popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) I Am Not A Human Being IIhttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/24821/I-Am-Not-A-Human-Being-IIOctober 6, 2024, 2:32 ampl_PL © 2024 Admin stronyVideo Dnia: Lil Wayne "God Bless Amerika"https://popkiller.kingapp.pl/2013-07-18,video-dnia-lil-wayne-god-bless-amerikahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-07-18,video-dnia-lil-wayne-god-bless-amerikaJuly 18, 2013, 10:13 amAdmin stronyDlaczego: Wszyscy, którzy chcieliby jednoznacznie podważyć potężny dorobek Lil Wayne'a i spłycić jego rap do "bitches & money" dostają kolejny argument-strzał między oczy. "God Bless Amerika" to jeden z najlepszych numerów na piekielnie nierównym "I Am Not A Human Being II" a zarazem mocna, gorzka i surowa analiza obecnej sytuacji w USA z perspektywy zwykłego obywatela. "God bless America, so godless America..." Świetny track i świetny klip.Dlaczego: Wszyscy, którzy chcieliby jednoznacznie podważyć potężny dorobek Lil Wayne'a i spłycić jego rap do "bitches & money" dostają kolejny argument-strzał między oczy. "God Bless Amerika" to jeden z najlepszych numerów na piekielnie nierównym "I Am Not A Human Being II" a zarazem mocna, gorzka i surowa analiza obecnej sytuacji w USA z perspektywy zwykłego obywatela. "God bless America, so godless America..." Świetny track i świetny klip.

