popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Emcedwahttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/25254/EmcedwaNovember 15, 2024, 2:07 ampl_PL © 2024 Admin stronyOwal/Emcedwa "Epizod III: Wirus" (Przegapifszy #57)https://popkiller.kingapp.pl/2013-06-16,owalemcedwa-epizod-iii-wirus-przegapifszy-57https://popkiller.kingapp.pl/2013-06-16,owalemcedwa-epizod-iii-wirus-przegapifszy-57June 16, 2013, 7:38 amPiotr ZdziarstekNiewykluczone, że kilka osób po zerknięciu na miniaturkę okładki po lewej prychnie lekceważąco pod nosem. Tym panom podziękujemy. Nie mam już zamiaru prowadzić krucjaty i przekonywać, że UMC w istocie miało kilka naprawdę udanych pozycji w swoim dorobku wydawniczym. Chcę się skupić na faktach, a jednym z nich jest to, że Owal do dziś pozostaje cholernie niedocenionym raperem, który popełnił tylko jedną większą wpadkę w postaci „Sensu życia”. Jego poprzednie legale dość mocno zakorzeniły się w historii polskiego hip-hopu i odmawianie tym płytom jakiejkolwiek wartości jest absurdalne. I chociaż „Rapnastyk” cieszy się sporym szacunkiem w środowisku, to „Wirus” był kontrowersyjny już w dniu swojej premiery. Dlatego to właśnie na nim się dzisiaj skupię. Trzeci epizod mogę opisać trzema słowami: buńczuczność, agresja i spójność. Największym zaskoczeniem jest brzmienie płyty. „Plumkające” pianinka i „gładkość” poprzedniczki ustąpiły miejsca zadziornym, aczkolwiek ciepłym w swojej melodyce bitom. Rzeczywiście, słuchając tego krążka widzi się przed oczami jadowitą czerwień znaną z okładki. Jeżeli chodzi o koherencję, to jest to dla mnie wzór polskiej, rapowej płyty. Wspólny mianownik został utrzymany od pierwszego do ostatniego dźwięku; to zadziwiające, biorąc pod uwagę dużą ilość producentów zaangażowanych w projekt. Co więcej, udało się zachować zdrową różnorodność, która uatrakcyjnia album, dając mu momentami pooddychać. Z jednej strony mamy ostre, krwiste sample na soczystych bębnach (Nolte, Ike, Doniu, Tabb, O.S.T.R.), z drugiej leniwe, ciepłe i nostalgiczne dźwięki (Kada, WDK, DNA) – to robi wrażenie. Zwłaszcza, że wszystko zostało rozłożone na osi płyty w sensowny sposób; nie nudzimy się, nie ma przestojów, a jednocześnie całość nie nabiera chaotycznego tempa. Największe zarzuty w momencie premiery dotyczyły wściekłości Owala. Można nawet powiedzieć, że pokusił się tutaj (raczej nieświadomie) o ponury, przesiąknięty zawodem koncept: zmęczenie rap-grą, poczucie niesprawiedliwości i niedocenienia. Stąd w większości numerów tyle jadu. Poznański raper nieustannie usiłuje udowodnić, że nie jest popową niedorajdą. Czasami zapędza się i brnie w ślepą uliczkę, posługuje się zbędnymi wulgaryzmami jakby chciał krzyczeć „patrzcie, jestem hip-hopowy!”. Na szczęście da się przełknąć te nieco bardziej toporne elementy bez większego trudu. Co ciekawe, dostaje się tutaj wszelkim populistycznym, szanowanym przez ogół raperom. Szkoda tylko, że podczas tych wyrzutów pada stanowczo za mało argumentów i konkretów, przez co ciosy te tracą nieco na impecie. Brakuje przykładów, brakuje wskazania palcem, za dużo tutaj mówienia „oni”. Niemniej Owal zdecydowanie posiada charyzmę i pewność siebie, które sprawiają, że jego szesnastki momentalnie wbijają się w naszą pamięć. Jest to styl prosty, szczególnie na dzisiejsze standardy, ale słucha się go z niekłamaną przyjemnością. Zwłaszcza bezczelne numery w stylu „Jestem w grze” czy „Koncert w Polsce” wychodzą mu najlepiej. Oczywiście nie mogę też zapomnieć o DJ-u Henie, który jest pełnoprawnym współautorem albumu. Ilość skreczy jest porażająca, ale są tak umiejętnie wkomponowane w materiał, że można czerpać z nich tylko i wyłącznie przyjemność. Gościnnie mamy komplet rapowych banitów z 2004 roku. Mezo oraz Ascetoholix – wszyscy w dobrej, równej formie. Dodajmy do tego śpiew Kady w dwóch numerach (ktoś wie co się z nią obecnie dzieje?) i nic więcej do szczęścia nie potrzeba (no może jeszcze Hans i Deep z 52 mogliby zostawić jakiś ślad po sobie). Ostatecznie otrzymujemy solidny, rapowy materiał, do którego wraca się z uśmiechem na twarzy. Zwłaszcza, że pod względem tekstowym nie stracił na aktualności, wręcz przeciwnie – jeżeli ktoś nie miał jeszcze okazji zarazić się „Wirusem” to właśnie teraz jest na to bardzo dobra pora. Moim zdaniem to zdecydowanie najjaśniejszy punkt w dyskografii Jacka Wieczorka i ciekawi mnie dlaczego odstawił mikrofon (niedługo po stojącym na solidnym poziomie beefie z Shellerinim), a słuch o nim zaginął. Ale to już temat na zupełnie inną dyskusję... Niewykluczone, że kilka osób po zerknięciu na miniaturkę okładki po lewej prychnie lekceważąco pod nosem. Tym panom podziękujemy. Nie mam już zamiaru prowadzić krucjaty i przekonywać, że UMC w istocie miało kilka naprawdę udanych pozycji w swoim dorobku wydawniczym. Chcę się skupić na faktach, a jednym z nich jest to, że Owal do dziś pozostaje cholernie niedocenionym raperem, który popełnił tylko jedną większą wpadkę w postaci „Sensu życia”. Jego poprzednie legale dość mocno zakorzeniły się w historii polskiego hip-hopu i odmawianie tym płytom jakiejkolwiek wartości jest absurdalne. I chociaż „Rapnastyk” cieszy się sporym szacunkiem w środowisku, to „Wirus” był kontrowersyjny już w dniu swojej premiery. Dlatego to właśnie na nim się dzisiaj skupię.

