” czy coś w „Berzerku”) są tak rzadkie, że nie warto o nich wspominać.Pytać, czy Eminem poradził sobie dobrze na majku, to jak pytać, czy Nowy Jork jest dużym miasteczkiem. Marszalek Mathers po prostu bezceremonialnie wjeżdża z buta na scenę, uzbrojony we flow i technikę najwyższego kalibru, niedostępne zwykłemu palaczowi majków. Facet z wersami może zrobić wszystko – i nie muszę dodawać więcej, wystarczy zapuścić sobie takie „Rap God”. To sześć minut nieskończonej kanonady wersami z technicznie perfekcyjną nawijką – akcentowanie, nawarstwianie rymów, zabawa słowami – i wybijające w końcu z butów przyspieszenie koło piątej minuty każdemu powinno uświadomić, że Em jest praktycznie nietykalny. A jest coś jeszcze lepszego – mianowicie nasz gospodarz jest WKURWIONY i tym samym NIEPOWSTRZYMANY. Agresja i wściekłość w głosie wróciły, ten niesamowity jad i emocje, które Em potrafi przedstawić jak nikt inny – powróciły, by razem z fenomenalnymi tekstami stworzyć mieszankę bliską doskonałości.Jeśli jest coś, co przeszkadza mi w rozkoszowaniu się werbalną przemocą courtesy of Marshall… to są to nierówne refreny. Obok chorusów fenomenalnie komponujących się z bitem i kompletujących cały utwór wyśmienicie – takich jak „Asshole”, „Bad Guy” czy „Survival” – trafiły się tu niestety przyśpiewki po prostu słabe. Do takich należy kiepsko przemyślany refren niejakiej Poliny (tu pytanie – czemu wykonawcy refrenów, prócz Nate’a Ruessa i Skylar Grey, nie są podpisani jako featuringi?) w „Legacy”, Nate Ruess też mnie jakoś nie powala. Poza tym… Powiem wprost – nie lubię śpiewającego Eminema. Refren „Rhyme or Reason” mnie mierzi (choć to raczej wina sampla), „So Much Better” nie powala, wstęp „So Far…” wkurza niesamowicie… No i mamy też „Stronger Than I Was”, czyli w ¾ kawałek śpiewany…. Jasne, jeśli chodzi o pomysł i tekst, jest to utwór świetnie wpadający w koncept albumu. Beat też jest w porządku. Jednak tempo kawałka i śpiew Eminema zabijają mój entuzjazm całkowicie. Wyszło mu jedynie w „Brainless”, tam dał znakomity jednak refren. Wyczerpawszy ten temat – pogadajmy o muzyce, zią. „MMLP 2” wśród pozostałych pozycji w katalogu Marshalla wyróżnia to, że jest to zasadniczo jedyny album (OK., obok „Infinite”), na którym nie znalazła się produkcja Dr. Dre. Doktor służył obok Ricka Rubina jako tzw. egzek, sam jednak poskąpił swych tłustych, pianinkowych biciw – zamiast niego mamy produkcje od m.in. wspomnianego Rubina, DJ Khalila, S1 & M-Phazesa (!!!), od samego Ema… ba, nawet panowie z Sid Roams dorzucili coś od siebie, mianowicie mroczny, interesujący podkład do wieńczącego album „Evil Twin”. Warstwę muzyczną albumu można by podsumować jednym słowem – dobra. Tylko i aż. Bity świetnie współgrają z gospodarzem („Rap God” – nie ma chyba lepszego akompaniamentu do showcase’u skillów Ema, jak ten bujający, elektroniczny sztos), słychać, że przygotowano je z dbałością o szczegóły (tutaj bezapelacyjnie rewelacyjny, dwuczęściowy „Bad Guy”). Niektóre znakomicie przywołują ducha wcześniejszych albumów – „So Much Better” równie dobrze mógłby znaleźć się na „Eminem Show”, „Brainless” byłby natomiast idealnym dodatkiem do „Relapse”. Skrytykować muszę za to „Survival” i „The Monster” – uwielbiam te kawałki, brzmią one świetnie – nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że nagrane zostały, „bo na Recovery kawałki tego typu były hitowe – czemu więc nie powtórzyć formuły?” I tak – hej, ziom Khalil, daj mi jakiś porządny, twardy, rockowy beat, coś jak „Won’t Back Down”! A teraz, panowie, myśleć, bo potrzeba singla z Rihanną, tak jak na „Recovery”! Z życiem, bitches, z życiem! Za słabe uważam też: podkład „Headlights” i dziwaczny „Asshole”. Osobny akapit trza by poświęcić na wytwory dostarczone na album przez niecne a doświadczone łapczyska Alana Moore’a produkcji muzycznej – Ricka Rubina. Żeby być całkowicie szczerym, mam wobec jego beatów odczucia ambiwalentne… Na plus dam to, że Rick wybrał interesujące sample do zabawy, dając Marshallowi produkcje, na jakich wcześniej nie zdarzyło mu się mordować wersów…. I tak naprawdę mógłbym tez wskazać to jako wadę. Choć Marshall zapieprza na trackach jak miło – nie zmienia to faktu, że brzmią one po prostu inaczej, mało „eminemowo”, nie pasują do końca do gospodarza. Na dobry początek „Berzerk” – racja, to banger jakich mało, doskonale przypominający chwalebne czasy szalonych Beastie Boysów, z przepotężnymi gitarami w refrenie…. Ale dla mnie jest to kawałek bardzo chaotyczny, nieuporządkowany. Gra sampli w refrenie szczególnie mi nie podpasuje, jak również niepotrzebne efekty na końcu wersów Ema w pierwszej zwrotce (So Sick I’m looking pale /or that’s my PIGMENT!!! – o te mi chodzi). „Rhyme or Reason” – sample żywcem wyrwany z piosenki „Time of the Season” The Zombies, właściwie niezmieniony…. Nie jest zły, ma swój charakterystyczny klimat – nie mogę zdzierżyć jednak refrenu, również ściągniętego z The Zombies. Em, Rick, stać was przecież na więcej. ‘So Far” – jest OK, choć country riffy mogą irytować. „Love Game” – szczerze nie wiem, co myśleć o tym bicie. Fajny rytm, spoko gitarki od Joe Walsha – tylko znowu refren nie pasi. Ogólnie Rubin, tak uznany przecież w grze – trochę rozczarowuje. Mam nadzieję, że tuzom rapu (Kanye, Jay, to o was) przejdzie łażenie do Ricka jako do ostatniej deski ratunku…. Ogółem, nie jest muzycznie źle, miejscami jest bardzo dobrze – jednak produkcja blednie jednak trochę w porównaniu z „jedynką”. Być może to wina nostalgii czy tysiąckrotnego osłuchania MMLP1 – ale jednak czuć brak ręki Dreja czy braci Bass, tej niesamowitej chemii, jaka wytwarzała się między tymi twórcami a Eminemem, a która spowodowała powstanie takich klasyków jak „Kim” czy „Kill You”. Uff, alem się rozpisał…. Czuję się jednak usprawiedliwiony, bowiem „The Marshall Mathers LP 2” to najważniejsza hiphopowa premiera 2013. Płyta, która katowana i dyskutowana będzie jeszcze długo, gdyż – bezapelacyjnie jest to jeden z najlepszych wydanych w tym roku materiałów, i najlepszy album Marshalla od czasów… tak jest, „jedynki”. MMLP2 to w żadnym razie Absolut hip-hopu - ale znakomite potwierdzenie praw do tronu i tytułu G.O.A.T. Świetny, ze wszech miar świetny album. 5 i ogromny plus. … Że co? Że wcale nie, król i K.O.Z.A. to Lil’ Wayne/Drake/Kanye/Nicki Minaj/Yo mama (Niepotrzebne skreślić)? Spoko. Wąty i obiekcje możecie zostawiać w komentarzach, nie ma sprawy. Wiedzcie tylko, że Marshall Bruce Mathers III – choć może odrobinę mniej – po prostu still doesn’t give a fuck, i spluwa na was z wysokości tronu.…I wciąż ZGINA PALCE W TAKIE COŚ. [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6940","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]] [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6335","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]] Koniec hip-hopowego świata w roku pańskim 2013 nie nastąpił.