]]>
Lil Wayne "I Am Not A Human Being II" - recenzja nr 1https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-14,lil-wayne-i-am-not-a-human-being-ii-recenzja-nr-1https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-14,lil-wayne-i-am-not-a-human-being-ii-recenzja-nr-1April 13, 2013, 7:45 pmMateusz Marcola"IANAHB II" to dziesiąty album w solowym dorobku rapera z Nowego Orleanu, ale zamiast muzycznego święta okraszonego porywającymi fajerwerkami, otrzymaliśmy nudnawy pokaz z zimnymi ogniami i niewypałami w rolach głównych. Zeszłoroczny "Something From Nothing: The Art Of Rap", całkiem niezły dokument autorstwa Ice-T, zaczyna się od monologu samego rapera. Opowiada on najpierw o tym, że hip-hop w pewnym sensie uratował mu skórę, zaraz potem przytacza natomiast sentencję, którą pewnego razu zasłyszał od nowojorskiego emce - że rap wymaga umiejętności, mianowicie. Oczywista oczywistość? Właśnie nie do końca. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli rap rzeczywiście wymaga umiejętności, to skąd niedawna popularność Soulja Boya czy obecna Trinidada Jamesa? Po drugie - czym tak naprawdę są owe mityczne umiejętności, jak brzmi ich słownikowa definicja?I tu, proszę państwa, pojawia się problem. Bo takowa definicja, którą można by wykaligrafować na kartce, a następnie recytować z pamięci i stosować uniwersalnie, po prostu nie istnieje. Jasne, można rzucać banałami, że raperskie umiejętności to raz - wygimnastykowane flow, dwa - inteligentne teksty, trzy - nienaganne dykcja i technika, ale proszę to powiedzieć słuchaczom, którzy za swój rapowy ideał uznają Gucciego Mane'a albo Wakę Flackę Flame'a. Znamy przecież artystów, którzy są tyleż podziwiani, co wyszydzani, tyleż uwielbiani, co znienawidzeni. Przykładów mnóstwo, ale pewien raper momentalnie wysuwa się przed szereg. Lil Wayne, rzecz prosta.Według niektórych najlepszy z żyjących raperów, liryczny geniusz o niepodrabialnym głosie i niespotykanej charyzmie, według innych - muzyczna pokraka z drażniącym głosem i prostacko-debilnymi tekstami, uosobienie całego zła, które dręczy hip-hop XXI wieku. Żeby przekonać się, jak bardzo różne opinie zbiera ten urodzony w Nowym Orleanie 30-latek, wystarczy odbyć krótką przebieżkę po czeluściach Internetu. Wpisujemy w wyszukiwarkę, dajmy na to, hasło "best rappers ever". Boom - na co drugiej liście ksywka Lil Wayne'a. Wpisujemy zatem hasło "worst rappers ever". Boom x2 - na co drugiej liście ksywka, tu niespodzianka, Lil Wayne'a. Ruszamy dalej, tym razem Youtube. Szukamy kultowych hip-hopowych utworów z lat 90., przeglądamy topowe komentarze; duża szansa, że trafimy tam na zręcznie sklecone arcydzieła w stylu "FUCK LIL WAYNE" czy "LIL WAYNE SUCKS". Ktoś kompletnie niezaznajomiony w rapowych realiach, mógłby pomyśleć, że facet w życiu nie sprzedał złamanej płyty. Pudło. Tak się składa, że sprzedał ich całe mnóstwo, ostatni "Tha Carter IV" w pierwszym tygodniu po premierze znalazł niespełna milion nabywców, bijąc tym samym na głowę - co wydawało się niemożliwym - "Watch The Throne" Jaya-Z i Kanye Westa. Oczywiście, podobnie zróżnicowane opinie zaczęły się pojawiać również po premierze nowego albumu Wayne'a, "I Am Not A Human Being II". Z tymże tym razem od samego początku przeważały zdania krytyczne, co więcej - nawet zagorzali fani Weeze'ego zauważyli, że w żadnym wypadku nie jest to szczytowe osiągnięcie w muzycznym dorobku nowoorleańczyka. I trudno się z nimi nie zgodzić. Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem Wayne'a tak znużonego, pozbawionego natchnienia i polotu, jak to ma miejsce na "IANAHB II". Zdarzały mu się w karierze momenty słabsze, ale wynikały one głównie z, powiedzmy, kontrowersyjnego gustu muzycznego (vide "Rebirth") albo słabszej selekcji beatów, niż postawy samego rapera, który niemal zawsze rapował z wyraźnie słyszalnymi entuzjazmem, werwą i pasją, po prostu dobrze się bawiąc. Tutaj tego wszystkiego zdecydowanie brakuje. Nie jest to krążek ewidentnie zły, raczej do bólu przeciętny, nie wywołujący żadnych specjalnych doznań, sklecony jakby na kolanie, w pośpiechu. Momentami wręcz nudny. Gdybym wiedział, że tak na pewno nie było, pomyślałbym, że Lil Wayne nagrywał ten album podczas niedawnego pobytu w szpitalu, nie do końca sprawny, w dodatku zamulony przeciwbólowkami.Problemy "IANAHB II" nie kończą się jednak na wypływającej z tego longplaya flegmatyczności, problemów należy również szukać na innych płaszczyznach - tekstowej na przykład. Wygląda na to, że Lil Wayne'owi powoli kończą się liryczne naboje, a tymi, które jeszcze mu pozostały, zazwyczaj pudłuje. "IANAHB II" zawiera standardowy zestaw tematyczny Wayne'a - seks, narkotyki, przemoc, te sprawy. Nie jest to bynajmniej zarzut, w końcu trudno wyobrazić sobie Weezy'ego w mosdefowskim wdzianku; zarzutem jest już natomiast fakt, że raper najwyraźniej stracił owo słynne wyczucie, które w przeszłości z powodzeniem pozwalało mu balansować na cienkiej linii pomiędzy wersem znakomitym a żenującym. Owszem, wciąż trafiają mu się celne linijki, ale przeważają niestety te kompletnie chybione. Gdy raz na jakiś czas zarapuje "She said my dick could be the next black president" czy "She swallow so many nuts, you fuck around find a squirrel in her throat", możemy się pośmiać, ale już głupie porównania ("I make her take this dick like advice", "I hope that pussy warmer than luke, and sweet as Godiva/Suck this dick and swallow that nut, and call it penis colada" czy "I play that pussy like Mozart") albo mierne punchline'y ("These niggas think they hard, these niggas just nipples"), których w przeszłości bywało znacznie mniej, czujemy raczej niesmak. O tak - Lil Wayne dawno już nie był w tak słabej formie. Dość powiedzieć, że został przyćmiony chociażby przez energicznego Gunplaya w "Beat The Shit" czy będącego chyba w życiowej formie Guddę Guddę, który swoją zwrotką w "Gunwalk" ma szansę pozbyć się ciążącej na nim opinii miernoty. Album częściowo ratują mocne single. Szajbnięte "My Homies Still" (swoją drogą - czemu najbardziej szalony, typowo wayne'owski kawałek znalazł się dopiero w trackach bonusowych?!) i "No Worries", hitowe "Bitches Love Me" z absurdalnie wciągającym refrenem Picassa z krainy turpistów (© Mateusz Natali) czy "Rich As Fuck", w którym T-Minus po raz kolejny zaprezentował swoją producencką wirtuozerię - to wszystko utwory bardzo dobre. Do tego można dodać niezły dubstep w "Beat The Shit", przyjemne "Days And Days" czy bodaj najlepsze na płycie, wyprodukowane przez Cool & Dre "God Bless Amerika", gdzie Wayne dla odmiany pokazał, że potrafi jednak złożyć sensowny tekst na poważny temat. Ale cała reszta to albo wyroby bardzo przeciętne (mimo wszystko zmarnowany potencjał "Trippy", nieco przynudzający trap w "Gunwalk"), albo zupełnie beznadziejne. W tej drugiej kategorii królują osadzony na fatalnym beacie Soulja Boya "Wowzers", pozbawione dobrego smaku "Back To You", a także kolejne nieudane eksperymenty z muzyką rockową w "Hello" czy "Hot Revolver". Przed kilkunastoma dniami portal TMZ postawił świat hip-hopu na nogi, ogłaszając wszem i wobec, że Wayne jest poważnie chory, ale pogłoski o śmierci rapera okazały się na szczęście mocno przesadzone. Niestety, dużo więcej prawdy w pogłoskach o artystycznej śmierci wariata z Nowego Orleanu. Za "IANAHB II" dwója z plusem; możliwość poprawy - zapewne dopiero przy okazji "Tha Carter V". "IANAHB II" to dziesiąty album w solowym dorobku rapera z Nowego Orleanu, ale zamiastmuzycznego święta okraszonego porywającymi fajerwerkami, otrzymaliśmy nudnawy pokaz z zimnymi ogniami i niewypałami w rolach głównych. 

