popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Cagehttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/24085/CageNovember 14, 2024, 10:01 pmpl_PL © 2024 Admin stronyHorrorcore - 10 albumów, które przekraczały granicehttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,horrorcore-10-albumow-ktore-przekraczaly-granicehttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,horrorcore-10-albumow-ktore-przekraczaly-graniceOctober 30, 2021, 9:33 pmMateusz MarcolaHorrorcore - podgatunek rapu powstały jeszcze w latach 80. - od samego początku swojej historii szokował transgresywnymi tekstami pełnymi najmroczniejszych wykwitów (nie)ludzkiej wyobraźni. Sukcesywnie przekraczał moralne i społeczne granice. Niekiedy, przyznajmy, były to kiczowate próby przełożenia filmowych horrorów na język muzyki, gdzie źle przycięty sampel z Piątku Trzynastego gonił pokraczne nawiązanie do Freddiego Kruegera.Ale nie brakowało również horrorcorowych płyt, które oprócz kampowej przesady (albo wręcz zamiast niej), proponowały znacznie więcej: inteligentne szarpanie nerwów, wciągające storytellingi, dowcip czy po prostu muzyczną frajdę. O takich właśnie krążkach piszemy poniżej. Uwaga - nawet opisy są tu raczej dla osób o mocnych nerwach.Słowem wyjaśnienia: skupiliśmy się raczej na albumach, które budowały, rozwijały i utwardzały gatunek, dlatego zabrakło tu miejsca na materiały z ostatnich lat. Być może w przyszłości przygotujemy osobną listę, tym razem z uwzględnieniem przede wszystkim krażków powstałych w XXI wieku.10. Big L - „Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous”Na dziesiątym miejscu debiutancki i jednocześnie jedyny wydany za życia album Big L'a. Taki wybór może budzić pewne kontrowersje: jedni powiedzą, że jak to, krążek, który mógłby powalczyć o TOP 10 hip-hopu w ogóle, nie jest nawet na podium rankingu najlepszych pozycji tak wąskiego podgatunku, jakim jest horrorcore? Drudzy za to odpowiedzą, że dla tego albumu w ogóle nie ma tutaj miejsca, bo co to za horrorcore? I obydwie strony będą mieć poniekąd rację.„Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous” trudno włożyć do szuflady z naklejką „horrorcore”, przede wszystkim dlatego, że wiele numerów - na czele ze szlagierowymi „Put It On” i „MVP” - nie mają z tym podgatunkiem dosłownie nic wspólnego. Jednak kiedy tylko Big L przypomina sobie, że rapowy świat usłyszał o nim dzięki wariackiemu „Devil's Son” i zaczyna pobudzać mroczniejsze zakamarki swojej wyobraźni, to nie ma czego zbierać.Na „All Black” czy „Danger Zone” Big L rzuca linijkami, które potrafią zszokować i teraz, 25 lat po debiucie. „I be placin' snitches inside lakes and ditches / And if I catch AIDS, then I'ma start rapin' bitches / I'm all about makin' papes kid / I killed my mother with a shovel just like Norman Bates did” - rapuje na tym pierwszym. Na drugim zbiera pochwały od szatana: „I'm chokin' enemies 'til they start turnin' pale / Satan said I'm learnin' well, Big L's gonna burn in Hell”.Harlem's finest przemycił na swój album garść mrocznych i agresywnych treści mimo niechęci wytwórni Columbia Records, która nie pozwoliła choćby na dodanie do tracklisty wspomnianego „Devil's Son”. Można przypuszczać, że gdyby nie komercyjne zapędy panów w garniturach, „Lifestylez...” byłby nie tylko klasykiem hip-hopu jako takiego, ale również głównym przedstawicielem horrorcore'u.[[{"fid":"69702","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"1":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"1"}}]]9. Doomsday Productions - „Pray 4 Me”Doomsday Productions, czyli undergroundowe trio z Las Vegas. Do tego stopnia undergroundowe, że mimo kilku mrocznych albumów na koncie i wsparcia ze strony Brotha Lynch Hunga, ze świecą w ręku szukać ich w fanowskich rankingach na najlepsze horrorcorowe albumy. A szkoda, bo Eklypss, Pit i Sir Playboy 7 zasługują na dużo większą rozpoznawalność - i to z kilku powodów.Raz - cała trójka wcale dobrze radzi sobie za mikrofonem, a Pit mógłby robić jeśli nie za młodszego brata, to chociaż kuzyna Tupaca. Dwa - muzycznie ich płyty były ciekawą mieszanką mroku rodem z ejtisowych horrorów i g-funkowego słońca. U Doomsday Productions słychać, że Nevada leży zaraz obok Kalifornii. Trzy - reprezentanci Las Vegas nie popadali w zgubną monotematyczność. Obok numeru o chorobie psychicznej zmuszającej do zabijania potrafili zarapować gangsterskie love story, a numer o dojrzałości, którą osiąga się dopiero po pierwszym morderstwie oddawał pałeczkę g-funkowej sielance. Na pierwszy rzut oka i ucha po Doomsday Productions można spodziewać się jedynie czerni, ale przez ten mrok co jakiś czas potrafi wyjrzeć słońce. Właśnie taki jest „Pray 4 Me”, drugi i najlepszy krążek w dyskografii Eklypssa, Pita i Sir Playboya 7. Polecam nie tylko sympatykom horrorcore'u, ale i westcoastowego brzmienia.[[{"fid":"69703","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"2":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"2"}}]]8. Esham „KKKill the Fetus”Był jeszcze dzieciakiem, kiedy na swoim debiucie rapował: „Pulled over and parked, showed a sample rock / Had all the baseheads on my jock / A crack fiend got ill and tried to snatch my 'caine / Whipped out my Mag, blew out his brains”. Ale to była dopiero rozgrzewka, niewinna zabawa w piaskownicy. W późniejszych latach Esham systematycznie rozszerzał liryczne granice, a w końcu mieściły się w nich najbardziej obskurne i szaleńcze teksty, jakie tylko wychodzły z jego głowy. Szokował do tego stopnia, że powstawało na jego temat mnóstwo teorii (ta o rzekomym satanizmie rapera była jedną z tych normalniejszych), a niektórzy mieszkańcy Detroit, rodzinnego miasta Eshama, woleli raczej nie spotkać się z nim oko w oko na ulicy.- Ludzie dosłownie bali się moich płyt - mówił w wywiadzie dla „Detroit Metro Times”. - Powstawało mnóstwo plotek o mnie i moich albumach. (...) Ktoś ucierpiał w wypadku i wygadywał rzeczy w stylu: „Miałem wypadek, bo słuchałem tej taśmy [Eshama]”.Dlatego w połowie lat 90. zdecydował, że dla zachowania higieny psychicznej (swojej i słuchaczy) będzie pomału wygasał szokujące treści, a skupi się raczej na tzw. pozytywnym przekazie.Ale „KKKill the Fetus” to jeszcze Esham w szczycie swoich szalonych jazd, mający gdzieś moralne granice, uzależniony za to od transgresji. To Esham tworzący „acid rap”, czyli - według jego własnej definicji - hip-hop będący odzwierciedleniem halucynacji po zażyciu LSD. Na samym początku raper pyta „czym jest zło?”, a potem, na przestrzeni długich 71 minut, sam sobie odpowiada. Jest o aborcji i eutanazji, o szaleństwie i satanizmie, są morderstwa i obrazoburczość, jest o wyższości śmierci nad życiem, są Jeffrey Dahmer i Derek Humphry, Wes Craven i Vincent Price. Nie brakuje też seksistowskich tekstów czy humoru, który rozminął się z dobrym smakiem („I gotta tattoo of a dick on my foot / So when I kick you in yo ass I'll be fuckin' you up too”).Kontrowersje i tematyka albumów Eshama nie przysłoniły faktu, że to bardzo dobry raper i zręczny producent. Zupełnie nieprzypadkowo był bodaj najpopularniejszym w Detroit emce pierwszej połowy lat 90. Dość powiedzieć, że o jego ogromnym wpływie na hip-hop z Motown Town opowiadali chociażby Eminem czy ekipa Slum Village. Ten pierwszy rapował na „Still Don't Give a Fuck”: „I'm a cross between Manson, Esham and Ozzy”.[[{"fid":"69704","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"3":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"3"}}]]7. Cage „Movies for the Blind”Debiut Cage'a, undergroundowego emce z kręgów Definitive Jux, to nie jest muzyka, którą można sobie puścić w tle i zająć czymś innym. To muzyka, która czegoś od słuchacza wymaga. To duszny klimat wypełniony po brzegi paranoją, narkotykowym szaleństwem i wściekłością, ale również bólem i myślami samobójczymi. Tym bardziej przerażający, że wywodzący się wprost z życiowych doświadczeń Cage'a.Uzależniony od heroiny, agresywny ojciec, który trafił do więzienia za grożenie rodzinie shotgunem. Niemniej agresywny ojczym, regularnie tłukący przyszłego rapera. Niepotrafiąca poradzić sobie z tym wszystkim, zagubiona matka. Cage pomocy szukał w narkotykach i alkoholu. Potem były aresztowania za posiadanie i bójki. W końcu półtora roku w szpitalu psychiatrycznym. Testowano tam na nim leki, które nie weszły jeszcze nawet w fazę testową.To wszystko miało swoje ujście w „Movies for the Blind”. W „Soundtrack” Cage daje upust swoim najmroczniejszym fantazjom, mordując po drodze ojczyma, w „In Stoney Lodge” rapuje o wspomnianym pobycie w szpitalu psychiatrycznym, w „A Suicidal Failure” mierzy się - zgodnie z tytułem - ze swoimi nieudanymi próbami samobójczymi, a w szaleńczym „A Crowd Killer” nazywa siebie Antychrystem i przyrównuje do terrorysty Tima McVeigha. W tle słychać nawiązania do „Mechanicznej Pomarańczy”, „Full Metal Jacket” czy „Oni Żyją” Carpentera. Słychać również podkłady undergroundowej śmietanki: DJ'a Mighty Mi, Necro, RJD2, El-P czy J-Zone'a.[[{"fid":"69705","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]]6. Geto Boys „Grip It! On That Other Level”Pisanie o horrorcorze bez wspomnienia o Geto Boys byłoby tylko bezsensownym klepaniem w klawiaturę. Rapowej supergrupy z Houston oczywiście nie można zamykać w wąskich podgatunkowych ramach, Scarface, Willie D i Bushwick Bill wpłynęli na hip-hop jako taki, ale równocześnie nie brakuje opinii, że niejako przy okazji zostali prekursorami horrorcore'u. W 1988 roku Geto Boys, wówczas w składzie Bushwick Bill, DJ Ready Red, Sire Jukebox i Prince Johnny C, zamieścili na debiutanckim „Making Trouble” numer „Assassins”. Johnny C nawija tam o obrabowaniu niewidomego, pobiciu nauczycielki, morderstwie przy użyciu maczety czy flakach wyglądających jak spaghetti. Violent J z Insane Clown Posse nazwał ten numer pierwszym oficjalnie wydanym numerem, który można określić mianem horrorcore'u.Rok później, na trzy lata przed paranoicznym posągiem „Mind Playing Trick On Me”, Geto Boys - już w słynnym składzie ze Scarfacem, Willim D i Bushwick Billem - wypuścili na rynek „Grip It! On That Other Level”. Rapowe trio nie tylko kontynuowało to, co na „Assassins” rozpoczął Johnny C, ale i poszło o co najmniej dwa kroki dalej. Kumulacją było kopiące w szczenę, funkujące „Mind of a Lunatic”. Każdy z raperów wciela się w nim w inną rolę: Bushwick Bill jest morderczym gwałcicielem, Scarface odurzonym PCP i chorym psychicznie człowiekiem z szalonymi wizjami, przez które ląduje w wariatkowie, a Willie D zabójczym wariatem, bohaterem koszmarów, przy których Freddy Krueger to jedynie mokry sen. „Grip It! On That Other Level” ma już 31 lat, ale zestarzał się z gracją, a słuchanie go do dzisiaj sprawia niemałą frajdę. Trudno się dziwić, że magazyn The Source zamieścił drugi album Geto Boys na swojej liście 100 najlepszych płyt w historii hip-hopu.