Nie wykuty został rękami ludzkimi, ani z niebios otwartych nie spadł hip-hopowy platynowy monument, pieczołowicie i z namaszczeniem z krwi, potu i łez, z sampli i atramentu wykuty. Nie został stworzony wzorzec niedościgniony, powód bezsilnego łkania lub płonących ambicji wielu młodych MC, album doskonały, na klęczkach wychwalany za niezgłębioną perfekcję. Nie nastały Dni Pomsty, Lamentu i Frustracji niszczonych klawiatur hejterów, do głębi wstrząśniętych, że nie mogą się do niczego przyczepić.Nie nadszedł wreszcie Mesjasz, Awatar, ogniem i ciętym słowem równający scenę z ziemią, prowadzący ją na nowy poziom, nieskończoną krynicą inspiracji będący. Wielcy tej Gry zawiedli. Kanye w obłęd popadłszy, Yeezusem kazał się mianować, i odleciał w rejony niedostępne zwykłym śmiertelnikom w akompaniamencie elektronicznych pierdnięć, otoczony białymi koszulkami za 120 dolców, fałszywymi Jezusami i flagami Konfederacji (seriously, WTF Kanye?). Jay zaś gnuśnym się stał, w pieniądzach i udach Beyonce się zasmakowawszy, średniawy albumik wydał, buńczucznie zatytułowany Świętym Graalem na Magnetycznej Karcie (coś w ten deseń), a promowany męczącym i – prawdzie w oczy spójrzmy – chujowym singlem z JT… Scena nie zmieniła się więc wiele. Wstrząs  i deszcz ognia i krwi, mające zmyć grzechy gatunku i zmienić jego oblicze - nie nadeszły.

Ale jednak było blisko. Jak nigdy dotąd.  

Różnie była postrzegana decyzja Eminema, by nadchodzący krążek ochrzcić mianem „The Marshall Mathers LP 2”. Z jednej strony, fanom na całym świecie, starym i młodym, zaczęła krążyć szybciej krew w żyłach, gdy usłyszeli, iż Em zamierza powrócić do swych hardkorowych, brutalnych korzeni. Z drugiej strony, pesymiści orzekli, że to tani marketingowy chwyt, nastawiony na zainkasowanie Benjaminów, bezwstydna jazda na fejmie MMLP1, że niemożliwym jest, aby dogonić klasyka. Ciekawość sięgnęła zenitu, dyskusjom nie było końca. Jak Eminem zamierza zrobić sequel do swej najlepszej płyty? CZY będzie to sequel? Czego mamy się spodziewać? Czy szalonego, do cna zepsutego skurwysyna Shady’ego, co to go jeno „bronią konfesjonalną” (#SapkowskiRazJeszcze) prać trzeba? Czy też tego bezbarwnego, nieciekawego Eminema z „Recovery”? I wreszcie pytanie podstawowe – które „Monstrum albo Marshalla opisanie” (#SkoroJużJesteśmyPrzySapkowskim), jest lepsze?

Na to pytanie niestety nie odpowiem, powiem jednak  jedno – nie spodziewałem się tego, co usłyszałem. „MMLP 2” to żaden skok na cash, tylko pełnoprawny i przemyślany sequel do wydanej trzynaście lat temu klasycznej płyty. Dość powiedzieć, że album rozpoczyna część druga… „Stana”. Tak jest – nie jakiś tam canibusowski paździerz, ale pełnoprawny, odautorski sequel do jednego z najlepszych hiphopowych utworów w historii. Powiem jeszcze więcej – „Bad Guy” śmiało można postawić obok swego poprzednika, to utwór TAK dobry. Spięty świetnym konceptem, napisany sprawnie, trzymający w napięciu, dalej eksplorujący ciemne strony sławy, a co najlepsze – zawierający multum nawiązań do ‘jedynki”. To jest jedna z największych zalet tego albumu – kto dobrze zna „Marshall Mathers LP”, na „dwójce” wychwyci niesamowitą ilość throwbacków i zdumiony będzie, jak zgrabnie Em wplótł je do tekstów. Ba, już następny po „Bad Guy" skit „Parking Lot’ to bezpośrednia kontynuacja tego z ‘Criminal” z MMLP1…

Ale nie samymi nawiązaniami sequel stoi, prezentuej też sam wiele ciekawych jointów. MMLP 2, prócz kontynuowania chwalebnej, bezkompromisowej jazdy Slim Shady Style - ‘Brainless”, czy ‘So Much Better” czy przezabawne „Love Game”, przywołujące na myśl pamiętne „As The World Turns” z „Slim Shady LP” ( a wzbogacone genialną zwrotką Kendricka), mamy tu typowe, szalone ataki na celebrytów („Rap God”!), ale także – poruszająco szczere historie z życia samego Eminema. Genialne w swej prostocie jest „Legacy”, opowiadające o dzieciństwie Marshalla. Autentycznie przezabawne jest „So Far…”, prezentujące problemy Ema ze sławą. Ale najbardziej chyba interesującym kawałkiem jest „Headlights”, w którym Em… przeprasza swoją matkę. Tak, tą samą Debbie Mathers, którą z góry do dołu obsmarował w „Cleanin’ Out My Closet” – do tej samej kobiety Marshall (tym samym wściekłym co zwykle tonem, co sprawia niesamowite wrażenie), wyciąga dłoń na zgodę, wyjaśniając, jak ciężko było mu żyć w ciągłej nienawiści. Nie mniej zaskakujący jest ‘Stronger Than I Was”, pisany z perspektywy osławionej  Kim.

To właśnie za takie kawałki Eminem – szczere, dojrzałe obnażające całą duszę - uwielbiany jest na całym  świecie, i choćby dla nich warto usłyszeć ten album. Jednocześnie – jak już wspomniałem - Em nie składa broni i w innych utworach wraca do swej obrażającej wszystko i wszystkich, szalonej persony. Słowem – MMLP2 to wyrafinowana mieszanka tego, za co kochamy Marshalla – wzmocniona dodatkowo absolutnie fenomenalnymi tekstami.

Serio. Brakłoby mi słów w słowniku, gdybym spróbował oddać zajebistość warstwy tekstowej MMLP2. Eminem jest po prostu poza kontrolo na tym albumie. Nieważne, w jakiej stylistyce jest track – możecie być pewni, że Em będzie w stanie albo werbalnie, błyskotliwymi grami słownymi zniszczyć każdego oponenta, albo obrazowo i inteligentnie opisać swe uczucia. Każdy dosłownie track zawiera jakiś szalenie inteligentny punch, czy linijkę na tak wysokim poziomie, że utkwi w głowie na zawsze. Nie ma nawet sensu ich tu wszystkich wymieniać, tak jest ich dużo i tak są one znakomite (chociaż… co powiecie, czytelnicy, na ranking 10 najlepszych wersów MMLP2?). Nieliczne słabe wersy (np. „Grow your beard out” i „pow  chicka pow wow” czy coś w „Berzerku”) są tak rzadkie, że nie warto o nich wspominać.