Zeszłoroczny "Something From Nothing: The Art Of Rap", całkiem niezły dokument autorstwa Ice-T, zaczyna się od monologu samego rapera. Opowiada on najpierw o tym, że hip-hop w pewnym sensie uratował mu skórę, zaraz potem przytacza natomiast sentencję, którą pewnego razu zasłyszał od nowojorskiego emce - że rap wymaga umiejętności, mianowicie. Oczywista oczywistość? Właśnie nie do końca. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli rap rzeczywiście wymaga umiejętności, to skąd niedawna popularność Soulja Boya czy obecna Trinidada Jamesa? Po drugie - czym tak naprawdę są owe mityczne umiejętności, jak brzmi ich słownikowa definicja?

I tu, proszę państwa, pojawia się problem. Bo takowa definicja, którą można by wykaligrafować na kartce, a następnie recytować z pamięci i stosować uniwersalnie, po prostu nie istnieje. Jasne, można rzucać banałami, że raperskie umiejętności to raz - wygimnastykowane flow, dwa - inteligentne teksty, trzy - nienaganne dykcja i technika, ale proszę to powiedzieć słuchaczom, którzy za swój rapowy ideał uznają Gucciego Mane'a albo Wakę Flackę Flame'a. Znamy przecież artystów, którzy są tyleż podziwiani, co wyszydzani, tyleż uwielbiani, co znienawidzeni. Przykładów mnóstwo, ale pewien raper momentalnie wysuwa się przed szereg. Lil Wayne, rzecz prosta.