[[{"fid":"69706","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"5":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"5"}}]]5. Ganksta NIP „The South Park Psycho”Z podanymi wyżej słowami Violent J'a mógłby nie zgodzić się Ganksta NIP. Raper z Houston w 2018 roku nazwał siebie „stwórcą horrorcore'u”, a kilka lat wcześniej nawet jego bogiem. Słowa odważne, ale uprawnione. Po pierwsze - „The South Park Psycho”, debiutancki długograj rapera z 1992 roku, był być może pierwszym albumem, który poszedł w świat z etykietą „horrorcore”. Po drugie - szalone teksty Ganksta NIPa krążyły po teksańskim undergroundzie jeszcze w pierwszej połowie lat 80. XX wieku. Nietrudno spotkać się z opiniami, że to właśnie Ganksta NIP był główną inspiracją Scarface'a i spółki. Ba, napisał nawet pamiętny numer „Chucky” ze słynnego „We Can't Be Stopped” Geto Boys, a swoje albumy nagrywał dla wytwórni Rap-A-Lot Records, tej samej, która wydawała materiały szalonego tria.„The South Park Psycho” wypełniają mroczne beaty, z potężnym basem, zaakcentowaną perkusją, czerpiące z funku, Carpentera, ale też np. Teda Nugenta czy Kraftwerku. Stanowią świetny soundtrack pod chore jazdy NIPa, który najpierw nazywa siebie „najbardziej szalonym raperem na ziemi”, a potem po prostu to udowadnia. Reprezentant Houston przekracza wszelkie moralne granice - jego albumowe alter ego morduje, gwałci, pływa w szczurzym moczu, zapładnia martwą kozę, wyżera mięso z własnej głowy, konsumuje nogę swojej ofiary, doprowadza krew do... krwawienia. NIP raz szokuje, innym razem obrzydza, jeszcze innym - rozśmiesza humorem o barwie smoły. Słowem: robi wszystko, żeby nikt broń Boże nie uznał go za normalnego członka rapowej społeczności. Skutecznie pomagają mu w tym zacni goście: Scarface, Willie D, Seagram czy K-Rino.Warto wrócić do tego albumu, choćby po to, by przypomnieć sobie złote lata dogasającej już wtedy wytwórni Rap-A-Lot Records. [[{"fid":"69707","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"6":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"6"}}]]4. Dr. Dooom „First Come, First Served”Hip-hop, przyznajmy, nigdy nie cierpiał na brak ekscentrycznych postaci, ale w tym gronie mało kto może nawiązać równorzędną walkę z Kool Keithem. Szczególnie, że u Nowojorczyka ekscentryzm zawsze szedł w parze z talentem i innowatorstwem. Zaczynał w klasycznej grupie Ultramagnetic MC's, ale upust swojej niedającej się ujarzmić wyobraźni dał dopiero w 1996 roku, kiedy jako Dr. Octagon wydał kultowy album „Dr. Octagonecologyst”. To właśnie wtedy obce raczej dotąd hip-hopowi pojęcia w rodzaju „surrealizm”, „abstrakcja” czy „awangarda” przedarły się do undergroundu i zaczęły być w cenie. Rok później Keith zajął się „pornocorem”, a w 1999 roku powołał do życia Dr. Doooma, morderczego obłąkańca, który w intrze albumu - o nazwie „First Come, First Served” - symbolicznie zabija Dr. Octagona.Dr. Dooom to rapujący seryjny morderca ze słabością do kanibalizmu, The Staple Singers i... witamin Flinstones (wyguglujcie sobie). Bo owszem - postać wymyślona przez Keitha opiera się przede wszystkim na humorze. Pomiędzy morderstwami, chowaniem ciał pod łóżko i okazjonalnym posiłkiem składającym się z ludzkiego ciała albo surowych skrzydełek, Mr. Dooom robi sobie jajca z mainstreamowych raperów, rzuca one-linerami, opowiada o swojej liście zakupów (m.in. spray na karaluchy, białe rękawiczki, Ajax i żwirek dla kota), odcina nóżki karaluchom, uprawia szaleńcze bragadoccio, porównuje gangsterskie historyjki innych raperów do przygód Myszki Miki i Teletubisiów. Słowem: Kool Keith pozwala swojej wyobraźni kręcić wymyślnie zapętlone oesy, a absurd i surrealizm piętrzą się z każdą minutą coraz bardziej, osiągając lynchowskie poziomy.W konwencję wchodzą również okładka, przedrzeźniająca kultową pikselozę firmy Pen & Pixel Graphics, oraz szalone podkłady, które mimo mocno bijących bębnów nie pozwalają sobie na przesadną powagę - odpowiedzialny za produkcję KutMasta Kurt tu wrzuci obskurny sampel, tam wytworzy klimat wprost z kampowych horrorów, gdzie indziej wykorzysta scratche z wcześniejszych albumów Keitha, jeszcze gdzie indziej użyje soundtracku z „Życzenia Śmierci” (tego oryginalnego, z Bronsonem). Całość sprawia, że to najmocniejszy obok „Dr. Octagonecologyst” projekt w dyskografii Kool Keitha. [[{"fid":"69708","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"7":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"7"}}]]3. Gravediggaz „Six Feet Deep”„Six Feet Deep", czyli bodaj jedyna na liście płyta z horrorcorowej gałęzi rapu, która odniosła spory sukces komercyjny. Trudno się temu dziwić, w końcu w skład supergrupy Gravediggaz wchodzili - obok Frukwana i Poetica - Prince Paul i RZA. Dwaj ostatni zapewnili ścieżkę muzyczną, cała czwórka zapewniła rap. Rap jak z najlepszych slasherów: pełen krwi, morderstw i nienawiści do wszystkiego, co się rusza, ale jednocześnie pełen humoru i mrugnięć okiem.Album nie powstał bynajmniej z powodu jakichś na wpół normalnych skłonności całej czwórki artystów. Nie, głównym powodem powołania Gravediggaz był ich bunt wobec tego, co działo się wówczas w mainstreamowym hip-hopie (a był to rok 1994, ciekawe, co myślą o rapie AD 2020...). „Six Feet Deep” powstało z wściekłości, żółci wypełniającej ich żołądki, obrzydzenia rządzącymi muzyką panami z czystymi paznokietkami i garniturami szytymi na miarę, ale również z ignorancji i niewiedzy normalnych ludzi czy rozprzestrzeniającym się jak zaraza turbokapitalizmem (w tym prym wiódł Poetic). Miało być brudno, niekomercyjnie, z tekstami tak obrazoburczymi, żeby ci sami panowie w garniturach musieli przez dyskomfort luzować krawaty, a „mentalnie martwi” powrócili do życia.Kwartet bez problemu odnalazł się w konwencji i nagrał jeden z najlepszych albumów w historii horrorcore'u. Rapowo bez zarzutu, muzycznie - wiadomo, w tamtym okresie ani Prince Paul, ani RZA nie robili słabych beatów. „Six Feet Deep” zdaje egzamin również dlatego, że za tymi trupami, flakami i szatanem stoją faceci z poczuciem humoru i łepetynami, które mają coś do przekazania. [[{"fid":"69709","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"8":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"8"}}]]2. Three 6 Mafia „Mystic Stylez”Pierwsza i jednocześnie najlepsza płyta Three 6 Mafii. Brzmieniowo mroczna, surowa, depresyjna. Tak jak „2001” Dr. Dre jest cackiem hip-hopu produkcyjnie wycyzelowanego, hi-fi, tak „Mystic Stylez” to arcydzieło beatów lo-fi, które, jasne, wybrzmią w salonowym sprzęcie, ale zdecydowanie lepiej sprawdzą się na takiej sobie wieży w przeżartej wilgocią piwnicy.Z tą iście cmentarną ścieżką dźwiękową ramię w ramię idą rapujący członkowie grupy. DJ Paul, Juicy J, Lord Infamous, Koopsta Knicca, Gangsta Boo i reszta czują się w tej muzycznej czerni tak, jakby ich doba składała się wyłącznie z nocy. Bez mrugnięcia okiem wypluwają z siebie sadystyczne teksty pełne satanizmu, okultyzmu, seksu, narkotykowych halucynacji i innych łamaczy tabu. Każdy rapuje swoim unikalnym stylem, każdy wnosi coś ekstra, każdy brzmi autentycznie. Współpracują ze sobą jak teksańska rodzina Hewittów, a przekazywanie majka w „Live by Yo Rep” to jeden z mocniejszych momentów albumu.Później Three 6 Mafia szalała na listach Billboardu, zdobywała Oscara, a Juicy J bił rekordy wyświetleń u boku Katy Perry, ale to właśnie ich undergroundowy debiut, choć początkowo pominięty przez opinię publiczną, jest niejako definicją Mafii i jednocześnie krążkiem, który wpłynął na późniejszy rozwój rapowego Południa i nie tylko. Korzenie crunku czy trapu sięgają przecież właśnie do „Mystic Stylez”. Klasyk. [[{"fid":"69710","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"9":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"9"}}]]1. Brotha Lynch Hung „Season of da Siccness”Będący przez całe życie na horrorowym haju Brotha Lynch Hung podpisał w 2009 roku kontrakt z prowadzoną przez Tech N9ne'a (innego wariata, który prawdopodobnie powinien znaleźć się w aneksie do tej listy) wytwórnią Strange Records, nagrał dla niej albumową trylogię, i po tylu latach zyskał sobie wreszcie choć cząstkę popularności, na jaką zasługiwał od dawna. Każdy z krążków dostał się na listy Billboardu, a gościnnie wystąpili na nich m.in. Snoop Dogg, Yelawolf czy Hopsin. Jednak jego opus magnum nie powstało wcale na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, a dużo wcześniej, bo w 1995 roku. Wtedy to Brotha Lynch Hung wypuścił „Season of da Siccness". Album, który nie tylko szokuje tekstami, nie tylko intryguje zgrabnie złożonymi rymami, ale ma również do zaoferowania znakomitą ścieżkę dźwiękową, wypełnionym wszystkim tym, co było najlepsze w rapie z Zachodniego Wybrzeża pierwszej połowy lat 90. To po prostu produkt kompletny, kalifornijski klasyk, którego powinni usłyszeć nie tylko ci szukający w rapie lirycznych ekstremów.Brotha Lynch Hung każdym utworem tworzy gotowy scenariusz na horror. Opowiada o rzeczach trudnych do przełknięcia na trzeźwo (nie bez kozery na początku albumu ostrzega: „you gotta be high to listen to this shit”), ale robi to z taką swadą, że słuchamy do końca i prosimy jeszcze o okruszki.Tak jak większość raperów nie byłaby w stanie napisać tekstu horrorcorowego, tak reprezentant Sacramento chyba nie poradziłby sobie ze złożeniem „normalnych" rapowych linijek. To po prostu wariat mający hyzia na punkcie horrorów i wszystkiego, co szokuje i przeraża. Alergik na normalność. W 1996 roku dość głośno było o sytuacji z Colorado, gdzie pewien 18-latek najpierw religijnie zasłuchiwał się w „Locc 2 da Brain”, a następnie zastrzelił swoich przyjaciół. Za oficjalny powód zbrodni uznano depresję młodzieńca związaną z rozstaniem z dziewczyną, ale jego procesowy pełnomocnik uznał, że dużą rolę odegrał również album Lyncha i zawarte w nim treści.Lecz reprezentant Sacramento nie powinien być kojarzony wyłącznie ze swoimi niespecjalnie normalnymi tekstami i kontrowersjami. To również utalentowany muzyk - sam usiadł za producencką kierownicą i stworzył wszystkie beaty na „Season of da Siccness" - ale i raper o charakterystycznym głosie i świetnym, rozpędzonym flow (sprawdźcie trzecią zwrotkę w „Return of da Baby Killa”). Ktoś kiedyś porównał Lyncha do Snoop Dogga maczającego swoje blunty w PCP i rzeczywiście trudno o trafniejszy opis. I tak jak wujek Snoop ma swoje „Doggystyle”, tak Brotha Lynch Hung ma „Season of da Siccness”. Obydwa albumy mieszczą się w panteonie muzycznych propozycji Zachodniego Wybrzeża.[[{"fid":"69711","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"10":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"10"}}]]Horrorcore - podgatunek rapu powstały jeszcze w latach 80. - od samego początku swojej historii szokował transgresywnymi tekstami pełnymi najmroczniejszych wykwitów (nie)ludzkiej wyobraźni. Sukcesywnie przekraczał moralne i społeczne granice. Niekiedy, przyznajmy, były to kiczowate próby przełożenia filmowych horrorów na język muzyki, gdzie źle przycięty sampel z Piątku Trzynastego gonił pokraczne nawiązanie do Freddiego Kruegera.