Pytać, czy Eminem poradził sobie dobrze na majku, to jak pytać, czy Nowy Jork jest dużym miasteczkiem. Marszalek Mathers po prostu bezceremonialnie wjeżdża z buta na scenę, uzbrojony we flow i technikę najwyższego kalibru, niedostępne zwykłemu palaczowi majków. Facet z wersami może zrobić wszystko – i nie muszę dodawać więcej, wystarczy zapuścić sobie takie „Rap God”. To sześć minut nieskończonej kanonady wersami z technicznie perfekcyjną nawijką – akcentowanie, nawarstwianie rymów, zabawa  słowami – i wybijające w końcu z butów przyspieszenie koło piątej minuty każdemu powinno uświadomić, że Em jest praktycznie nietykalny. A jest coś jeszcze lepszego – mianowicie nasz gospodarz jest WKURWIONY i tym samym NIEPOWSTRZYMANY. Agresja i wściekłość w głosie wróciły, ten niesamowity jad i emocje, które Em potrafi przedstawić jak nikt inny – powróciły, by razem z fenomenalnymi tekstami stworzyć mieszankę bliską doskonałości.

Jeśli jest coś, co przeszkadza mi w rozkoszowaniu się werbalną przemocą courtesy of Marshall… to są to nierówne refreny. Obok chorusów fenomenalnie komponujących się z bitem i kompletujących cały utwór wyśmienicie – takich jak „Asshole”, „Bad Guy” czy „Survival” – trafiły się tu niestety przyśpiewki po prostu słabe. Do takich należy kiepsko przemyślany refren niejakiej Poliny (tu pytanie – czemu wykonawcy refrenów, prócz Nate’a Ruessa i Skylar Grey, nie są podpisani jako featuringi?) w „Legacy”, Nate Ruess też mnie jakoś nie powala. Poza tym… Powiem wprost – nie lubię śpiewającego Eminema. Refren „Rhyme or Reason” mnie mierzi (choć to raczej wina sampla), „So Much Better” nie powala, wstęp „So Far…” wkurza niesamowicie… No i mamy też „Stronger Than I Was”, czyli w ¾ kawałek śpiewany…. Jasne, jeśli chodzi o pomysł i tekst, jest to utwór świetnie wpadający w koncept albumu. Beat też jest w porządku. Jednak tempo kawałka i śpiew Eminema zabijają mój entuzjazm całkowicie. Wyszło mu jedynie w „Brainless”, tam dał znakomity jednak refren. 

Wyczerpawszy ten temat – pogadajmy o muzyce, zią. „MMLP 2” wśród pozostałych pozycji w katalogu Marshalla wyróżnia to, że jest to zasadniczo jedyny album (OK., obok „Infinite”), na którym nie znalazła się produkcja Dr. Dre. Doktor służył obok Ricka Rubina jako tzw. egzek, sam jednak poskąpił swych tłustych, pianinkowych biciw – zamiast  niego mamy produkcje od m.in. wspomnianego Rubina, DJ Khalila, S1 & M-Phazesa (!!!), od samego Ema… ba, nawet panowie z Sid Roams dorzucili coś od siebie, mianowicie mroczny, interesujący podkład do wieńczącego album „Evil Twin”. Warstwę muzyczną albumu można by podsumować jednym słowem – dobra. Tylko i aż. Bity świetnie współgrają z gospodarzem („Rap God” – nie ma chyba lepszego akompaniamentu do showcase’u skillów Ema, jak ten bujający, elektroniczny sztos), słychać, że przygotowano je z dbałością o szczegóły (tutaj bezapelacyjnie rewelacyjny, dwuczęściowy „Bad Guy”). Niektóre znakomicie przywołują ducha wcześniejszych albumów – „So Much Better” równie dobrze mógłby znaleźć się na „Eminem Show”, „Brainless” byłby natomiast idealnym dodatkiem do „Relapse”. Skrytykować muszę za to „Survival” i „The Monster” – uwielbiam te kawałki, brzmią one świetnie – nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że  nagrane zostały, „bo na Recovery kawałki tego typu były hitowe – czemu więc nie powtórzyć formuły?” I tak – hej, ziom Khalil, daj mi jakiś porządny, twardy, rockowy beat, coś jak „Won’t Back Down”! A teraz, panowie, myśleć, bo potrzeba singla z Rihanną, tak jak na „Recovery”! Z życiem, bitches, z życiem! Za słabe uważam też: podkład „Headlights” i dziwaczny „Asshole”. 

Osobny akapit trza by poświęcić na wytwory dostarczone na album przez niecne a doświadczone łapczyska Alana Moore’a produkcji muzycznej – Ricka Rubina.Żeby być całkowicie szczerym, mam wobec jego beatów odczucia ambiwalentne… Na plus dam to, że Rick wybrał interesujące sample do zabawy, dając Marshallowi produkcje, na jakich wcześniej nie zdarzyło mu się mordować wersów…. I tak naprawdę mógłbym tez wskazać to jako wadę. Choć Marshall zapieprza na trackach jak miło – nie zmienia to faktu, że brzmią one po prostu inaczej, mało „eminemowo”, nie pasują do końca do gospodarza. Na dobry początek „Berzerk” – racja, to banger jakich mało, doskonale przypominający chwalebne czasy szalonych Beastie Boysów, z przepotężnymi gitarami w refrenie…. Ale dla mnie jest to kawałek bardzo chaotyczny, nieuporządkowany. Gra sampli w refrenie szczególnie mi nie podpasuje, jak również niepotrzebne efekty na końcu wersów Ema w pierwszej zwrotce (So Sick I’m looking pale /or that’s my PIGMENT!!! – o te mi chodzi). „Rhyme or Reason” – sample żywcem wyrwany z piosenki „Time of the Season” The Zombies, właściwie niezmieniony…. Nie jest zły, ma swój charakterystyczny klimat – nie mogę zdzierżyć jednak refrenu, również ściągniętego z The Zombies. Em, Rick, stać was przecież na więcej. ‘So Far” – jest OK, choć country riffy mogą irytować. „Love Game” – szczerze nie wiem, co myśleć o tym bicie. Fajny rytm, spoko gitarki od Joe Walsha – tylko znowu refren nie pasi. Ogólnie Rubin, tak uznany przecież w grze – trochę rozczarowuje. Mam nadzieję, że tuzom rapu (Kanye, Jay, to o was) przejdzie łażenie do Ricka jako do ostatniej deski ratunku….    

Ogółem, nie jest muzycznie źle, miejscami jest bardzo dobrze – jednak produkcja blednie jednak trochę w porównaniu z „jedynką”. Być może to wina nostalgii czy tysiąckrotnego osłuchania MMLP1 – ale jednak czuć brak ręki Dreja czy braci Bass, tej niesamowitej chemii, jaka wytwarzała się między tymi twórcami a Eminemem, a która spowodowała powstanie takich klasyków jak „Kim” czy „Kill You”. 

Uff, alem się rozpisał…. Czuję się jednak usprawiedliwiony, bowiem „The Marshall Mathers LP 2” to najważniejsza hiphopowa premiera 2013. Płyta, która katowana i dyskutowana będzie jeszcze długo, gdyż – bezapelacyjnie jest to jeden z najlepszych wydanych w tym roku materiałów, i najlepszy album Marshalla od czasów… tak jest, „jedynki”. MMLP2 to w żadnym razie Absolut hip-hopu -  ale znakomite potwierdzenie praw do tronu i tytułu G.O.A.T. Świetny, ze wszech miar świetny album. 5 i ogromny plus. 

… Że co? Że wcale nie, król i K.O.Z.A. to Lil’ Wayne/Drake/Kanye/Nicki Minaj/Yo mama (Niepotrzebne skreślić)? Spoko. Wąty i obiekcje możecie zostawiać w komentarzach, nie ma sprawy. Wiedzcie tylko, że Marshall Bruce Mathers III – choć może odrobinę mniej – po prostu still doesn’t give a fuck, i spluwa na was z wysokości tronu.