Według niektórych najlepszy z żyjących raperów, liryczny geniusz o niepodrabialnym głosie i niespotykanej charyzmie, według innych - muzyczna pokraka z drażniącym głosem i prostacko-debilnymi tekstami, uosobienie całego zła, które dręczy hip-hop XXI wieku. Żeby przekonać się, jak bardzo różne opinie zbiera ten urodzony w Nowym Orleanie 30-latek, wystarczy odbyć krótką przebieżkę po czeluściach Internetu. Wpisujemy w wyszukiwarkę, dajmy na to, hasło "best rappers ever". Boom - na co drugiej liście ksywka Lil Wayne'a. Wpisujemy zatem hasło "worst rappers ever". Boom x2 - na co drugiej liście ksywka, tu niespodzianka, Lil Wayne'a. Ruszamy dalej, tym razem Youtube. Szukamy kultowych hip-hopowych utworów z lat 90., przeglądamy topowe komentarze; duża szansa, że trafimy tam na zręcznie sklecone arcydzieła w stylu "FUCK LIL WAYNE" czy "LIL WAYNE SUCKS". Ktoś kompletnie niezaznajomiony w rapowych realiach, mógłby pomyśleć, że facet w życiu nie sprzedał złamanej płyty. Pudło. Tak się składa, że sprzedał ich całe mnóstwo, ostatni "Tha Carter IV" w pierwszym tygodniu po premierze znalazł niespełna milion nabywców, bijąc tym samym na głowę - co wydawało się niemożliwym - "Watch The Throne" Jaya-Z i Kanye Westa. 

Oczywiście, podobnie zróżnicowane opinie zaczęły się pojawiać również po premierze nowego albumu Wayne'a, "I Am Not A Human Being II". Z tymże tym razem od samego początku przeważały zdania krytyczne, co więcej - nawet zagorzali fani Weeze'ego zauważyli, że w żadnym wypadku nie jest to szczytowe osiągnięcie w muzycznym dorobku nowoorleańczyka. I trudno się z nimi nie zgodzić.  

Nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem Wayne'a tak znużonego, pozbawionego natchnienia i polotu, jak to ma miejsce na "IANAHB II". Zdarzały mu się w karierze momenty słabsze, ale wynikały one głównie z, powiedzmy, kontrowersyjnego gustu muzycznego (vide "Rebirth") albo słabszej selekcji beatów, niż postawy samego rapera, który niemal zawsze rapował z wyraźnie słyszalnymi entuzjazmem, werwą i pasją, po prostu dobrze się bawiąc. Tutaj tego wszystkiego zdecydowanie brakuje. Nie jest to krążek ewidentnie zły, raczej do bólu przeciętny, nie wywołujący żadnych specjalnych doznań, sklecony jakby na kolanie, w pośpiechu. Momentami wręcz nudny. Gdybym wiedział, że tak na pewno nie było, pomyślałbym, że Lil Wayne nagrywał ten album podczas niedawnego pobytu w szpitalu, nie do końca sprawny, w dodatku zamulony przeciwbólowkami.

Problemy "IANAHB II" nie kończą się jednak na wypływającej z tego longplaya flegmatyczności, problemów należy również szukać na innych płaszczyznach - tekstowej na przykład. Wygląda na to, że Lil Wayne'owi powoli kończą się liryczne naboje, a tymi, które jeszcze mu pozostały, zazwyczaj pudłuje. "IANAHB II" zawiera standardowy zestaw tematyczny Wayne'a - seks, narkotyki, przemoc, te sprawy. Nie jest to bynajmniej zarzut, w końcu trudno wyobrazić sobie Weezy'ego w mosdefowskim wdzianku; zarzutem jest już natomiast fakt, że raper najwyraźniej stracił owo słynne wyczucie, które w przeszłości z powodzeniem pozwalało mu balansować na cienkiej linii pomiędzy wersem znakomitym a żenującym. Owszem, wciąż trafiają mu się celne linijki, ale przeważają niestety te kompletnie chybione. Gdy raz na jakiś czas zarapuje "She said my dick could be the next black president" czy "She swallow so many nuts, you fuck around find a squirrel in her throat", możemy się pośmiać, ale już głupie porównania ("I make her take this dick like advice", "I hope that pussy warmer than luke, and sweet as Godiva/Suck this dick and swallow that nut, and call it penis colada" czy "I play that pussy like Mozart") albo mierne punchline'y ("These niggas think they hard, these niggas just nipples"), których w przeszłości bywało znacznie mniej, czujemy raczej niesmak. O tak - Lil Wayne dawno już nie był w tak słabej formie. Dość powiedzieć, że został przyćmiony chociażby przez energicznego Gunplaya w "Beat The Shit" czy będącego chyba w życiowej formie Guddę Guddę, który swoją zwrotką w "Gunwalk" ma szansę pozbyć się ciążącej na nim opinii miernoty. 