Ale nie brakowało również horrorcorowych płyt, które oprócz kampowej przesady (albo wręcz zamiast niej), proponowały znacznie więcej: inteligentne szarpanie nerwów, wciągające storytellingi, dowcip czy po prostu muzyczną frajdę. O takich właśnie krążkach piszemy poniżej. Uwaga - nawet opisy są tu raczej dla osób o mocnych nerwach.

Słowem wyjaśnienia: skupiliśmy się raczej na albumach, które budowały, rozwijały i utwardzały gatunek, dlatego zabrakło tu miejsca na materiały z ostatnich lat. Być może w przyszłości przygotujemy osobną listę, tym razem z uwzględnieniem przede wszystkim krażków powstałych w XXI wieku.

10. Big L - „Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous”

Na dziesiątym miejscu debiutancki i jednocześnie jedyny wydany za życia album Big L'a. Taki wybór może budzić pewne kontrowersje: jedni powiedzą, że jak to, krążek, który mógłby powalczyć o TOP 10 hip-hopu w ogóle, nie jest nawet na podium rankingu najlepszych pozycji tak wąskiego podgatunku, jakim jest horrorcore? Drudzy za to odpowiedzą, że dla tego albumu w ogóle nie ma tutaj miejsca, bo co to za horrorcore? I obydwie strony będą mieć poniekąd rację.

„Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous” trudno włożyć do szuflady z naklejką „horrorcore”, przede wszystkim dlatego, że wiele numerów - na czele ze szlagierowymi „Put It On” i „MVP” - nie mają z tym podgatunkiem dosłownie nic wspólnego. Jednak kiedy tylko Big L przypomina sobie, że rapowy świat usłyszał o nim dzięki wariackiemu „Devil's Son” i zaczyna pobudzać mroczniejsze zakamarki swojej wyobraźni, to nie ma czego zbierać.

Na „All Black” czy „Danger Zone” Big L rzuca linijkami, które potrafią zszokować i teraz, 25 lat po debiucie. „I be placin' snitches inside lakes and ditches / And if I catch AIDS, then I'ma start rapin' bitches / I'm all about makin' papes kid / I killed my mother with a shovel just like Norman Bates did” - rapuje na tym pierwszym. Na drugim zbiera pochwały od szatana: „I'm chokin' enemies 'til they start turnin' pale / Satan said I'm learnin' well, Big L's gonna burn in Hell”.

Harlem's finest przemycił na swój album garść mrocznych i agresywnych treści mimo niechęci wytwórni Columbia Records, która nie pozwoliła choćby na dodanie do tracklisty wspomnianego „Devil's Son”. Można przypuszczać, że gdyby nie komercyjne zapędy panów w garniturach, „Lifestylez...” byłby nie tylko klasykiem hip-hopu jako takiego, ale również głównym przedstawicielem horrorcore'u.

[[{"fid":"69702","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"1":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"1"}}]]

9. Doomsday Productions - „Pray 4 Me”

Doomsday Productions, czyli undergroundowe trio z Las Vegas. Do tego stopnia undergroundowe, że mimo kilku mrocznych albumów na koncie i wsparcia ze strony Brotha Lynch Hunga, ze świecą w ręku szukać ich w fanowskich rankingach na najlepsze horrorcorowe albumy. A szkoda, bo Eklypss, Pit i Sir Playboy 7 zasługują na dużo większą rozpoznawalność - i to z kilku powodów.

Raz - cała trójka wcale dobrze radzi sobie za mikrofonem, a Pit mógłby robić jeśli nie za młodszego brata, to chociaż kuzyna Tupaca. Dwa - muzycznie ich płyty były ciekawą mieszanką mroku rodem z ejtisowych horrorów i g-funkowego słońca. U Doomsday Productions słychać, że Nevada leży zaraz obok Kalifornii. Trzy - reprezentanci Las Vegas nie popadali w zgubną monotematyczność. Obok numeru o chorobie psychicznej zmuszającej do zabijania potrafili zarapować gangsterskie love story, a numer o dojrzałości, którą osiąga się dopiero po pierwszym morderstwie oddawał pałeczkę g-funkowej sielance. Na pierwszy rzut oka i ucha po Doomsday Productions można spodziewać się jedynie czerni, ale przez ten mrok co jakiś czas potrafi wyjrzeć słońce. Właśnie taki jest „Pray 4 Me”, drugi i najlepszy krążek w dyskografii Eklypssa, Pita i Sir Playboya 7. Polecam nie tylko sympatykom horrorcore'u, ale i westcoastowego brzmienia.

[[{"fid":"69703","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"2":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"2"}}]]

8. Esham „KKKill the Fetus”

Był jeszcze dzieciakiem, kiedy na swoim debiucie rapował: „Pulled over and parked, showed a sample rock / Had all the baseheads on my jock / A crack fiend got ill and tried to snatch my 'caine / Whipped out my Mag, blew out his brains”. Ale to była dopiero rozgrzewka, niewinna zabawa w piaskownicy. W późniejszych latach Esham systematycznie rozszerzał liryczne granice, a w końcu mieściły się w nich najbardziej obskurne i szaleńcze teksty, jakie tylko wychodzły z jego głowy. Szokował do tego stopnia, że powstawało na jego temat mnóstwo teorii (ta o rzekomym satanizmie rapera była jedną z tych normalniejszych), a niektórzy mieszkańcy Detroit, rodzinnego miasta Eshama, woleli raczej nie spotkać się z nim oko w oko na ulicy.

- Ludzie dosłownie bali się moich płyt - mówił w wywiadzie dla „Detroit Metro Times”. - Powstawało mnóstwo plotek o mnie i moich albumach. (...) Ktoś ucierpiał w wypadku i wygadywał rzeczy w stylu: „Miałem wypadek, bo słuchałem tej taśmy [Eshama]”.

Dlatego w połowie lat 90. zdecydował, że dla zachowania higieny psychicznej (swojej i słuchaczy) będzie pomału wygasał szokujące treści, a skupi się raczej na tzw. pozytywnym przekazie.

Ale „KKKill the Fetus” to jeszcze Esham w szczycie swoich szalonych jazd, mający gdzieś moralne granice, uzależniony za to od transgresji. To Esham tworzący „acid rap”, czyli - według jego własnej definicji - hip-hop będący odzwierciedleniem halucynacji po zażyciu LSD. Na samym początku raper pyta „czym jest zło?”, a potem, na przestrzeni długich 71 minut, sam sobie odpowiada. Jest o aborcji i eutanazji, o szaleństwie i satanizmie, są morderstwa i obrazoburczość, jest o wyższości śmierci nad życiem, są Jeffrey Dahmer i Derek Humphry, Wes Craven i Vincent Price. Nie brakuje też seksistowskich tekstów czy humoru, który rozminął się z dobrym smakiem („I gotta tattoo of a dick on my foot / So when I kick you in yo ass I'll be fuckin' you up too”).

Kontrowersje i tematyka albumów Eshama nie przysłoniły faktu, że to bardzo dobry raper i zręczny producent. Zupełnie nieprzypadkowo był bodaj najpopularniejszym w Detroit emce pierwszej połowy lat 90. Dość powiedzieć, że o jego ogromnym wpływie na hip-hop z Motown Town opowiadali chociażby Eminem czy ekipa Slum Village. Ten pierwszy rapował na „Still Don't Give a Fuck”: „I'm a cross between Manson, Esham and Ozzy”.

[[{"fid":"69704","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"3":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"3"}}]]

7. Cage „Movies for the Blind”

Debiut Cage'a, undergroundowego emce z kręgów Definitive Jux, to nie jest muzyka, którą można sobie puścić w tle i zająć czymś innym. To muzyka, która czegoś od słuchacza wymaga. To duszny klimat wypełniony po brzegi paranoją, narkotykowym szaleństwem i wściekłością, ale również bólem i myślami samobójczymi. Tym bardziej przerażający, że wywodzący się wprost z życiowych doświadczeń Cage'a.

Uzależniony od heroiny, agresywny ojciec, który trafił do więzienia za grożenie rodzinie shotgunem. Niemniej agresywny ojczym, regularnie tłukący przyszłego rapera. Niepotrafiąca poradzić sobie z tym wszystkim, zagubiona matka. Cage pomocy szukał w narkotykach i alkoholu. Potem były aresztowania za posiadanie i bójki. W końcu półtora roku w szpitalu psychiatrycznym. Testowano tam na nim leki, które nie weszły jeszcze nawet w fazę testową.

To wszystko miało swoje ujście w „Movies for the Blind”. W „Soundtrack” Cage daje upust swoim najmroczniejszym fantazjom, mordując po drodze ojczyma, w „In Stoney Lodge” rapuje o wspomnianym pobycie w szpitalu psychiatrycznym, w „A Suicidal Failure” mierzy się - zgodnie z tytułem - ze swoimi nieudanymi próbami samobójczymi, a w szaleńczym „A Crowd Killer” nazywa siebie Antychrystem i przyrównuje do terrorysty Tima McVeigha. W tle słychać nawiązania do „Mechanicznej Pomarańczy”, „Full Metal Jacket” czy „Oni Żyją” Carpentera. Słychać również podkłady undergroundowej śmietanki: DJ'a Mighty Mi, Necro, RJD2, El-P czy J-Zone'a.