…I wciąż ZGINA PALCE W TAKIE COŚ.

                                            [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6940","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]               

                                            [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6335","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

 

]]>
Eminem "The Marshall Mathers LP 2" - recenzja nr 1https://popkiller.kingapp.pl/2013-11-14,eminem-the-marshall-mathers-lp-2-recenzja-nr-1https://popkiller.kingapp.pl/2013-11-14,eminem-the-marshall-mathers-lp-2-recenzja-nr-1November 14, 2013, 3:59 pmDaniel WardzińskiTak jak pisałem w Klasyku Na Weekend - źle się stało, że nowy materiał został tak zatytułowany, bo w zestawieniu z genialnym krążkiem z 2000 roku wszystko wydaje się mniejsze i gorsze. Tymczasem "mniejsze i gorsze" w opisie siódmego solowego materiału Eminema w mainstreamowym obiegu, pasuje co najwyżej do konkurencji. Realia się zmieniły, a Eminem odsiedział swoje na szczycie, mając obok tronu szeptaczy Interscope, którzy zapewne wtłukli mu już do głowy, że nie wystarczy być najlepszym z najlepszych, trzeba jeszcze robić hity, odważnie kombinować z nowoczesnością, dogadać się z wokalistkami itd. Pewnie zresztą zdążył zauważyć to sam, dopiero, kiedy znalazł w sobie kontrowersję, obrazoburstwo i skandal, któremu nadał imię Slim Shady, zwrócono na niego uwagę, chociaż przecież i wcześniej jego styl był jak miotacz ognia.Pierwszy track mówi wiele. "Bad Guy", opowiedziana po latach historia Matthew Mitchela, który jako dziecko został bohaterem drugiego planu w legendarnym singlu "Stan", pokazuje, że autor naprawdę ma ochotę zrobić jeden z najlepszych krążków w swoim dorobku, że przywiązuje wagę do wszystkiego i chce pokazać, że po 13 latach nie jest słabszy. Nikt chyba nie miał większych wątpliwości dotyczących formy gwiazdy z Detroit, jedyna obawa mogła wiązać się z tym czy nie "przedobrzy". Czy nie przesadzi z mruganiem okiem do radio i TV, czy nie zabije naszej koncentracji przesadnym nagromadzeniem kanonad rymów, czy dobierze odpowiednie bity. I co?Nie mogę powiedzieć, że wszystko jest tutaj w moim guście, bo nie jest, ale to nie ma większego znaczenia, kiedy spojrzymy na ten album w szerszej perspektywie. Jaram się rapem. Jaram się techniką nawijania, zabawą znaczeniami, follow-upami, linijkami, które można rozgryzać godzinami, jaram się umiejętnym okiełznaniem bitów na których moglibyście się nigdy nie spodziewać nawijania. Dlatego właśnie uważam, że "Marshall Mathers LP 2" jest chyba największym kandydatem do miana płyty roku. Z tysięcy linijek, które warto rozkminić przytoczę dwie, które dla mnie najlepiej opisują zawartość tego krążka: gorzką, pełną emocji i mrocznych dywagacji stronę psychoaktywną opisze "Tragic portrait of an artist tortured/ Trapped in his own drawings", a oldschoolową, gotową do konkurencji i hołdującą wszystkim formom rapowego rozwoju doskonale ujmuje proste, ale mocne "So as long as I'm on the clock punching this time card/ Hip hop ain't dying on my watch". Eminem w wywiadach opowiada o swoim pracoholizmie, o tym, że wszystko w jego głowie układa się w linijki, że przez większość czasu wprowadza się w swego rodzaju twórczy szał. To słychać. We wspomnianym, trwającym siedem minut "Bad Guy", zakończenie w którym bohater - wspomniany kuzyn Stana z "MMLP" przeradza się w monstrum siedzące w głowie Marshalla Mathersa, które zmaterializowało się, żeby wypomnieć mu wszystkie obrażone osoby, znieważone kobiety i moralne szkody jakie wyrządził. Pamiętacie jak Eminema nazywano "najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w Ameryce"? Jego celem w 2013 nie jest już strzelanie do wszystkich, którzy wejdą mu przed oczy. Nadal jednak posiada jeden z najbardziej niebezpiecznych umysłów - potrafi działać jak zapalnik w procesie myślowym, skłania do zastanowienia się albo przemyślenia dotychczasowych poglądów w świetle tego co mówi, mobilizuje cię, żebyś za nim nadążył - "Dumb it down, I don't know how, huh-huh, how-how/ At least I know that I don't know/ Question is are you bozos smart enough to feel stupid, hope so"). Potrafi opowiedzieć o swoim życiu - życiu milionera z poczuciem bycia samotnym w swoim bogactwie, normalnego złośliwca z ulicy Detroit, który już nie może wytrzymać z fanami, którzy podają mu kartki do podpisu nawet kiedy siedzi na kiblu z McDonaldzie. Przedstawia to tak, że nie zazdrościsz mu, raczej współczujesz, choć pewnie wielu wydaje się, że Eminem nie ma w ogóle na co narzekać. Otóż jak widać ma. Dużo tutaj mroku, poważnych tematów, mentalnych zawiłości o cechach paranoi, które chwilami są wręcz przerażające.Muzyka? Moim zdaniem na plus. Nie obeszło się bez ekscesów (cóż za niespodzianka), ale mimo wszystko jako całość uważam, że jest naprawdę na wysokim poziomie, adekwatnym do możliwości Marshalla. Zacznijmy od tego, że znajdziemy tu najlepszy bit jaki wyprodukował Eminem ever - na takie miano moim zdaniem zasługuje "Brainless". Niestety po nim od razu wjeżdża "Stronger Than I Was" (również produced by Eminem), które bardziej kojarzy się z Backstreet Boys, ale stoję o zakład, że to celowy zabieg - "mogę zrobić hardkorowe dudniące ścierwo, a za chwilę przesłodzony pop, umiem wszystko". Nawet, kiedy niszczy ostatnią zwrotką, po tym boysbandowym refrenie mam już takie mdłości, że nie mogę się skoncentrować. I to jedyny moment albumu, który oceniłby jednoznacznie na minus. Po premierze singla z Rihanną, posypało się bardzo dużo hejtów. Nie mogę się z tym zgodzić. Frequency na bicie dostał oczywiście wytyczne zrobienia numeru w opcji "radio-friendly", rozumiem, że niektórzy uważają, że RiRi to celebrytka nie wokalistka... Posłuchajcie uważnie i przekmińcie. Eminem jedzie świetne zwrotki na bardzo fajnych perkusjach z dającym kopa subtelnym wokalem w tle, a piosenkarka dorzuca do tego prosty, ale niesamowicie chwytliwy refren i drugi hook w opcji "ooooh ooooh oooh", który być może przykuje do treści zwrotek gości, którzy na codzień słuchają byle gówna. To takie złe? Że ktoś w najbardziej ryjących mózg radiorozgłośniach puści numer nawinięty na najwyższym poziomie? Ja tam się jaram i uważam, że to bardzo udany singiel. Momentów w których do głosu dochodzi pop jest oczywiście więcej. Chociażby refren w "Survivalu", mięciutkie melodyjki z "Headlights" czy nieco przewrażliwione pianinko w "Legacy". Co z tego? Każdy z tych kawałków, jest wart słuchania w opór. Zwrotki z "Legacy" to są jedne z najlepszych tego roku - emocje, szczerość, umiejętność plastycznego przywołania historii przed nasze oczy, trzeszczący mix wokalu, klimat... "Survival" to hit, w którym jedynie klip mnie trochę denerwuje, ale przecież to jest kaliber kawałka, który należy pewnego dnia poczuć stojąc na stadionie pełnym ludzi patrzących w stronę sceny na której stoi on - jeden z największych artystów naszych czasów, czy go lubicie czy nie. Nie ma z czym dyskutować."Came to the world at a time when it was in need of a villain/ An asshole, that role I think I succeed in fulfilling/ Don't think I ever stopped to think I was speaking to children/ Everything was happening so fast, it was like I blinked, sold three million". Wrócił też Slim Shady w wysokiej dyspozycji, może nie tak perfidny jak na "Slim Shady LP", ale nadal wyjątkowy. Zamykający całość "Evil Twin" oczywiście bawi, kiedy na dzieńdobry Slim wchodzi "Hi... faggot". Każdy kto zna historię jego sporów z organizacjami homoseksualistów i rozumie o co mu chodzi, powie - to znowu on. "Wolno mi powiedzieć co chcę, jestem ikoną popkultury i uosobieniem bezpardonowych dissów". Kapitalne znaczenie dla mocy tego albumu mają numery zrobione do spółki z Rickiem Rubinem. Trochę inspiracji Beastie Boys i Run DMC, trochę redneckowymi gitarkami z niesamowitą energią i trochę z 60'sowych dansingów - w efekcie numery, które niesamowicie kopią - tak jest z "Rhyme Or Reason", z "Berzerk", z "So Far..." i z "Love Game". Wyniki tej epokowej współpracy trzeba znać. Kiedy przejrzymy producentów albumu można zdziwić się, jak dobrze mają się porpocje między rapem a popem. Mamy tutaj przecież M-Phazesa i S1, mamy DJ'a Khalila, mamy Sid Roams... Oczywiście mamy też Alex da Kida, ale wydaje się, że proporcje są w porządku. Może taki jest zamysł? Płyta trwa blisko 77 minut, to strasznie dużo, może intencją twórcy było, żeby każdy wybrał sobie to co go interesuje. Razi was pop? Skipujecie "Monstera", "Headlights" i "Stronger Than I Was".Po pierwszych przesłuchaniach album mnie zszokował, zaczarował na wiele odsłuchów. Z czasem, kiedy przywyknie się do kosmicznego poziomu nawijania, a czerstwe refreny zaczną drażnić bardziej, a co gorsza - sprawdzi się "MMLP" dla porównania, wrażenie jest już nieco mniejsze. W niczym jednak nie zmienia to faktu, że na nowej płycie znajdują się jedne z najlepszych, hip hopowych kawałków roku. I dekady też. "Evil Twin", "Legacy", "Berzerk", "Rap God", "Bad Guy", "So Far...", "Brainless"... Jest w czym wybierać. Mnóstwo tutaj rzeczy godnych kontynuacji "Marshall Mathers LP", a wiecie przecież, że z mojej strony to olbrzymi komplement. Na dodatek numery z wersji Deluxe szokują tym, że się "nie zmieściły". Jakim., Kurwa. Cudem. Pytam. Się. Eminem zjadł dzisiejszy rap, paru zawodników skarcił bezpośrednio, reszcie dał jasny znak - "don't fuck with me". Pozycja obowiązkowa wśród tegorocznych premier. Jeden przymiotnik opisu? Pozwólcie, że będzie anglojęzyczny: insane. Tak jak pisałem w Klasyku Na Weekend - źle się stało, że nowy materiał został tak zatytułowany, bo w zestawieniu z genialnym krążkiem z 2000 roku wszystko wydaje się mniejsze i gorsze. Tymczasem "mniejsze i gorsze" w opisie siódmego solowego materiału Eminema w mainstreamowym obiegu, pasuje co najwyżej do konkurencji. Realia się zmieniły, a Eminem odsiedział swoje na szczycie, mając obok tronu szeptaczy Interscope, którzy zapewne wtłukli mu już do głowy, że nie wystarczy być najlepszym z najlepszych, trzeba jeszcze robić hity, odważnie kombinować z nowoczesnością, dogadać się z wokalistkami itd. Pewnie zresztą zdążył zauważyć to sam, dopiero, kiedy znalazł w sobie kontrowersję, obrazoburstwo i skandal, któremu nadał imię Slim Shady, zwrócono na niego uwagę, chociaż przecież i wcześniej jego styl był jak miotacz ognia.