Album częściowo ratują mocne single. Szajbnięte "My Homies Still" (swoją drogą - czemu najbardziej szalony, typowo wayne'owski kawałek znalazł się dopiero w trackach bonusowych?!) i "No Worries", hitowe "Bitches Love Me" z absurdalnie wciągającym refrenem Picassa z krainy turpistów (© Mateusz Natali) czy "Rich As Fuck", w którym T-Minus po raz kolejny zaprezentował swoją producencką wirtuozerię - to wszystko utwory bardzo dobre. Do tego można dodać niezły dubstep w "Beat The Shit", przyjemne "Days And Days" czy bodaj najlepsze na płycie, wyprodukowane przez Cool & Dre "God Bless Amerika", gdzie Wayne dla odmiany pokazał, że potrafi jednak złożyć sensowny tekst na poważny temat. Ale cała reszta to albo wyroby bardzo przeciętne (mimo wszystko zmarnowany potencjał "Trippy", nieco przynudzający trap w "Gunwalk"), albo zupełnie beznadziejne. W tej drugiej kategorii królują osadzony na fatalnym beacie Soulja Boya "Wowzers", pozbawione dobrego smaku "Back To You", a także kolejne nieudane eksperymenty z muzyką rockową w "Hello" czy "Hot Revolver". 

Przed kilkunastoma dniami portal TMZ postawił świat hip-hopu na nogi, ogłaszając wszem i wobec, że Wayne jest poważnie chory, ale pogłoski o śmierci rapera okazały się na szczęście mocno przesadzone. Niestety, dużo więcej prawdy w pogłoskach o artystycznej śmierci wariata z Nowego Orleanu. Za "IANAHB II" dwója z plusem; możliwość poprawy - zapewne dopiero przy okazji "Tha Carter V".

 