[[{"fid":"69705","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]]

6. Geto Boys „Grip It! On That Other Level”

Pisanie o horrorcorze bez wspomnienia o Geto Boys byłoby tylko bezsensownym klepaniem w klawiaturę. Rapowej supergrupy z Houston oczywiście nie można zamykać w wąskich podgatunkowych ramach, Scarface, Willie D i Bushwick Bill wpłynęli na hip-hop jako taki, ale równocześnie nie brakuje opinii, że niejako przy okazji zostali prekursorami horrorcore'u. W 1988 roku Geto Boys, wówczas w składzie Bushwick Bill, DJ Ready Red, Sire Jukebox i Prince Johnny C, zamieścili na debiutanckim „Making Trouble” numer „Assassins”. Johnny C nawija tam o obrabowaniu niewidomego, pobiciu nauczycielki, morderstwie przy użyciu maczety czy flakach wyglądających jak spaghetti. Violent J z Insane Clown Posse nazwał ten numer pierwszym oficjalnie wydanym numerem, który można określić mianem horrorcore'u.

Rok później, na trzy lata przed paranoicznym posągiem „Mind Playing Trick On Me”, Geto Boys - już w słynnym składzie ze Scarfacem, Willim D i Bushwick Billem - wypuścili na rynek „Grip It! On That Other Level”. Rapowe trio nie tylko kontynuowało to, co na „Assassins” rozpoczął Johnny C, ale i poszło o co najmniej dwa kroki dalej. Kumulacją było kopiące w szczenę, funkujące „Mind of a Lunatic”. Każdy z raperów wciela się w nim w inną rolę: Bushwick Bill jest morderczym gwałcicielem, Scarface odurzonym PCP i chorym psychicznie człowiekiem z szalonymi wizjami, przez które ląduje w wariatkowie, a Willie D zabójczym wariatem, bohaterem koszmarów, przy których Freddy Krueger to jedynie mokry sen. 

„Grip It! On That Other Level” ma już 31 lat, ale zestarzał się z gracją, a słuchanie go do dzisiaj sprawia niemałą frajdę. Trudno się dziwić, że magazyn The Source zamieścił drugi album Geto Boys na swojej liście 100 najlepszych płyt w historii hip-hopu.

[[{"fid":"69706","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"5":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"5"}}]]

5. Ganksta NIP „The South Park Psycho”

Z podanymi wyżej słowami Violent J'a mógłby nie zgodzić się Ganksta NIP. Raper z Houston w 2018 roku nazwał siebie „stwórcą horrorcore'u”, a kilka lat wcześniej nawet jego bogiem. Słowa odważne, ale uprawnione. Po pierwsze - „The South Park Psycho”, debiutancki długograj rapera z 1992 roku, był być może pierwszym albumem, który poszedł w świat z etykietą „horrorcore”. Po drugie - szalone teksty Ganksta NIPa krążyły po teksańskim undergroundzie jeszcze w pierwszej połowie lat 80. XX wieku. Nietrudno spotkać się z opiniami, że to właśnie Ganksta NIP był główną inspiracją Scarface'a i spółki. Ba, napisał nawet pamiętny numer „Chucky” ze słynnego „We Can't Be Stopped” Geto Boys, a swoje albumy nagrywał dla wytwórni Rap-A-Lot Records, tej samej, która wydawała materiały szalonego tria.

„The South Park Psycho” wypełniają mroczne beaty, z potężnym basem, zaakcentowaną perkusją, czerpiące z funku, Carpentera, ale też np. Teda Nugenta czy Kraftwerku. Stanowią świetny soundtrack pod chore jazdy NIPa, który najpierw nazywa siebie „najbardziej szalonym raperem na ziemi”, a potem po prostu to udowadnia. Reprezentant Houston przekracza wszelkie moralne granice - jego albumowe alter ego morduje, gwałci, pływa w szczurzym moczu, zapładnia martwą kozę, wyżera mięso z własnej głowy, konsumuje nogę swojej ofiary, doprowadza krew do... krwawienia. NIP raz szokuje, innym razem obrzydza, jeszcze innym - rozśmiesza humorem o barwie smoły. Słowem: robi wszystko, żeby nikt broń Boże nie uznał go za normalnego członka rapowej społeczności. Skutecznie pomagają mu w tym zacni goście: Scarface, Willie D, Seagram czy K-Rino.

Warto wrócić do tego albumu, choćby po to, by przypomnieć sobie złote lata dogasającej już wtedy wytwórni Rap-A-Lot Records. 

[[{"fid":"69707","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"6":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"6"}}]]

4. Dr. Dooom „First Come, First Served”

Hip-hop, przyznajmy, nigdy nie cierpiał na brak ekscentrycznych postaci, ale w tym gronie mało kto może nawiązać równorzędną walkę z Kool Keithem. Szczególnie, że u Nowojorczyka ekscentryzm zawsze szedł w parze z talentem i innowatorstwem. Zaczynał w klasycznej grupie Ultramagnetic MC's, ale upust swojej niedającej się ujarzmić wyobraźni dał dopiero w 1996 roku, kiedy jako Dr. Octagon wydał kultowy album „Dr. Octagonecologyst”. To właśnie wtedy obce raczej dotąd hip-hopowi pojęcia w rodzaju „surrealizm”, „abstrakcja” czy „awangarda” przedarły się do undergroundu i zaczęły być w cenie. Rok później Keith zajął się „pornocorem”, a w 1999 roku powołał do życia Dr. Doooma, morderczego obłąkańca, który w intrze albumu - o nazwie „First Come, First Served” - symbolicznie zabija Dr. Octagona.

Dr. Dooom to rapujący seryjny morderca ze słabością do kanibalizmu, The Staple Singers i... witamin Flinstones (wyguglujcie sobie). Bo owszem - postać wymyślona przez Keitha opiera się przede wszystkim na humorze. Pomiędzy morderstwami, chowaniem ciał pod łóżko i okazjonalnym posiłkiem składającym się z ludzkiego ciała albo surowych skrzydełek, Mr. Dooom robi sobie jajca z mainstreamowych raperów, rzuca one-linerami, opowiada o swojej liście zakupów (m.in. spray na karaluchy, białe rękawiczki, Ajax i żwirek dla kota), odcina nóżki karaluchom, uprawia szaleńcze bragadoccio, porównuje gangsterskie historyjki innych raperów do przygód Myszki Miki i Teletubisiów. Słowem: Kool Keith pozwala swojej wyobraźni kręcić wymyślnie zapętlone oesy, a absurd i surrealizm piętrzą się z każdą minutą coraz bardziej, osiągając lynchowskie poziomy.

W konwencję wchodzą również okładka, przedrzeźniająca kultową pikselozę firmy Pen & Pixel Graphics, oraz szalone podkłady, które mimo mocno bijących bębnów nie pozwalają sobie na przesadną powagę - odpowiedzialny za produkcję KutMasta Kurt tu wrzuci obskurny sampel, tam wytworzy klimat wprost z kampowych horrorów, gdzie indziej wykorzysta scratche z wcześniejszych albumów Keitha, jeszcze gdzie indziej użyje soundtracku z „Życzenia Śmierci” (tego oryginalnego, z Bronsonem). Całość sprawia, że to najmocniejszy obok „Dr. Octagonecologyst” projekt w dyskografii Kool Keitha. 

[[{"fid":"69708","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"7":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"7"}}]]

3. Gravediggaz „Six Feet Deep”

„Six Feet Deep", czyli bodaj jedyna na liście płyta z horrorcorowej gałęzi rapu, która odniosła spory sukces komercyjny. Trudno się temu dziwić, w końcu w skład supergrupy Gravediggaz wchodzili - obok Frukwana i Poetica - Prince Paul i RZA. Dwaj ostatni zapewnili ścieżkę muzyczną, cała czwórka zapewniła rap. Rap jak z najlepszych slasherów: pełen krwi, morderstw i nienawiści do wszystkiego, co się rusza, ale jednocześnie pełen humoru i mrugnięć okiem.

Album nie powstał bynajmniej z powodu jakichś na wpół normalnych skłonności całej czwórki artystów. Nie, głównym powodem powołania Gravediggaz był ich bunt wobec tego, co działo się wówczas w mainstreamowym hip-hopie (a był to rok 1994, ciekawe, co myślą o rapie AD 2020...). „Six Feet Deep” powstało z wściekłości, żółci wypełniającej ich żołądki, obrzydzenia rządzącymi muzyką panami z czystymi paznokietkami i garniturami szytymi na miarę, ale również z ignorancji i niewiedzy normalnych ludzi czy rozprzestrzeniającym się jak zaraza turbokapitalizmem (w tym prym wiódł Poetic). Miało być brudno, niekomercyjnie, z tekstami tak obrazoburczymi, żeby ci sami panowie w garniturach musieli przez dyskomfort luzować krawaty, a „mentalnie martwi” powrócili do życia.

Kwartet bez problemu odnalazł się w konwencji i nagrał jeden z najlepszych albumów w historii horrorcore'u. Rapowo bez zarzutu, muzycznie - wiadomo, w tamtym okresie ani Prince Paul, ani RZA nie robili słabych beatów. „Six Feet Deep” zdaje egzamin również dlatego, że za tymi trupami, flakami i szatanem stoją faceci z poczuciem humoru i łepetynami, które mają coś do przekazania. 

[[{"fid":"69709","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"8":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"8"}}]]

2. Three 6 Mafia „Mystic Stylez”

Pierwsza i jednocześnie najlepsza płyta Three 6 Mafii. Brzmieniowo mroczna, surowa, depresyjna. Tak jak „2001” Dr. Dre jest cackiem hip-hopu produkcyjnie wycyzelowanego, hi-fi, tak „Mystic Stylez” to arcydzieło beatów lo-fi, które, jasne, wybrzmią w salonowym sprzęcie, ale zdecydowanie lepiej sprawdzą się na takiej sobie wieży w przeżartej wilgocią piwnicy.

Z tą iście cmentarną ścieżką dźwiękową ramię w ramię idą rapujący członkowie grupy. DJ Paul, Juicy J, Lord Infamous, Koopsta Knicca, Gangsta Boo i reszta czują się w tej muzycznej czerni tak, jakby ich doba składała się wyłącznie z nocy. Bez mrugnięcia okiem wypluwają z siebie sadystyczne teksty pełne satanizmu, okultyzmu, seksu, narkotykowych halucynacji i innych łamaczy tabu. Każdy rapuje swoim unikalnym stylem, każdy wnosi coś ekstra, każdy brzmi autentycznie. Współpracują ze sobą jak teksańska rodzina Hewittów, a przekazywanie majka w „Live by Yo Rep” to jeden z mocniejszych momentów albumu.

Później Three 6 Mafia szalała na listach Billboardu, zdobywała Oscara, a Juicy J bił rekordy wyświetleń u boku Katy Perry, ale to właśnie ich undergroundowy debiut, choć początkowo pominięty przez opinię publiczną, jest niejako definicją Mafii i jednocześnie krążkiem, który wpłynął na późniejszy rozwój rapowego Południa i nie tylko. Korzenie crunku czy trapu sięgają przecież właśnie do „Mystic Stylez”. Klasyk. 