Pierwszy track mówi wiele. "Bad Guy", opowiedziana po latach historia Matthew Mitchela, który jako dziecko został bohaterem drugiego planu w legendarnym singlu "Stan", pokazuje, że autor naprawdę ma ochotę zrobić jeden z najlepszych krążków w swoim dorobku, że przywiązuje wagę do wszystkiego i chce pokazać, że po 13 latach nie jest słabszy. Nikt chyba nie miał większych wątpliwości dotyczących formy gwiazdy z Detroit, jedyna obawa mogła wiązać się z tym czy nie "przedobrzy". Czy nie przesadzi z mruganiem okiem do radio i TV, czy nie zabije naszej koncentracji przesadnym nagromadzeniem kanonad rymów, czy dobierze odpowiednie bity. I co?

Nie mogę powiedzieć, że wszystko jest tutaj w moim guście, bo nie jest, ale to nie ma większego znaczenia, kiedy spojrzymy na ten album w szerszej perspektywie. Jaram się rapem. Jaram się techniką nawijania, zabawą znaczeniami, follow-upami, linijkami, które można rozgryzać godzinami, jaram się umiejętnym okiełznaniem bitów na których moglibyście się nigdy nie spodziewać nawijania. Dlatego właśnie uważam, że "Marshall Mathers LP 2" jest chyba największym kandydatem do miana płyty roku. Z tysięcy linijek, które warto rozkminić przytoczę dwie, które dla mnie najlepiej opisują zawartość tego krążka: gorzką, pełną emocji i mrocznych dywagacji stronę psychoaktywną opisze "Tragic portrait of an artist tortured/ Trapped in his own drawings", a oldschoolową, gotową do konkurencji i hołdującą wszystkim formom rapowego rozwoju doskonale ujmuje proste, ale mocne "So as long as I'm on the clock punching this time card/ Hip hop ain't dying on my watch". Eminem w wywiadach opowiada o swoim pracoholizmie, o tym, że wszystko w jego głowie układa się w linijki, że przez większość czasu wprowadza się w swego rodzaju twórczy szał. To słychać. We wspomnianym, trwającym siedem minut "Bad Guy", zakończenie w którym bohater - wspomniany kuzyn Stana z "MMLP" przeradza się w monstrum siedzące w głowie Marshalla Mathersa, które zmaterializowało się, żeby wypomnieć mu wszystkie obrażone osoby, znieważone kobiety i moralne szkody jakie wyrządził. Pamiętacie jak Eminema nazywano "najbardziej niebezpiecznym człowiekiem w Ameryce"? Jego celem w 2013 nie jest już strzelanie do wszystkich, którzy wejdą mu przed oczy. Nadal jednak posiada jeden z najbardziej niebezpiecznych umysłów - potrafi działać jak zapalnik w procesie myślowym, skłania do zastanowienia się albo przemyślenia dotychczasowych poglądów w świetle tego co mówi, mobilizuje cię, żebyś za nim nadążył - "Dumb it down, I don't know how, huh-huh, how-how/ At least I know that I don't know/ Question is are you bozos smart enough to feel stupid, hope so"). Potrafi opowiedzieć o swoim życiu - życiu milionera z poczuciem bycia samotnym w swoim bogactwie, normalnego złośliwca z ulicy Detroit, który już nie może wytrzymać z fanami, którzy podają mu kartki do podpisu nawet kiedy siedzi na kiblu z McDonaldzie. Przedstawia to tak, że nie zazdrościsz mu, raczej współczujesz, choć pewnie wielu wydaje się, że Eminem nie ma w ogóle na co narzekać. Otóż jak widać ma. Dużo tutaj mroku, poważnych tematów, mentalnych zawiłości o cechach paranoi, które chwilami są wręcz przerażające.