]]>
Lil Wayne "I Am Not A Human Being II" - recenzja nr 2https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-14,lil-wayne-i-am-not-a-human-being-ii-recenzja-nr-2https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-14,lil-wayne-i-am-not-a-human-being-ii-recenzja-nr-2April 13, 2013, 7:49 pmŁukasz RawskiJeśli miałbym wskazać swoje typy co do pretendentów do miana najbardziej wpływowych raperów ostatniego dziesięciolecia jestem przekonany, że Lil Wayne byłby w czołowej trójce. Raper, którego się kocha albo nienawidzi, irytujący swoim wyglądem i głosem, zachwycający wieloma mocnymi punchline'ami i metaforami. Człowiek, którego życie przypomina roller coaster, pełen wzlotów i upadków. Mimo, że 27 września skończy dopiero 31 lat jego dorobek artystyczny jest godny pozazdroszczenia. Ten rok to czas premiery jego jubileuszowej, dziesiątej solowej płyty. Weezy po raz drugi zaprzecza, że jest zwykłym śmiertelnikiem. "I Am Not A Human Being II" nadeszło i pokazało co tak naprawdę prezentuje obecnie artysta z Nowego Orleanu.Plotki o jego rzekomej emeryturze po "Tha Carter IV" okazały się (na szczęście) zwykłą bujdą na kółkach. Czy druga część "I Am Not A Human Being" jest solidnym materiałem, podobnie jak pierwsza część? A może to krążek jeszcze lepszy? Przed odsłuchem pytań wiele, po odsłuchu można było je zweryfikować.Słuchając tego albumu przeciwnicy auto-tune oraz cukierkowego brzmienia będą cierpieć. Produkcję można znienawidzić, chociaż otwierający krążek "IANAHB" nic takiego nie zwiastuje. Bądź co bądź jednak Weezy postawił na specyficzny rodzaj bitów, które mogą nie przypaść każdemu. Dla mnie to jednak petarda na petardzie, mieszanie styli do oporu, zdecdowane ukazanie jak wszechstronny potrafi być Weezy. Nie nudziłem się ani trochę, biorąc oczywiście tylko i wyłącznie kwestię muzyczną. Obawy miałem tylko i wyłącznie do tego jak zaprezentuje się nam sam gospodarz, człowiek którego kariera w ostatnich latach to niesamowity roller coaster, oczywiście biorąc pod uwagę poziom nagrywanych zwrotek. Dwayne Carter dał nam się poznać w wielu wydaniach. I podobnie jest na tym albumie.Ten album to nie pełnia możliwości dumy Nowego Orleanu. To nawet nie 50% tego, co jeszcze dać nam może as wytwórni Cash Money. Zresztą sam Carter mówił, że "I Am Not A Human Being II" to album, do którego niespecjalnie się przyłożył i tak naprawdę mało obchodzi go to ile egzemplarzy zostanie sprzedanych. Słuchając albumu można więc odnieść wrażenie, że momentami jest to robione na siłę, chociaż jednoznacznie nas nie odrzuca. Jest kilka petard, cała reszta to solidne tracki. Ludziom, którzy oczekiwali nowego materiału od Lil Tunechi'ego to w zupełności wystarczy. I właśnie takie jest moje stanowisko. Album nie jest szczytem możliwości gospodarza, ale jest to na tyle spójne i pasujące do siebie, że ciężko uznać go za rozczarowanie.Weezy przyzwyczaił nas do tego, że potrafi rzucać świetnymi punchline'ami, a ponadto dopełniać warstwę liryczną kilkoma "sucharami". Tak jest i tym razem. Chociaż trzeba przyznać, że w kwestii lirycznej z roku na roku Weezy idzie coraz niżej. Podobnie jest zresztą w kwestii flow. Słuchając Lil Wayne'a od kilku ładnych lat można to zaobserwować. "Tha Carter III" miało swoją premierę 5 lat temu, porównajcie tamten okres z obecnym. Różnica jest spora, chociaż nie ma mowy o całkowitej śmierci Weezy'ego jako rapera. Na szczęście o prawdziwym zgonie także nie mówimy, chciaż sami wiemy jak nieciekawe perypetie miał Dwayne Carter niedawno. Nie od razu stałem się fanem tego skrzeczącego wariata. Kiedyś zdecydowanie bliżej było mi do życzenia mu jak najgorzej niżeli kibicowaniu i życzeniu kolejnych sukcesów. Dziś spokojnie mogę powiedzieć, że Lil Wayne to dla mnie jeden z najważniejszych artystów naszych czasów a jubileuszowy, bo dziesiąty solowy album studyjny to zdecydowanie solidna robota, której warto jest poświęcić czas. Oczywiście, krążek nie pozbawiony jest wad (Soulja Boy, kilka słabych bitów), ale jako całość przezentuje się niezwykle solidnie, a gościnne występy takich asów jak Juicy J, czy Gunplay tylko pomogły podnieść ocenę płycie. Podsumowując, Lil Wayne serwuje nam dobry prognostyk przed nadchodzącą premierą piątej części z serii "Tha Carter". Wydaje album, na którym nie prezentuje pełni możliwości, ale jest to wystarczający poziom by dodać krążek do listy najważniejszych i najciekawszych premier tego roku już teraz. Raz, ze względu na samą ksywkę, a dwa - to po prostu solidny album, który w wielu rankingach powinien być na wysokiej pozycji. Ja jestem w stu procentach zadowolony, wiem dobrze że drugiego "Tha Carter II", bądź "Tha Carter III" nie dostaniemy, a mam kilka swoich faworytów, które z mojej playlisty szybko nie zejdą. Czwórka, nawet z plusem - z czystej sympatii do tego wariata. Jeśli miałbym wskazać swoje typy co do pretendentów do miana najbardziej wpływowych raperów ostatniego dziesięciolecia jestem przekonany, że Lil Wayne byłby w czołowej trójce. Raper, którego się kocha albo nienawidzi, irytujący swoim wyglądem i głosem, zachwycający wieloma mocnymi punchline'ami i metaforami. Człowiek, którego życie przypomina roller coaster, pełen wzlotów i upadków. Mimo, że 27 września skończy dopiero 31 lat jego dorobek artystyczny jest godny pozazdroszczenia. Ten rok to czas premiery jego jubileuszowej, dziesiątej solowej płyty. Weezy po raz drugi zaprzecza, że jest zwykłym śmiertelnikiem. "I Am Not A Human Being II" nadeszło i pokazało co tak naprawdę prezentuje obecnie artysta z Nowego Orleanu.

Plotki o jego rzekomej emeryturze po "Tha Carter IV" okazały się (na szczęście) zwykłą bujdą na kółkach. Czy druga część "I Am Not A Human Being" jest solidnym materiałem, podobnie jak pierwsza część? A może to krążek jeszcze lepszy? Przed odsłuchem pytań wiele, po odsłuchu można było je zweryfikować.