[[{"fid":"69710","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"9":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"9"}}]]

1. Brotha Lynch Hung „Season of da Siccness”

Będący przez całe życie na horrorowym haju Brotha Lynch Hung podpisał w 2009 roku kontrakt z prowadzoną przez Tech N9ne'a (innego wariata, który prawdopodobnie powinien znaleźć się w aneksie do tej listy) wytwórnią Strange Records, nagrał dla niej albumową trylogię, i po tylu latach zyskał sobie wreszcie choć cząstkę popularności, na jaką zasługiwał od dawna. Każdy z krążków dostał się na listy Billboardu, a gościnnie wystąpili na nich m.in. Snoop Dogg, Yelawolf czy Hopsin. Jednak jego opus magnum nie powstało wcale na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, a dużo wcześniej, bo w 1995 roku. Wtedy to Brotha Lynch Hung wypuścił „Season of da Siccness". Album, który nie tylko szokuje tekstami, nie tylko intryguje zgrabnie złożonymi rymami, ale ma również do zaoferowania znakomitą ścieżkę dźwiękową, wypełnionym wszystkim tym, co było najlepsze w rapie z Zachodniego Wybrzeża pierwszej połowy lat 90. To po prostu produkt kompletny, kalifornijski klasyk, którego powinni usłyszeć nie tylko ci szukający w rapie lirycznych ekstremów.

Brotha Lynch Hung każdym utworem tworzy gotowy scenariusz na horror. Opowiada o rzeczach trudnych do przełknięcia na trzeźwo (nie bez kozery na początku albumu ostrzega: „you gotta be high to listen to this shit”), ale robi to z taką swadą, że słuchamy do końca i prosimy jeszcze o okruszki.

Tak jak większość raperów nie byłaby w stanie napisać tekstu horrorcorowego, tak reprezentant Sacramento chyba nie poradziłby sobie ze złożeniem „normalnych" rapowych linijek. To po prostu wariat mający hyzia na punkcie horrorów i wszystkiego, co szokuje i przeraża. Alergik na normalność. W 1996 roku dość głośno było o sytuacji z Colorado, gdzie pewien 18-latek najpierw religijnie zasłuchiwał się w „Locc 2 da Brain”, a następnie zastrzelił swoich przyjaciół. Za oficjalny powód zbrodni uznano depresję młodzieńca związaną z rozstaniem z dziewczyną, ale jego procesowy pełnomocnik uznał, że dużą rolę odegrał również album Lyncha i zawarte w nim treści.

Lecz reprezentant Sacramento nie powinien być kojarzony wyłącznie ze swoimi niespecjalnie normalnymi tekstami i kontrowersjami. To również utalentowany muzyk - sam usiadł za producencką kierownicą i stworzył wszystkie beaty na „Season of da Siccness" - ale i raper o charakterystycznym głosie i świetnym, rozpędzonym flow (sprawdźcie trzecią zwrotkę w „Return of da Baby Killa”). Ktoś kiedyś porównał Lyncha do Snoop Dogga maczającego swoje blunty w PCP i rzeczywiście trudno o trafniejszy opis. I tak jak wujek Snoop ma swoje „Doggystyle”, tak Brotha Lynch Hung ma „Season of da Siccness”. Obydwa albumy mieszczą się w panteonie muzycznych propozycji Zachodniego Wybrzeża.

[[{"fid":"69711","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"10":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"10"}}]]

]]>
Cage - "Kill the Architect" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-01-10,cage-kill-the-architect-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-01-10,cage-kill-the-architect-recenzjaJanuary 8, 2014, 1:04 pmMaciej WojszkunCage Kennylz. Człowiek ten jest dla mnie istną zagadką. Nie potrafię bowiem zgadnąć, dlaczego znakomity MC, posiadający żywą wyobraźnię, niebanalne skillsy i odwagę, by rzucić rękawicę samemu Eminemowi - jak ktoś taki mógł zaliczyć tak znaczący spadek w jakości wypuszczanych materiałów. Po mocnym, hardkorowym debiucie „Movies for the Blind” i jeszcze lepszym, bardziej introspektywnym, pełnym wykręconych produkcji spod znaku Def Jux albumie „Hell’s Winter” – Cage zamiast iść za ciosem wypuścił album, lekko mówiąc, dziwaczny. „Depart from Me” nie cieszy się dużą estymą wśród fanów Mr. Palko – abstrakcyjna mieszanka Cage’owej stylówki z rapowo-punkowym koktajlem zafrapowała wielu fanów. W ubiegłym już roku Cage wypuścił kolejny album – promowany mrocznym trackiem „The Hunt” materiał o srogiej nazwie „Kill the Architect”. Czy jest to tryumfalny powrót legendy undergroundu, czy kolejny blamaż?Zaskakującym jest fakt, że „Kill the Architect” ukazał się nakładem Eastern Conference Recordings – prężnej niegdyś wytwórni, w której swe single wydawali m.in. Chali 2na i Skillz – a której właścicielem jest DJ Mighty Mi z kultowego duetu The High & Mighty („Home Field Advantage”, nieśmiertelny „B-Boy Document ‘99” – któż tego nie pamięta?). Ostatnimi czasy Eastern Conference nie dawało oznak życia i zdawać się mogło, że wytwórnia już nie istnieje.... A tu nagle Mighty Mi oznajmia, że wyda w niej nowy album gościa, z którym miał ongiś nieźle na pieńku (posłuchajcie „Public Property” Cage’a, a zrozumiecie, w czym rzecz).Panowie zakopali topór wojenny na dobre, bowiem Mighty Mi wraz z niejakim Slugworthem, oprócz wydania płyty, odpowiedzialny jest także za lwią część podkładów na „Kill the Architect”. Śmiem jednak wątpić, czy była to właściwa decyzja. Produkcja tej płyty to senne, zimne, mroczne twory, uwypuklające gorzkie i brutalne liryki Cage’a. Brzmi to dobrze w teorii, w praktyce jednak…. jest mrocznie, owszem - ale także nijako, a miejscami – beznadziejnie nudno. Takie „Cursed” czy „They Suck” – nie mam pojęcia, jak takie monotonne beaty Cage mógł zaakceptować bez jakichkolwiek oporów. Inne beaty nie wypadają lepiej - choć niekiedy zawierają w sobie niezłe elementy, jako całość brzmią jednak przeciętnie. Dobrym przykładem jest „In Your Fur” - świetna linia basu z mrocznym synthem rujnowana jest jednak przez cudaczny motyw początkowy...Są jednak na szczęście na „Kill the Architect” beaty odrobinę lepszej jakości. Najbardziej podoba mi się „Fuck This Game” (te klawisze to naprawdę miły uchu dodatek), odrobinę życia wprowadza też w album klasycznie brzmiący „Road Kill” z niezłą perkusją, dobre jest też syntezatorowo-pianinowe „You Were the Shit (In High School)”. Co do samego Cage’a – nie będę owijać w bawełnę, rozczarował mnie on okrutnie. Brzmi bowiem, jakby absolutnie nie chciało mu się nagrywać tego albumu, jakby męczyło go to niemożliwie. Większość kawałków Cage rapuje bez śladu pasji, głosem jakby w letargu (słuchając refrenu „I Don’t Know You”, zastanawiam się, czy Cage był przytomny przy nagrywaniu...) - do tego stopnia, że słuchacz zaczyna głowić się, czy rzeczywiście słucha tego samego MC, który kiedyś nagrał „Suicidal Failure” czy „Shoot Frank”...Tekstowo Cage wraca niejako do korzeni i proponuje wycieczkę w mroczne zakamarki swej cynicznej persony. Peyote, rytuały ofiarne, morderstwa, nawet duchy zabitych dzieci - to niektóre horrorcore’owe „atrakcje”, jakie usłyszymy w tekstach…. Znów, w teorii brzmi to intrygująco, w praktyce jednak zupełnie nie udało się zyskać mojego zainteresowania. Brak tu tych Cage’owych emocji, tego lepkiego, przerażającego poczucia ZŁA i bezsilności wobec niego – klimatu, który Cage zwykł odtwarzać perfekcyjnie w takich kawałkach jak „Stripes” czy „Suicidal Failure”. Jest za to monotonia i jakby... zagubienie?. Elementy mające szokować wydają się być wepchane na siłę. „Kill the Architect” to obcość, deprecha, punkowa wręcz bezczelność i nihilizm, nieustanne gadanie o byciu na haju (A pomyśleć, że kiedyś Cage twierdził w wywiadzie, że nie będzie tworzył już kawałków o narkotykach...) – jednak słyszeliśmy to już wiele razy, w znacznie lepszym wydaniu. Żaden, dosłownie żaden kawałek z „Kill the Architect” nie sięga w mej opinii nawet do pięt trackom z „Movies” czy z „Hell’s Winter”. Oddam Cage’owi jednak to, że jest on sprawnym lirykiem i potrafi wpleść w swe teksty niekiedy naprawdę pomysłowe gry słowne – przykładem choćby umieszczenie tytułów swych poprzednich krążków w tekst „Lamb of Nothing”. Dobre wrażenie jednak jest niwelowane niemal automatycznie, gdy słyszymy tak idiotyczne wersy jak I took a dump last night, now I’m on some next shit…„Kill the Architect” kładą też słabiutkie refreny. Jedynym który mógłbym uznać za „w porządku”, jest ten do singlowego „The Hunt” – dialog z bardzo dobrze wpasowanym żeńskim wokalem. Reszta hooków jednak to istna tragedia, w większości beznamiętne klepanie tej samej frazy głosem człowieka ewidentnie znudzonego. „Cursed”. „In Your Fur”. „They Suck”. Nawet chwalone przeze mnie wyżej „Fuck This Game” „pochwalić” się może mało pasjonującym refrenem. Reasumując – „Kill the Architect” to moje osobiste rozczarowanie roku 2013. Gdybym przyznawał oceny cząstkowe 1-5 każdej z kategorii – produkcja dostałaby dwóję z plusem, performance Cage’a dwóję na szynach. teksty... niech stracę, mocno naciągane dwa plus, natomiast refrenom wystawiłbym sążnistą jedynkę. Jako całość wystawiam dwa, z adnotacją „tylko dla fanów”. Jeśli - jak to określił jeden z internetowych krytyków - zaiste "Kill the Architect" to Cage'owy odpowiednik feralnego "Encore" Marszałka Mathersa, pozostaje tylko mieć nadzieję, że Cage - tak jak Em - otrząśnie się z tego "kryzysu wieku średniego" i wróci w chwale, z materiałami, które w pamięci pozostaną na długo. Tego Misterowi Palko życzę w nowym roku 2014.[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"9008","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]] Cage Kennylz. Człowiek ten jest dla mnie istną zagadką. Nie potrafię bowiem zgadnąć, dlaczego znakomity MC, posiadający żywą wyobraźnię, niebanalne skillsy i odwagę, by rzucić rękawicę samemu Eminemowi - jak ktoś taki mógł zaliczyć tak znaczący spadek w jakości wypuszczanych materiałów. Po mocnym, hardkorowym debiucie „Movies for the Blind” i jeszcze lepszym, bardziej introspektywnym, pełnym wykręconych produkcji spod znaku Def Jux albumie „Hell’s Winter” – Cage zamiast iść za ciosem wypuścił album, lekko mówiąc, dziwaczny. „Depart from Me”  nie cieszy się dużą estymą wśród fanów Mr. Palko – abstrakcyjna mieszanka Cage’owej stylówki z rapowo-punkowym koktajlem zafrapowała wielu fanów.  W ubiegłym już roku Cage wypuścił kolejny album – promowany mrocznym trackiem „The Hunt” materiał o srogiej nazwie „Kill the Architect”. Czy jest to tryumfalny powrót legendy undergroundu, czy kolejny blamaż?