Muzyka? Moim zdaniem na plus. Nie obeszło się bez ekscesów (cóż za niespodzianka), ale mimo wszystko jako całość uważam, że jest naprawdę na wysokim poziomie, adekwatnym do możliwości Marshalla. Zacznijmy od tego, że znajdziemy tu najlepszy bit jaki wyprodukował Eminem ever - na takie miano moim zdaniem zasługuje "Brainless". Niestety po nim od razu wjeżdża "Stronger Than I Was" (również produced by Eminem), które bardziej kojarzy się z Backstreet Boys, ale stoję o zakład, że to celowy zabieg - "mogę zrobić hardkorowe dudniące ścierwo, a za chwilę przesłodzony pop, umiem wszystko". Nawet, kiedy niszczy ostatnią zwrotką, po tym boysbandowym refrenie mam już takie mdłości, że nie mogę się skoncentrować. I to jedyny moment albumu, który oceniłby jednoznacznie na minus. Po premierze singla z Rihanną, posypało się bardzo dużo hejtów. Nie mogę się z tym zgodzić. Frequency na bicie dostał oczywiście wytyczne zrobienia numeru w opcji "radio-friendly", rozumiem, że niektórzy uważają, że RiRi to celebrytka nie wokalistka... Posłuchajcie uważnie i przekmińcie. Eminem jedzie świetne zwrotki na bardzo fajnych perkusjach z dającym kopa subtelnym wokalem w tle, a piosenkarka dorzuca do tego prosty, ale niesamowicie chwytliwy refren i drugi hook w opcji "ooooh ooooh oooh", który być może przykuje do treści zwrotek gości, którzy na codzień słuchają byle gówna. To takie złe? Że ktoś w najbardziej ryjących mózg radiorozgłośniach puści numer nawinięty na najwyższym poziomie? Ja tam się jaram i uważam, że to bardzo udany singiel. Momentów w których do głosu dochodzi pop jest oczywiście więcej. Chociażby refren w "Survivalu", mięciutkie melodyjki z "Headlights" czy nieco przewrażliwione pianinko w "Legacy". Co z tego? Każdy z tych kawałków, jest wart słuchania w opór. Zwrotki z "Legacy" to są jedne z najlepszych tego roku - emocje, szczerość, umiejętność plastycznego przywołania historii przed nasze oczy, trzeszczący mix wokalu, klimat... "Survival" to hit, w którym jedynie klip mnie trochę denerwuje, ale przecież to jest kaliber kawałka, który należy pewnego dnia poczuć stojąc na stadionie pełnym ludzi patrzących w stronę sceny na której stoi on - jeden z największych artystów naszych czasów, czy go lubicie czy nie. Nie ma z czym dyskutować.

"Came to the world at a time when it was in need of a villain/ An asshole, that role I think I succeed in fulfilling/ Don't think I ever stopped to think I was speaking to children/ Everything was happening so fast, it was like I blinked, sold three million". Wrócił też Slim Shady w wysokiej dyspozycji, może nie tak perfidny jak na "Slim Shady LP", ale nadal wyjątkowy. Zamykający całość "Evil Twin" oczywiście bawi, kiedy na dzieńdobry Slim wchodzi "Hi... faggot". Każdy kto zna historię jego sporów z organizacjami homoseksualistów i rozumie o co mu chodzi, powie - to znowu on. "Wolno mi powiedzieć co chcę, jestem ikoną popkultury i uosobieniem bezpardonowych dissów". Kapitalne znaczenie dla mocy tego albumu mają numery zrobione do spółki z Rickiem Rubinem. Trochę inspiracji Beastie Boys i Run DMC, trochę redneckowymi gitarkami z niesamowitą energią i trochę z 60'sowych dansingów - w efekcie numery, które niesamowicie kopią - tak jest z "Rhyme Or Reason", z "Berzerk", z "So Far..." i z "Love Game". Wyniki tej epokowej współpracy trzeba znać. Kiedy przejrzymy producentów albumu można zdziwić się, jak dobrze mają się porpocje między rapem a popem. Mamy tutaj przecież M-Phazesa i S1, mamy DJ'a Khalila, mamy Sid Roams... Oczywiście mamy też Alex da Kida, ale wydaje się, że proporcje są w porządku. Może taki jest zamysł? Płyta trwa blisko 77 minut, to strasznie dużo, może intencją twórcy było, żeby każdy wybrał sobie to co go interesuje. Razi was pop? Skipujecie "Monstera", "Headlights" i "Stronger Than I Was".

Po pierwszych przesłuchaniach album mnie zszokował, zaczarował na wiele odsłuchów. Z czasem, kiedy przywyknie się do kosmicznego poziomu nawijania, a czerstwe refreny zaczną drażnić bardziej, a co gorsza - sprawdzi się "MMLP" dla porównania, wrażenie jest już nieco mniejsze. W niczym jednak nie zmienia to faktu, że na nowej płycie znajdują się jedne z najlepszych, hip hopowych kawałków roku. I dekady też. "Evil Twin", "Legacy", "Berzerk", "Rap God", "Bad Guy", "So Far...", "Brainless"... Jest w czym wybierać. Mnóstwo tutaj rzeczy godnych kontynuacji "Marshall Mathers LP", a wiecie przecież, że z mojej strony to olbrzymi komplement. Na dodatek numery z wersji Deluxe szokują tym, że się "nie zmieściły". Jakim., Kurwa. Cudem. Pytam. Się. Eminem zjadł dzisiejszy rap, paru zawodników skarcił bezpośrednio, reszcie dał jasny znak - "don't fuck with me". Pozycja obowiązkowa wśród tegorocznych premier. Jeden przymiotnik opisu? Pozwólcie, że będzie anglojęzyczny: insane.

 

 

]]>
Eminem "The Marshall Mathers LP 2" - znamy tracklistęhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-10-11,eminem-the-marshall-mathers-lp-2-znamy-tracklistehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-10-11,eminem-the-marshall-mathers-lp-2-znamy-tracklisteOctober 11, 2013, 3:18 pmDaniel WardzińskiPo premierze "Berzerk" wydaje się jasne, że "Marshall Mathers LP 2" jest chyba najbardziej oczekiwanym rapowym albumem na Świecie, a poziom singla wskazuje, że ma duże szanse, żeby zgarnąć ten rok. Kontynuacja jednego z największych klasyków rapera z Detroit (przypomnijmy, że to z diamentowego "MMLP" pochodzą m.in. "Stan", "Real Slim Shady" czy "Bitch Please II") nie przeskoczy chyba olbrzymiego sukcesu sprzedażowego jedynki, ale i tak chciałoby się już do niej dorwać, prawda? Tego póki co nie możemy wam zagwarantować, ale w rozwinięciu newsa możecie sprawdzić sobie oficjalny back cover z pełną tracklistą materiału. Tym razem, gości dobrano niezwykle oszczędnie.Po premierze "Berzerk" wydaje się jasne, że "Marshall Mathers LP 2" jest chyba najbardziej oczekiwanym rapowym albumem na Świecie, a poziom singla wskazuje, że ma duże szanse, żeby zgarnąć ten rok. Kontynuacja jednego z największych klasyków rapera z Detroit (przypomnijmy, że to z diamentowego "MMLP" pochodzą m.in. "Stan", "Real Slim Shady" czy "Bitch Please II") nie przeskoczy chyba olbrzymiego sukcesu sprzedażowego jedynki, ale i tak chciałoby się już do niej dorwać, prawda? Tego póki co nie możemy wam zagwarantować, ale w rozwinięciu newsa możecie sprawdzić sobie oficjalny back cover z pełną tracklistą materiału. Tym razem, gości dobrano niezwykle oszczędnie.