 

Trzeci epizod mogę opisać trzema słowami: buńczuczność, agresja i spójność. Największym zaskoczeniem jest brzmienie płyty. „Plumkające” pianinka i „gładkość” poprzedniczki ustąpiły miejsca zadziornym, aczkolwiek ciepłym w swojej melodyce bitom. Rzeczywiście, słuchając tego krążka widzi się przed oczami jadowitą czerwień znaną z okładki. Jeżeli chodzi o koherencję, to jest to dla mnie wzór polskiej, rapowej płyty. Wspólny mianownik został utrzymany od pierwszego do ostatniego dźwięku; to zadziwiające, biorąc pod uwagę dużą ilość producentów zaangażowanych w projekt. Co więcej, udało się zachować zdrową różnorodność, która uatrakcyjnia album, dając mu momentami pooddychać. Z jednej strony mamy ostre, krwiste sample na soczystych bębnach (Nolte, Ike, Doniu, Tabb, O.S.T.R.), z drugiej leniwe, ciepłe i nostalgiczne dźwięki (Kada, WDK, DNA) – to robi wrażenie. Zwłaszcza, że wszystko zostało rozłożone na osi płyty w sensowny sposób; nie nudzimy się, nie ma przestojów, a jednocześnie całość nie nabiera chaotycznego tempa.

 

Największe zarzuty w momencie premiery dotyczyły wściekłości Owala. Można nawet powiedzieć, że pokusił się tutaj (raczej nieświadomie) o ponury, przesiąknięty zawodem koncept: zmęczenie rap-grą, poczucie niesprawiedliwości i niedocenienia. Stąd w większości numerów tyle jadu. Poznański raper nieustannie usiłuje udowodnić, że nie jest popową niedorajdą. Czasami zapędza się i brnie w ślepą uliczkę, posługuje się zbędnymi wulgaryzmami jakby chciał krzyczeć „patrzcie, jestem hip-hopowy!”. Na szczęście da się przełknąć te nieco bardziej toporne elementy bez większego trudu. Co ciekawe, dostaje się tutaj wszelkim populistycznym, szanowanym przez ogół raperom. Szkoda tylko, że podczas tych wyrzutów pada stanowczo za mało argumentów i konkretów, przez co ciosy te tracą nieco na impecie. Brakuje przykładów, brakuje wskazania palcem, za dużo tutaj mówienia „oni”.

 

Niemniej Owal zdecydowanie posiada charyzmę i pewność siebie, które sprawiają, że jego szesnastki momentalnie wbijają się w naszą pamięć. Jest to styl prosty, szczególnie na dzisiejsze standardy, ale słucha się go z niekłamaną przyjemnością. Zwłaszcza bezczelne numery w stylu „Jestem w grze” czy „Koncert w Polsce” wychodzą mu najlepiej. Oczywiście nie mogę też zapomnieć o DJ-u Henie, który jest pełnoprawnym współautorem albumu. Ilość skreczy jest porażająca, ale są tak umiejętnie wkomponowane w materiał, że można czerpać z nich tylko i wyłącznie przyjemność. Gościnnie mamy komplet rapowych banitów z 2004 roku. Mezo oraz Ascetoholix – wszyscy w dobrej, równej formie. Dodajmy do tego śpiew Kady w dwóch numerach (ktoś wie co się z nią obecnie dzieje?) i nic więcej do szczęścia nie potrzeba (no może jeszcze Hans i Deep z 52 mogliby zostawić jakiś ślad po sobie).

 

Ostatecznie otrzymujemy solidny, rapowy materiał, do którego wraca się z uśmiechem na twarzy. Zwłaszcza, że pod względem tekstowym nie stracił na aktualności, wręcz przeciwnie – jeżeli ktoś nie miał jeszcze okazji zarazić się „Wirusem” to właśnie teraz jest na to bardzo dobra pora. Moim zdaniem to zdecydowanie najjaśniejszy punkt w dyskografii Jacka Wieczorka i ciekawi mnie dlaczego odstawił mikrofon (niedługo po stojącym na solidnym poziomie beefie z Shellerinim), a słuch o nim zaginął. Ale to już temat na zupełnie inną dyskusję...



]]>