Zaskakującym jest fakt, że „Kill the Architect” ukazał się nakładem Eastern Conference Recordings – prężnej niegdyś wytwórni, w której swe single wydawali m.in. Chali 2na i Skillz – a której właścicielem jest DJ Mighty Mi z kultowego duetu The High & Mighty („Home Field Advantage”, nieśmiertelny „B-Boy Document ‘99” – któż tego nie pamięta?). Ostatnimi czasy Eastern Conference nie dawało oznak życia i zdawać się mogło, że wytwórnia już nie istnieje.... A tu nagle Mighty Mi oznajmia, że wyda w niej nowy album gościa, z którym miał ongiś nieźle na pieńku (posłuchajcie „Public Property” Cage’a, a zrozumiecie, w czym rzecz).

Panowie zakopali topór wojenny na dobre, bowiem Mighty Mi wraz z niejakim Slugworthem, oprócz wydania płyty, odpowiedzialny jest także za lwią część podkładów na „Kill the Architect”. Śmiem jednak wątpić, czy była to właściwa decyzja. Produkcja tej płyty to senne, zimne, mroczne twory, uwypuklające gorzkie i brutalne liryki Cage’a. Brzmi to dobrze w teorii, w praktyce jednak…. jest mrocznie, owszem - ale także nijako, a miejscami – beznadziejnie nudno. Takie „Cursed” czy „They Suck” – nie mam pojęcia, jak takie monotonne beaty Cage mógł zaakceptować bez jakichkolwiek oporów. Inne beaty nie wypadają lepiej - choć niekiedy zawierają w sobie niezłe elementy, jako całość brzmią jednak przeciętnie. Dobrym przykładem jest „In Your Fur” - świetna linia basu z mrocznym synthem rujnowana jest jednak przez cudaczny motyw początkowy...

Są jednak na szczęście na „Kill the Architect” beaty odrobinę lepszej jakości. Najbardziej podoba mi się „Fuck This Game” (te klawisze to naprawdę miły uchu dodatek), odrobinę życia wprowadza też w album klasycznie brzmiący „Road Kill” z niezłą perkusją, dobre jest też syntezatorowo-pianinowe „You Were the Shit (In High School)”.

Co do samego Cage’a – nie będę owijać w bawełnę, rozczarował mnie on okrutnie. Brzmi bowiem, jakby absolutnie nie chciało mu się nagrywać tego albumu, jakby męczyło go to niemożliwie. Większość kawałków Cage rapuje bez śladu pasji, głosem jakby w letargu (słuchając refrenu „I Don’t Know You”, zastanawiam się, czy Cage był przytomny przy nagrywaniu...) - do tego stopnia, że słuchacz zaczyna głowić się, czy rzeczywiście słucha tego samego MC, który kiedyś nagrał „Suicidal Failure” czy „Shoot Frank”...

Tekstowo Cage wraca niejako do korzeni i proponuje wycieczkę w mroczne zakamarki swej cynicznej persony. Peyote, rytuały ofiarne, morderstwa, nawet duchy zabitych dzieci -  to niektóre horrorcore’owe „atrakcje”, jakie usłyszymy w tekstach…. Znów, w teorii brzmi to intrygująco, w praktyce jednak zupełnie nie udało się zyskać mojego zainteresowania. Brak tu tych Cage’owych emocji,  tego lepkiego, przerażającego poczucia ZŁA i bezsilności wobec niego – klimatu, który Cage zwykł odtwarzać perfekcyjnie w takich kawałkach jak „Stripes” czy „Suicidal Failure”. Jest za to monotonia i jakby... zagubienie?. Elementy mające szokować wydają się być wepchane na siłę. „Kill the Architect” to obcość, deprecha,  punkowa wręcz bezczelność i nihilizm, nieustanne gadanie o byciu na haju (A pomyśleć, że kiedyś Cage twierdził w wywiadzie, że nie będzie tworzył już kawałków o narkotykach...) – jednak słyszeliśmy to już wiele razy, w znacznie lepszym wydaniu. Żaden, dosłownie żaden kawałek z „Kill the Architect” nie sięga w mej opinii nawet do pięt trackom z „Movies” czy z „Hell’s Winter”.
 
Oddam Cage’owi jednak to, że jest on sprawnym lirykiem i potrafi wpleść w swe teksty niekiedy naprawdę pomysłowe gry słowne – przykładem choćby umieszczenie tytułów swych poprzednich krążków w tekst „Lamb of Nothing”.  Dobre wrażenie jednak jest niwelowane niemal automatycznie, gdy słyszymy tak idiotyczne wersy jak I took a dump lastnight, now I’m on some next shit…

„Kill the Architect” kładą też słabiutkie refreny. Jedynym który mógłbym uznać za „w porządku”, jest ten do singlowego „The Hunt” – dialog z bardzo dobrze wpasowanym żeńskim wokalem. Reszta hooków jednak to istna tragedia, w większości beznamiętne klepanie tej samej frazy głosem człowieka ewidentnie znudzonego. „Cursed”. „In Your Fur”. „They Suck”. Nawet chwalone przeze mnie wyżej „Fuck This Game” „pochwalić” się może mało pasjonującym refrenem.

Reasumując – „Kill the Architect” to moje osobiste rozczarowanie roku 2013. Gdybym przyznawał oceny cząstkowe 1-5 każdej z kategorii – produkcja dostałaby dwóję z plusem, performance Cage’a dwóję na szynach. teksty... niech stracę, mocno naciągane dwa plus, natomiast refrenom wystawiłbym sążnistą jedynkę. Jako całość wystawiam dwa, z adnotacją „tylko dla fanów”. Jeśli - jak to określił jeden z internetowych krytyków - zaiste "Kill the Architect" to Cage'owy odpowiednik feralnego "Encore" Marszałka Mathersa, pozostaje tylko mieć nadzieję, że Cage - tak jak Em - otrząśnie się z tego "kryzysu wieku średniego" i wróci w chwale, z materiałami, które w pamięci pozostaną na długo. Tego Misterowi Palko życzę w nowym roku 2014.

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"9008","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]  