]]>
Kanye West "Yeezus" recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-07-13,kanye-west-yeezus-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-07-13,kanye-west-yeezus-recenzjaOctober 2, 2013, 1:48 pmPaweł HaderoNa pewno nie pamiętacie już tytułu ostatniej rapowej płyty, za którą w całości odpowiadał Rick Rubin. Przypomnę. Była to płyta niełatwa w odbiorze, przeładowana brzmieniami mało wspólnymi z klasycznym rapem, awangardowa, mieszająca drum’n’bass z hard rockiem i muzyką klasyczną. Płyta, na której raper recytował szczere do bólu wersy w stylu: „dobry boże/ nie byłem karmiony piersią/ a wszystkie moje rozmowy z ludźmi dotyczą muzyki/ nie jestem muzykiem, ale ból stał się instrumentalny”; czy „jesteś bogiem, lepiej w to uwierz / nie trać czasu na klęczkach”, posuwając się do stwierdzenia „nigdy nie pytaj kim jestem / tylko bóg wie / a ja znam boga osobiście / pozwala mi na to, bym sam się nim tytułował”. Kojarzycie?Ta płyta to oczywiście „Amethyst Rock Star” Saula Williamsa z… 2001 roku. Przywołuję ją tu trochę z naturalnej potrzeby ewangelizacji, ale trochę też dlatego, że szósty album Kanye Westa eksperymentom mówi równie stanowcze tak – a przynajmniej takie sprawia wrażenie na tle nijakiej, mainstreamowej papki która dominuje w tym roku. Można oczywiście próbować kręcić alegorie biblijne, na przykład o tym, że Kanye ofiarowuje swoją karierę, wysoką sprzedaż i radiowe rotacje singli, by odkupić grzechy popełnione przez biznes; biznes który trochę kocha, a trochę nienawidzi. Świadków na pewno nie brakuje, mało kto miał odwagę zaprzeć się "Yeezusa", nawet Shyne uniknął tym razem rzucania oskarżeń o bałwochwalstwo. Ale można też usadowić się w obiektywnym siedzisku Piłata i przemówić wbrew tłumowi. Z tym, że u tego Yeezusa znajdziemy kilka win. Mógłbym tu bez większego wysiłku zapełnić cały akapit dowodami na to, że każdy, kogo zainteresowania muzyczne wykraczają poza to, co akurat popularne, nie znajdzie na "Yeezusie" zbyt wiele uczynków, których nie znałby z dokonań zespołu Death Grips, płyty "XXX" Danny’ego Browna, katalogu wczesnego Def Jux, czy nawet kolejnej płyty wspomnianego Saula Williamsa nagranej z liderem Nine Inch Nails. Nie o to jednak chodzi. Trudno nie pochwalić odwagi Westa w wychodzeniu naprzeciw oczekiwaniom. „Soon as they’ll like you make’em unlike you/ cuz kissin peoples asses is so unlike you” – linijka z "I am a God" mogłaby być mottem tej płyty. Można się nawet cieszyć i łudzić, że co dziesiąty słuchacz "Yeezusa" po wspomnianych Death Grips sięgnie, nie zapominając o produkcjach Hudson Mohawke’a czy Christ Eviana. Niemniej obcowanie z "Yeezusem" jest momentami ciężkie, jak życie kelnerów francuskich lokali gastronomicznych od premiery "I am a God". "On Sight" sprawia wrażenie niedokończonego szkicu; zderzenie dancefloorowego bitu w "Black Skinhead" z dzikimi okrzykami i agresywnym bridgem wypadło katastrofalnie, a laserowe strzały w "I am a God" brzmią banalnie. Zabawa z auto-tunem w „Blood on the Leaves” przywodzi na myśl nieudaną próbę podrobienia stylu Future’a; końcówka "New Slaves" z samplem z Omegi wywołuje konsternację, a "Guilt Trip" i "Send It Up" są zwyczajnie nudne. I paradoksalnie, na tak bardzo eksperymentalnej płycie, najfajniejszym utworem jest ten najbardziej tradycyjny, najbardziej Westowy, najbardziej banalny w swej produkcji, najmniej odważny. To „Bound 2”, który "Yeezusa" w pięknym, soulfulowym stylu kończy.Na początku był jednak słowo, a tekstowo jest to niestety najgorsza płyta w dorobku Westa. Mamy tu rapera o ego trzystu rzymskich spartan, który jedząc azjatyckie cipki potrzebuje słodko-kwaśnego sosu, podjeżdżając Mercedesem pod klub sprawia, że dziewczyny trzęsą się jakby miały Parkinsona, a paniom szukającym opiekunów każe się nazywać "Big Poppa". Kanye rymuje thirty z Thursday, gdy rozmawia z Jezusem, mówi, że jedyną jego troską jest układanie kolejnych milionów, gdy nawija do sampla Niny Simone, zamiast spodziewanych wersów o niewolnictwie dostajemy mało porywające wspomnienia o dawnej miłości. "New Slaves" mogłoby być kontynuacją "All Falls Down", gdyby nie idiotyczna mantra w refrenie o liderach, naśladowcach, kutasach i tych co połykają. "Hold My Liquor" mogłoby być ciekawą odpowiedzą na "Swimming Pools (Drank)" Kendricka, gdyby tylko Yeezy chciał się postarać. Większość tekstów sprawia wrażenie napisanych w pośpiechu - i nawet bez relacji Ricka Rubina z prac nad "Yeezusem" można sobie wyobrazić, że Kanye wybrał na swoją Golgotę drogę na skróty, zaliczając więcej niż trzy upadki. Podobno Jezus był cieślą. Rzemieślnikiem. Domyślamy się, że wszystko, co robił w tym fachu było zaprojektowane i dopracowane. "Yeezus" jest natomiast tworem dziwnym, na którym śmiałe muzyczne kolaże sprawiają wrażenie przypadkowych, a treść nie została zbyt dobrze przemyślana. Najlepszą oceną krążka będzie więc najbardziej "Jezusowa" z biblijnych cyfr - 3. Oczywiście z krzyżykiem.Na pewno nie pamiętacie już tytułu ostatniej rapowej płyty, za którą w całości odpowiadał Rick Rubin. Przypomnę. Była to płyta niełatwa w odbiorze, przeładowana brzmieniami mało wspólnymi z klasycznym rapem, awangardowa, mieszająca drum’n’bass z hard rockiem i muzyką klasyczną. Płyta, na której raper recytował szczere do bólu wersy w stylu: „dobry boże/ nie byłem karmiony piersią/ a wszystkie moje rozmowy z ludźmi dotyczą muzyki/ nie jestem muzykiem, ale ból stał się instrumentalny”; czy „jesteś bogiem, lepiej w to uwierz / nie trać czasu na klęczkach”, posuwając się do stwierdzenia „nigdy nie pytaj kim jestem / tylko bóg wie / a ja znam boga osobiście / pozwala mi na to, bym sam się nim tytułował”. Kojarzycie?