Słuchając tego albumu przeciwnicy auto-tune oraz cukierkowego brzmienia będą cierpieć. Produkcję można znienawidzić, chociaż otwierający krążek "IANAHB" nic takiego nie zwiastuje. Bądź co bądź jednak Weezy postawił na specyficzny rodzaj bitów, które mogą nie przypaść każdemu. Dla mnie to jednak petarda na petardzie, mieszanie styli do oporu, zdecdowane ukazanie jak wszechstronny potrafi być Weezy. Nie nudziłem się ani trochę, biorąc oczywiście tylko i wyłącznie kwestię muzyczną. Obawy miałem tylko i wyłącznie do tego jak zaprezentuje się nam sam gospodarz, człowiek którego kariera w ostatnich latach to niesamowity roller coaster, oczywiście biorąc pod uwagę poziom nagrywanych zwrotek. Dwayne Carter dał nam się poznać w wielu wydaniach. I podobnie jest na tym albumie.

Ten album to nie pełnia możliwości dumy Nowego Orleanu. To nawet nie 50% tego, co jeszcze dać nam może as wytwórni Cash Money. Zresztą sam Carter mówił, że "I Am Not A Human Being II" to album, do którego niespecjalnie się przyłożył i tak naprawdę mało obchodzi go to ile egzemplarzy zostanie sprzedanych. Słuchając albumu można więc odnieść wrażenie, że momentami jest to robione na siłę, chociaż jednoznacznie nas nie odrzuca. Jest kilka petard, cała reszta to solidne tracki. Ludziom, którzy oczekiwali nowego materiału od Lil Tunechi'ego to w zupełności wystarczy. I właśnie takie jest moje stanowisko. Album nie jest szczytem możliwości gospodarza, ale jest to na tyle spójne i pasujące do siebie, że ciężko uznać go za rozczarowanie.

Weezy przyzwyczaił nas do tego, że potrafi rzucać świetnymi punchline'ami, a ponadto dopełniać warstwę liryczną kilkoma "sucharami". Tak jest i tym razem. Chociaż trzeba przyznać, że w kwestii lirycznej z roku na roku Weezy idzie coraz niżej. Podobnie jest zresztą w kwestii flow. Słuchając Lil Wayne'a od kilku ładnych lat można to zaobserwować. "Tha Carter III" miało swoją premierę 5 lat temu, porównajcie tamten okres z obecnym. Różnica jest spora, chociaż nie ma mowy o całkowitej śmierci Weezy'ego jako rapera. Na szczęście o prawdziwym zgonie także nie mówimy, chciaż sami wiemy jak nieciekawe perypetie miał Dwayne Carter niedawno. Nie od razu stałem się fanem tego skrzeczącego wariata. Kiedyś zdecydowanie bliżej było mi do życzenia mu jak najgorzej niżeli kibicowaniu i życzeniu kolejnych sukcesów. Dziś spokojnie mogę powiedzieć, że Lil Wayne to dla mnie jeden z najważniejszych artystów naszych czasów a jubileuszowy, bo dziesiąty solowy album studyjny to zdecydowanie solidna robota, której warto jest poświęcić czas. Oczywiście, krążek nie pozbawiony jest wad (Soulja Boy, kilka słabych bitów), ale jako całość przezentuje się niezwykle solidnie, a gościnne występy takich asów jak Juicy J, czy Gunplay tylko pomogły podnieść ocenę płycie. 

Podsumowując, Lil Wayne serwuje nam dobry prognostyk przed nadchodzącą premierą piątej części z serii "Tha Carter". Wydaje album, na którym nie prezentuje pełni możliwości, ale jest to wystarczający poziom by dodać krążek do listy najważniejszych i najciekawszych premier tego roku już teraz. Raz, ze względu na samą ksywkę, a dwa - to po prostu solidny album, który w wielu rankingach powinien być na wysokiej pozycji. Ja jestem w stu procentach zadowolony, wiem dobrze że drugiego "Tha Carter II", bądź "Tha Carter III" nie dostaniemy, a mam kilka swoich faworytów, które z mojej playlisty szybko nie zejdą. Czwórka, nawet z plusem - z czystej sympatii do tego wariata.

]]>