]]>
Top 10 najgorszych kooperacji rapowo-rockowych - subiektywny rankinghttps://popkiller.kingapp.pl/2013-09-07,top-10-najgorszych-kooperacji-rapowo-rockowych-subiektywny-rankinghttps://popkiller.kingapp.pl/2013-09-07,top-10-najgorszych-kooperacji-rapowo-rockowych-subiektywny-rankingSeptember 2, 2013, 10:58 pmMaciej WojszkunWitam ponownie w kolejnym etapie podróży przez kawałki, na których spotykają się i MC, i rockmani bądź metalowcy…. Dziś więc część druga, a więc tracki, które pomimo obecności doświadczonych producentów, gwiazd o światowej sławie itd. – ewidentnie się nie udały. A więc, zgniłe pomidory w dłoń - oto 10 najgorszych (W MOJEJ OPINII) spotkań świata rapu i rocka.10. GZA & The Black Lips – The Drop I Hold Najlepszy przykład na to, jak niepotrzebny featuring może zniszczyć przyjemny track. „The Drop I Hold” Black Lipsów, z albumu „200 Million Thousand”, to klimatyczny, melancholijny, charakterystycznie „garażowy” track z ciekawym, przytłumionym wokalem i przejmującym refrenem…. Ale mamy też wersję, którą opisuję, w której w pewnym momencie wchodzi GZA i rujnuje całą atmosferę swym monotonnym, płaczliwym głosem. Nie pasuje ni w ząb do tej produkcji nasz Genius, nic a nic. You got to diversify yo flow, nigga (kto wie, co sparafrazowałem, ma u mnie browca). [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6233","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]09. Black Sabbath & Ice-T – The Illusion of Power (z albumu “Forbidden”, 1995)Jeśli nie chcesz zostać pobity, wytarzany w smole, w pierzu, potraktowany widłami, smoczym ogniem, wrzucony do wrzącego kotła (w tej dokładnie kolejności) – w rozmowie z fanem Black Sabbath NIE WSPOMINAJ o „Forbidden”. Ten album to całkowity, haniebny blamaż na dyskografii legendarnej przecież grupy… A „The Illusion of Power” to jeden z dziesięciu powodów, dlaczego. W tym kawałku nie gra nic. Po obiecującym wstępie otrzymujemy bowiem karykaturalną grę gitar (której celem było chyba oznajmienie – „My NAPRAWDĘ jesteśmy tą samą grupą, która nagrała utwór <<Black Sabbath>>>! Serio!”), słabą strukturę wokali, w której Tony Martin gubi się od razu, mierny refren oraz – całkowicie niepotrzebny fragment melorecytacji Ice-T, który tylko burzy i tak chwiejną konstrukcję utworu. Poważnie, kogo to był pomysł? Rap i Black Sabbath? To się nie mogło udać. [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6234","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]08. Big Pun & Incubus – Still Not A Player (z albumu “Loud Rocks”, 2000) Kto słuchał “Duetów” Notoriousa B.I.G. i fatalnego kawałka z Kornem, wie, że odgrzebywanie trupów i nakazywanie im tańczyć do rockowych/ metalowych podkładów po prostu się nie udaje. „Still Not a Player”, czyli nieśmiertelny hit potężnego Punishera, udowadnia to jeszcze dobitniej – kogo to był pomysł, by prosty, oparty na klawiszach, ale i tak mocny beat oryginału zastąpić „wesolutkimi” gitarami, monotonną perkusją i zupełnie gryzącym się z wokalem Puna głosem Brandona Boyda? Efekt jest po prostu słaby, a odpowiedzialni za niego producenci powinni zostać skazani na Capital Punishment…[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6235","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]07. Q-Tip & Korn – End of Time (z albumu “Amplified”, 1998)Przyznam się do czegoś, czego jako fan hip-hopu chyba nie powinienem – ale co tam: mam ambiwalentny stosunek do beatów ś.p. J Dilli. Niektóre są spoko, niektóre wgniatają w ziemę (vide „House of Flying Daggers” Raekwona), niektóre zaś… są po prostu słabe – tak jak ten do „End of Time” Q-Tipa. Beat duszny, elektroniczny, ok – ale monotonnnyyyy….. na domiar złego dosiadają go, oprócz nieszczególnego Tipa – chłopaki z Kornu. To nie tak, że nie znoszę tego zespołu – po prostu jego kooperacje z raperami – od Cube’a (That’s Don Mega for you, you lil’ cocksucker…), poprzez Nasa, do Tre Hardsona z Pharcyde – są w mojej opinii… nijakie. Tak samo jest tutaj – histeryczne miauczenie Jonathana Davisa i gitary Heada, Munky’ego i Fieldy’ego wprowadzają tylko niepotrzebne zamieszanie na po prostu słabym kawalku. Wyszło z „End of Time” tyle dobrego, że można sobie zażartować, że w muzycznej konfrontacji Jonathan Davis kontra Jonathan Davis zwyciężył Jonathan Davis.[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6236","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]06. DMX & Marilyn Manson – The Omen (Damien II) (z albumu “Flesh of My Flesh, Blood of My Blood”, 1998)Szczerze uwielbiam pierwszy album DMX’a, “It’s Dark and Hell is Hot”, a szczególnie kawałek „Damien” na fenomenalnym beacie Dame’a Grease’a. Opowieść X’a o wejściu w komitywę z diabłem Damienem (Damien=Daemon – genialne w swej prostocie) naprawdę pozwala poczuć się nieswojo…. Jak pewnie wiecie, „Damien” to tylko część pierwsza trylogii utworów. Już na drugim albumie X zaprezentował Part II, nazwany „The Omen”, z featuringiem… samego Marilyna Mansona? O kurde, ziomeczki, przecież ten kawałek będzie tak zajebisty, że zmiecie wszystko!!! – tak pomyślałem w swej młodzieńczej naiwności. 'The Omen" rozczarowuje i to bardzo. Ale to nie wina X’a – choć wokal Damiena bardziej śmieszy niż straszy, tekstowo kawałek jest w porządku. Manson zapodaje demoniczny skrzek/szept w refrenie – rozczarowująco, ale jakoś tam brzmi. Utwór pada natomiast na pysk w sferze produkcyjnej – beat jest SŁABY. Niewiarygodny spadek jakości po świetnym „Damienie”, nędzne werble, przeszkadzające szepty i jakieś tam elektroniczne pitu-pitu… Kto jest winowajcą? Nie kto inny, lecz Swizz Beatz, który jeszcze w tym rankingu się pojawi.[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6237","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]05. KRS-One, Harmony & Michael Stipe – Civilization vs. Technology (z albumu “H.E.A.L. – Civilization vs. Technology”, 1991)Skłamałem nieco, pisząc w pierwszej części tego rankingu, że gościć będziemy ponownie świętej pamięci kapelę R.E.M., tym razem w sali niesławy… Nie do końca - ale mamy za to wokalistę tego zasłużonego zespołu, Michaela Stipe’a, który raz jeszcze, po baaardzo słabym „Radio Song” zjednoczył z siły z Tha Teacha. W kooperacji jeszcze gorszej…. „Civilization vs. Technology” to po prostu bałagan, kawałek, który muzycznie nie może się zdecydować, czy być subtelnym podkładem ze smyczkami dla śpiewu Harmony, czy mocnym beatem pod żywiołowe rapy Krisa, czy rockowym akompaniamentem pod Stipe’a. Koniec końców utwór łączy w sobie wszystkie wymienione „fazy” – z mizernym efektem. Do tego dochodzi nieznośne, powtarzam – NIEZNOŚNE nauczanie KRS’a o dbaniu o środowisko oraz rzecz najgorsza – wokal Stipe’a. Mike, co się stało, u diabła? Mimo że fanem R.E.M. nigdy nie byłem i nie będę, lubię charakterystyczny głos Michaela, ale tutaj brzmi on tragicznie – tak jakby Stipe stawił się w studiu nagraniowym, by zostać znienacka ogłuszonym, związanym i torturowanym, podczas gdy dźwiękowiec nagrywał jego krzyki. Cienizna. [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6238","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]04. Limp Bizkit, Birdman, Flo Rida & Caskey – Sunshine (z albumu “Rich Gang”, 2013)Jeśli jest coś, co wyniosłem z “lektury” ostatniego albumu Limp Bizkit (oprócz krwawiącego czoła od bezsilnego walenia łbem o ścianę), to jest to przekonanie, że Fred Durst + autotune = apokalipsa. Miałem nadzieję, że kawałek „Autotunage” był tylko muzycznym żartem. Próżne okazały się moje nadzieje, jak pokazuje „Sunshine”. Nie będę zagłębiał się w zwrotki Birdmana, Flo Ridy i Caskeya (…kto to jest Caskey?), których poziom jest tak niski, że można się o niego potknąć – powiem tylko, że to prawdopodobnie NAJGORSZY utwór, jaki kiedykolwiek słyszałem, pod którym podpisał się zespół Limp Bizkit (Zaraz, ale czy w ogóle w „Sunshine” gra cała kapela? Przecież słyszę tylko ohydny refren Dursta)…[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6239","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]03. Handsome Boy Modeling School feat. Chino Moreno (The Deftones), El-P & Cage – The Hours (z albumu “White People”, 2004)Ah, tak. Handsome Boy Modeling School. Dawny kolaboracyjny projekt Dana the Automatora i Prince Paula przyniósł słuchaczom dwa arcyciekawe albumy, pełne zaskakujących tracków, wykraczających poza ramy “zwykłego hip-hopu”. Szczególnie drugi (i ostatni album) duetu, „White People”, wypełniony był po brzegi takimi utworami – na jakim bowiem hip-hopowym albumie można usłyszeć obok RZA, De La Soul, Del the Funkee Homosapiena – takich gości jak The Mars Volta, John Oates czy Jego Wysokość Mike Patton? Generalnie album trzyma wysoki poziom, z jednym wyjątkiem – „The Hours”. Kawałek typu „Co ja do cholery usłyszałem?!” na pokładzie z El-P, Cage’em i Chino Moreno z Deftonesów – po takim składzie nie spodziewam się łatwego w odbiorze utworu… Ale nie spodziewam się też kompletnego, asłuchalnego hałasu! Wszystko to przez Chino Moreno, którego wokal jest po prostu NAJGORSZY. Zupełnie, jakby Chino podczas nagrań nagle oszalał i zaczął wyć na całe gardło, próbując słowa „the hours” zaśpiewać na kilkanaście sposobów naraz, a wszyscy inni muzycy byli zbyt przestraszeni, żeby się do niego zbliżyć. Słuchać tylko na własną odpowiedzialność.[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6240","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]02. Kid Cudi feat. Michael Bolton & King Chip – Afterwards (Bring Yo Friends) (z albumu “indicud”, 2013)Michael Bolton. To nazwisko powoduje albo pusty śmiech, albo zgrzytanie zębów u każdego fana muzyki. Nierozwiązaną do dziś zagadką pozostaje bowiem, jak ktoś mógł przejść z całkiem zgrabnej hardrockowej kapeli (Blackjack) do tworzenia tych mdłych, absolutnie obrzydliwych softrockowo-popowych balladek, wyśpiewywanych tym rozdzierającym bębenki głosem (pamiętacie to?)?. Kawałek nagrany wespół z Cudim włączałem więc pełen najgorszych obaw… Nie byłem jednak przygotowany na to, co usłyszałem. „Afterwards” popełnił najgorszą zbrodnię, jaką może popełnić kooperacja rapowo-rockowa. Jest śmiertelnie, bezbrzeżnie, niewiarygodnie NUDNY. To 9 minut (!!!!) nieustannego, monotonnego łup-łup-łup, od czasu przetykanego (słabym, a jakże – a także dziwnie przytłumionym) wokalem Boltona, a od ok. 6 minuty – sennego, elektronicznego beatu. Zasnąłem 8 razy, próbując w całości przesłuchać ten kawałek – a jako fan prog rocka jestem przyzwyczajony do długaśnych utworów. Absolutnie odradzam przesłuchiwać ten ekwiwalent chińskiej wodnej tortury.[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6241","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]01. Swizz Beatz feat. Metallica & Ja Rule – We Did It Again (z albumu “Presents G.H.E.T.T.O. Stories”, 2002)De łorst. Upadek. Profanacja. Piekło. Przyczynek do powstania obydwu rankingów. Muzyczne kalectwo na każdym możliwym poziomie… Po prostu… wow. So, Swizz, we meet again. Jeśli naprawdę myślałeś, że ohydny, ochrypły głos Ja Rule’a idealnie nadaje się pod ciężkie riffy Metalliki – to myliłeś się NIEWIARYGODNIE grubo. Ja Rule wyje odrażająco (nie, you’re not a rock star – nawet nie myśl o tym, Ja), podczas gdy ekipa Hetfielda zapodaje ociężały, nie mogący określić, jakim tempem iść podkład. Nie wspomnę już o beznadziejnych wstawkach samego Hetfielda. Po prostu… zabierzcie to ode mnie w cholerę. Swizz musiał pomyśleć to samo, bo nie mogę znaleźć ani śladu jego obecności na tym kawałku (chociaż to może już ja ogłuchłem od prób jego przesłuchania). Nie tykać nawet kijem. [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6242","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]Wyróżnienie specjalne – The Flaming Lips feat. Ke$ha, Biz Markie & Hour of the Time Majesty 12 – 2012 (You Should Be Upgraded) (z albumu “The Flaming Lips and Heady Fwends", 2012)Znalazłem. Sam w to nie wierzę, że znalazłem utwór gorszy niż bękart Hetfielda i Ja Rule’a. Mój zmysł słuchowy zdaje się wylewać krwistym potokiem przez uszy, ale znalazłem…. The Flaming Lips, znani z niedawnej „reedycji” Dark Side of the Moon Floydów, nagranej m.in. z Henrym Rollinsem, postanowili nagrać sobie kawałek o nazwie „2012 (You Should Be Upgraded)”. Po próbach przesłuchania jestem gotów się zgodzić z tym podtytułem – muszę jak najszybciej upgrade’ować zmysł słuchu, bo jego ośrodki we mnie całkowicie przez ten utwór umarły. Mdły, eksperymentalny, kaleczący uszy nagłymi, megagłośnymi uderzeniami gitar podkład pod topiące się w elektronicznym sosie słabe wokale Ke$hy i Wayne’a Coyne’a (…chyba). Ten kawałek jest tak ohydny, że z miejsca wrzuciłbym go na podium powyższego rankingu (w betonowych butach, dla pewności). Powstrzymała mnie od tego jedna rzecz, którą wyrażę w formie pytania…. GDZIE W TYM KAWAŁKU JEST BIZ MARKIE?! [[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6243","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]] Witam ponownie w kolejnym etapie podróży przez kawałki, na których spotykają się i MC, i rockmani bądź metalowcy…. Dziś więc część druga, a więc tracki, które pomimo obecności doświadczonych producentów, gwiazd o światowej sławie itd. – ewidentnie się nie udały. A więc, zgniłe pomidory w dłoń - oto 10 najgorszych (W MOJEJ OPINII) spotkań świata rapu i rocka.

10. GZA & The Black Lips – The Drop I Hold 

Najlepszy przykład na to, jak niepotrzebny featuring może zniszczyć przyjemny track. „The Drop I Hold” Black Lipsów, z albumu „200 Million Thousand”, to klimatyczny, melancholijny, charakterystycznie „garażowy” track z ciekawym, przytłumionym wokalem i przejmującym refrenem…. Ale mamy też wersję, którą opisuję, w której w pewnym momencie wchodzi GZA i rujnuje całą atmosferę swym monotonnym, płaczliwym głosem. Nie pasuje ni w ząb do tej produkcji nasz Genius, nic a nic. You got to diversify yo flow, nigga (kto wie, co sparafrazowałem, ma u mnie browca). 