Ta płyta to oczywiście „Amethyst Rock Star” Saula Williamsa z… 2001 roku. Przywołuję ją tu trochę z naturalnej potrzeby ewangelizacji, ale trochę też dlatego, że szósty album Kanye Westa eksperymentom mówi równie stanowcze tak – a przynajmniej takie sprawia wrażenie na tle nijakiej, mainstreamowej papki która dominuje w tym roku. Można oczywiście próbować kręcić alegorie biblijne, na przykład o tym, że Kanye ofiarowuje swoją karierę, wysoką sprzedaż i radiowe rotacje singli, by odkupić grzechy popełnione przez biznes; biznes który trochę kocha, a trochę nienawidzi. Świadków na pewno nie brakuje, mało kto miał odwagę zaprzeć się "Yeezusa", nawet Shyne uniknął tym razem rzucania oskarżeń o bałwochwalstwo. Ale można też usadowić się w obiektywnym siedzisku Piłata i przemówić wbrew tłumowi. Z tym, że u tego Yeezusa znajdziemy kilka win. 

Mógłbym tu bez większego wysiłku zapełnić cały akapit dowodami na to, że każdy, kogo zainteresowania muzyczne wykraczają poza to, co akurat popularne, nie znajdzie na "Yeezusie" zbyt wiele uczynków, których nie znałby z dokonań zespołu Death Grips, płyty "XXX" Danny’ego Browna, katalogu wczesnego Def Jux, czy nawet kolejnej płyty wspomnianego Saula Williamsa nagranej z liderem Nine Inch Nails. Nie o to jednak chodzi. Trudno nie pochwalić odwagi Westa w wychodzeniu naprzeciw oczekiwaniom. „Soon as they’ll like you make’em unlike you/ cuz kissin peoples asses is so unlike you” – linijka z "I am a God" mogłaby być mottem tej płyty. Można się nawet cieszyć i łudzić, że co dziesiąty słuchacz "Yeezusa" po wspomnianych Death Grips sięgnie, nie zapominając o produkcjach Hudson Mohawke’a czy Christ Eviana. 

Niemniej obcowanie z "Yeezusem" jest momentami ciężkie, jak życie kelnerów francuskich lokali gastronomicznych od premiery "I am a God". "On Sight" sprawia wrażenie niedokończonego szkicu; zderzenie dancefloorowego bitu w "Black Skinhead" z dzikimi okrzykami i agresywnym bridgem wypadło katastrofalnie, a laserowe strzały w "I am a God" brzmią banalnie. Zabawa z auto-tunem w „Blood on the Leaves” przywodzi na myśl nieudaną próbę podrobienia stylu Future’a; końcówka "New Slaves" z samplem z Omegi wywołuje konsternację, a "Guilt Trip" i "Send It Up" są zwyczajnie nudne. I paradoksalnie, na tak bardzo eksperymentalnej płycie, najfajniejszym utworem jest ten najbardziej tradycyjny, najbardziej Westowy, najbardziej banalny w swej produkcji, najmniej odważny. To „Bound 2”, który "Yeezusa" w pięknym, soulfulowym stylu kończy.

Na początku był jednak słowo, a tekstowo jest to niestety najgorsza płyta w dorobku Westa.  Mamy tu rapera o ego trzystu rzymskich spartan, który jedząc azjatyckie cipki potrzebuje słodko-kwaśnego sosu, podjeżdżając Mercedesem pod klub sprawia, że dziewczyny trzęsą się jakby miały Parkinsona, a paniom szukającym opiekunów każe się nazywać "Big Poppa". Kanye rymuje thirty z Thursday, gdy rozmawia z Jezusem, mówi, że jedyną jego troską jest układanie kolejnych milionów, gdy nawija do sampla Niny Simone, zamiast spodziewanych wersów o niewolnictwie dostajemy mało porywające wspomnienia o dawnej miłości. "New Slaves" mogłoby być kontynuacją "All Falls Down", gdyby nie idiotyczna mantra w refrenie o liderach, naśladowcach, kutasach i tych co połykają. "Hold My Liquor" mogłoby być ciekawą odpowiedzą na "Swimming Pools (Drank)" Kendricka, gdyby tylko Yeezy chciał się postarać. Większość tekstów sprawia wrażenie napisanych w pośpiechu - i nawet bez relacji Ricka Rubina z prac nad "Yeezusem" można sobie wyobrazić, że Kanye wybrał na swoją Golgotę drogę na skróty, zaliczając więcej niż trzy upadki.  

Podobno Jezus był cieślą. Rzemieślnikiem. Domyślamy się, że wszystko, co robił w tym fachu było zaprojektowane i dopracowane. "Yeezus" jest natomiast tworem dziwnym, na którym śmiałe muzyczne kolaże sprawiają wrażenie przypadkowych, a treść nie została zbyt dobrze przemyślana. Najlepszą oceną krążka będzie więc  najbardziej "Jezusowa" z biblijnych cyfr - 3. Oczywiście z krzyżykiem.

]]>
Jay-Z "Magna Carta Holy Grail" - nowe solo wkrótcehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-06-17,jay-z-magna-carta-holy-grail-nowe-solo-wkrotcehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-06-17,jay-z-magna-carta-holy-grail-nowe-solo-wkrotceJuly 18, 2013, 5:23 pmDaniel WardzińskiWiadomo było, że coś się święci, kiedy do sieci trafiło zdjęcie Hovy z Timbalandem i Justinem Timberlakiem w studio. Teraz oficjalnie można powiedzieć, że pierwsza solówka Jaya od 2009, kiedy ukazał się "Blueprint 3" jest w drodze. Potwierdzeniem formy był otwierający soundtrack do "Great Gatsby" numer "100$ Bill".W trakcie transmisji z Game 5 NBA Finals ukazała się reklama Samsunga, która jednocześnie jest zapowiedzią "Magna Carta Holy Grail". Jak to często bywało w przypadku Jaya wiąże się to też z pewnym novum w kwestii promocji, ale również dystrybucji muzyki, a video ze studio potwierdza, że jest na co czekać.Szef Roc Nation podpisał kontrakt z Samsungiem w ramach którego technologiczny gigant zakupił milion egzemplarzy albumu. Będą one dostępne dla wszystkich właścicieli smartfonów Galaxy do pobrania za friko na trzy dni przed oficjalną premierą, która będzie miała miejsce 4 lipca. W studio u boku Jaya pojawiają się Timbaland, Rick Rubin, Swizz Beatz i Pharell. Muzyka, którą słyszymy w video zapowiada coś znacznie lepszego niż "Blueprint 3". Sprawdźcie pod spodem. Wiadomo było, że coś się święci, kiedy do sieci trafiło zdjęcie Hovy z Timbalandem i Justinem Timberlakiem w studio. Teraz oficjalnie można powiedzieć, że pierwsza solówka Jaya od 2009, kiedy ukazał się "Blueprint 3" jest w drodze. Potwierdzeniem formy był otwierający soundtrack do "Great Gatsby" numer "100$ Bill".

W trakcie transmisji z Game 5 NBA Finals ukazała się reklama Samsunga, która jednocześnie jest zapowiedzią "Magna Carta Holy Grail". Jak to często bywało w przypadku Jaya wiąże się to też z pewnym novum w kwestii promocji, ale również dystrybucji muzyki, a video ze studio potwierdza, że jest na co czekać.

Szef Roc Nation podpisał kontrakt z Samsungiem w ramach którego technologiczny gigant zakupił milion egzemplarzy albumu. Będą one dostępne dla wszystkich właścicieli smartfonów Galaxy do pobrania za friko na trzy dni przed oficjalną premierą, która będzie miała miejsce 4 lipca. W studio u boku Jaya pojawiają się Timbaland, Rick Rubin, Swizz Beatz i Pharell. Muzyka, którą słyszymy w video zapowiada coś znacznie lepszego niż "Blueprint 3". Sprawdźcie pod spodem.

 

]]>