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6233","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

09. Black Sabbath & Ice-T – The Illusion of Power (z albumu “Forbidden”, 1995)

Jeśli nie chcesz zostać pobity, wytarzany w smole, w pierzu, potraktowany widłami, smoczym ogniem, wrzucony do wrzącego kotła (w tej dokładnie kolejności) – w rozmowie z fanem Black Sabbath NIE WSPOMINAJ o „Forbidden”. Ten album to całkowity, haniebny blamaż na dyskografii legendarnej przecież grupy… A „The Illusion of Power” to jeden z dziesięciu powodów, dlaczego. W tym kawałku nie gra nic. Po obiecującym wstępie otrzymujemy bowiem karykaturalną grę gitar (której celem było chyba oznajmienie – „My NAPRAWDĘ jesteśmy tą samą grupą, która nagrała utwór <<Black Sabbath>>>! Serio!”), słabą strukturę wokali, w której Tony Martin gubi się od razu, mierny refren oraz – całkowicie niepotrzebny fragment melorecytacji Ice-T, który tylko burzy i tak chwiejną konstrukcję utworu. Poważnie, kogo to był pomysł? Rap i Black Sabbath? To się nie mogło udać. 

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6234","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

08. Big Pun & Incubus – Still Not A Player (z albumu “Loud Rocks”, 2000) 

Kto słuchał “Duetów” Notoriousa B.I.G. i fatalnego kawałka z Kornem, wie, że odgrzebywanie trupów i nakazywanie im tańczyć do rockowych/ metalowych podkładów po prostu się nie udaje. „Still Not a Player”, czyli nieśmiertelny hit potężnego Punishera, udowadnia to jeszcze dobitniej – kogo to był pomysł, by prosty, oparty na klawiszach, ale i tak mocny beat oryginału zastąpić „wesolutkimi” gitarami, monotonną perkusją i zupełnie gryzącym się z wokalem Puna głosem Brandona Boyda? Efekt jest po prostu słaby, a odpowiedzialni za niego producenci powinni zostać skazani na Capital Punishment…

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6235","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

07. Q-Tip & Korn – End of Time (z albumu “Amplified”, 1998)

Przyznam się do czegoś, czego jako fan hip-hopu chyba nie powinienem – ale co tam: mam ambiwalentny stosunek do beatów ś.p. J Dilli. Niektóre są spoko, niektóre wgniatają w ziemę (vide „House of Flying Daggers” Raekwona), niektóre zaś… są po prostu słabe – tak jak ten do „End of Time” Q-Tipa. Beat duszny, elektroniczny, ok – ale monotonnnyyyy….. na domiar złego dosiadają go, oprócz nieszczególnego Tipa – chłopaki z Kornu. To nie tak, że nie znoszę tego zespołu – po prostu jego kooperacje z raperami – od Cube’a (That’s Don Mega for you, you lil’ cocksucker…), poprzez Nasa, do Tre Hardsona z Pharcyde – są w mojej opinii… nijakie. Tak samo jest tutaj – histeryczne miauczenie Jonathana Davisa i gitary Heada, Munky’ego i Fieldy’ego wprowadzają tylko niepotrzebne zamieszanie na po prostu słabym kawalku. Wyszło z „End of Time” tyle dobrego, że można sobie zażartować, że w muzycznej konfrontacji Jonathan Davis kontra Jonathan Davis zwyciężył Jonathan Davis.

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6236","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

06. DMX & Marilyn Manson – The Omen (Damien II) (z albumu “Flesh of My Flesh, Blood of My Blood”, 1998)

Szczerze uwielbiam pierwszy album DMX’a, “It’s Dark and Hell is Hot”, a szczególnie kawałek „Damien” na fenomenalnym beacie Dame’a Grease’a. Opowieść X’a o wejściu w komitywę z diabłem Damienem (Damien=Daemon – genialne w swej prostocie) naprawdę pozwala poczuć się nieswojo…. Jak pewnie wiecie, „Damien” to tylko część pierwsza trylogii utworów. Już na drugim albumie X zaprezentował Part II, nazwany „The Omen”, z featuringiem… samego Marilyna Mansona? O kurde, ziomeczki, przecież ten kawałek będzie tak zajebisty, że zmiecie wszystko!!! – tak pomyślałem w swej młodzieńczej naiwności. 'The Omen" rozczarowuje i to bardzo. Ale to nie wina X’a – choć wokal Damiena bardziej śmieszy niż straszy, tekstowo kawałek jest w porządku. Manson zapodaje demoniczny skrzek/szept w refrenie – rozczarowująco, ale jakoś tam brzmi. Utwór pada natomiast na pysk w sferze produkcyjnej – beat jest SŁABY. Niewiarygodny spadek jakości po świetnym „Damienie”, nędzne werble, przeszkadzające szepty i jakieś tam elektroniczne pitu-pitu… Kto jest winowajcą? Nie kto inny, lecz Swizz Beatz, który jeszcze w tym rankingu się pojawi.

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6237","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

05. KRS-One, Harmony & Michael Stipe – Civilization vs. Technology (z albumu “H.E.A.L. – Civilization vs. Technology”, 1991)

Skłamałem nieco, pisząc w pierwszej części tego rankingu, że gościć będziemy ponownie świętej pamięci kapelę R.E.M., tym razem w sali niesławy…Nie do końca - ale mamy za to wokalistę tego zasłużonego zespołu, Michaela Stipe’a, który raz jeszcze, po baaardzo słabym „Radio Song” zjednoczył z siły z Tha Teacha. W kooperacji jeszcze gorszej…. „Civilization vs. Technology” to po prostu bałagan, kawałek, który muzycznie nie może się zdecydować, czy być subtelnym podkładem ze smyczkami dla śpiewu Harmony, czy mocnym beatem pod żywiołowe rapy Krisa, czy rockowym akompaniamentem pod Stipe’a. Koniec końców utwór łączy w sobie wszystkie wymienione „fazy” – z mizernym efektem. Do tego dochodzi nieznośne, powtarzam – NIEZNOŚNE nauczanie KRS’a o dbaniu o środowisko oraz rzecz najgorsza – wokal Stipe’a. Mike, co się stało, u diabła? Mimo że fanem R.E.M. nigdy nie byłem i nie będę, lubię charakterystyczny głos Michaela, ale tutaj brzmi on tragicznie – tak jakby Stipe stawił się w studiu nagraniowym, by zostać znienacka ogłuszonym, związanym i torturowanym, podczas gdy dźwiękowiec nagrywał jego krzyki. Cienizna. 

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6238","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

04. Limp Bizkit, Birdman, Flo Rida & Caskey – Sunshine (z albumu “Rich Gang”, 2013)

Jeśli jest coś, co wyniosłem z “lektury” ostatniego albumu Limp Bizkit (oprócz krwawiącego czoła od bezsilnego walenia łbem o ścianę), to jest to przekonanie, że Fred Durst + autotune = apokalipsa. Miałem nadzieję, że kawałek „Autotunage” był tylko muzycznym żartem. Próżne okazały się moje nadzieje, jak pokazuje „Sunshine”. Nie będę zagłębiał się w zwrotki Birdmana, Flo Ridy i Caskeya (…kto to jest Caskey?), których poziom jest tak niski, że można się o niego potknąć – powiem tylko, że to prawdopodobnie NAJGORSZY utwór, jaki kiedykolwiek słyszałem, pod którym podpisał się zespół Limp Bizkit (Zaraz, ale czy w ogóle w „Sunshine” gra cała kapela? Przecież słyszę tylko ohydny refren Dursta)…

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6239","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

03. Handsome Boy Modeling School feat. Chino Moreno (The Deftones), El-P & Cage – The Hours (z albumu “White People”, 2004)

Ah, tak. Handsome Boy Modeling School. Dawny kolaboracyjny projekt Dana the Automatora i Prince Paula przyniósł słuchaczom dwa arcyciekawe albumy, pełne zaskakujących tracków, wykraczających poza ramy “zwykłego hip-hopu”. Szczególnie drugi (i ostatni album) duetu, „White People”, wypełniony był po brzegi takimi utworami – na jakim bowiem hip-hopowym albumie można usłyszeć obok RZA, De La Soul, Del the Funkee Homosapiena – takich gości jak The Mars Volta, John Oates czy Jego Wysokość Mike Patton? Generalnie album trzyma wysoki poziom, z jednym wyjątkiem – „The Hours”. Kawałek typu „Co ja do cholery usłyszałem?!” na pokładzie z El-P, Cage’em i Chino Moreno z Deftonesów – po takim składzie nie spodziewam się łatwego w odbiorze utworu… Ale nie spodziewam się też kompletnego, asłuchalnego hałasu!Wszystko to przez Chino Moreno, którego wokal jest po prostu NAJGORSZY. Zupełnie, jakby Chino podczas nagrań nagle oszalał i zaczął wyć na całe gardło, próbując słowa „the hours” zaśpiewać na kilkanaście sposobów naraz, a wszyscy inni muzycy byli zbyt przestraszeni, żeby się do niego zbliżyć. Słuchać tylko na własną odpowiedzialność.

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6240","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

02. Kid Cudi feat. Michael Bolton & King Chip – Afterwards (Bring Yo Friends) (z albumu “indicud”, 2013)

Michael Bolton. To nazwisko powoduje albo pusty śmiech, albo zgrzytanie zębów u każdego fana muzyki. Nierozwiązaną do dziś zagadką pozostaje bowiem, jak ktoś mógł przejść z całkiem zgrabnej hardrockowej kapeli (Blackjack) do tworzenia tych mdłych, absolutnie obrzydliwych softrockowo-popowych balladek, wyśpiewywanych tym rozdzierającym bębenki głosem (pamiętacie to?)?. Kawałek nagrany wespół z Cudim włączałem więc pełen najgorszych obaw… Nie byłem jednak przygotowany na to, co usłyszałem. „Afterwards” popełnił najgorszą zbrodnię, jaką może popełnić kooperacja rapowo-rockowa. Jest śmiertelnie, bezbrzeżnie, niewiarygodnie NUDNY. To 9 minut (!!!!) nieustannego,  monotonnego łup-łup-łup, od czasu przetykanego (słabym, a jakże – a także dziwnie przytłumionym) wokalem Boltona, a od ok. 6 minuty – sennego, elektronicznego beatu. Zasnąłem 8 razy, próbując w całości przesłuchać ten kawałek – a jako fan prog rocka jestem przyzwyczajony do długaśnych utworów. Absolutnie odradzam przesłuchiwać ten ekwiwalent chińskiej wodnej tortury.

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6241","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

01. Swizz Beatz feat. Metallica & Ja Rule – We Did It Again (z albumu “Presents G.H.E.T.T.O. Stories”, 2002)

De łorst. Upadek. Profanacja. Piekło. Przyczynek do powstania obydwu rankingów. Muzyczne kalectwo na każdym możliwym poziomie… Po prostu… wow. So, Swizz, we meet again. Jeśli naprawdę myślałeś, że ohydny, ochrypły głos Ja Rule’a idealnie nadaje się pod ciężkie riffy Metalliki – to myliłeś się NIEWIARYGODNIE grubo. Ja Rule wyje odrażająco (nie, you’re not a rock star – nawet nie myśl o tym, Ja), podczas gdy ekipa Hetfielda zapodaje ociężały, nie mogący określić, jakim tempem iść podkład. Nie wspomnę już o beznadziejnych wstawkach samego Hetfielda. Po prostu… zabierzcie to ode mnie w cholerę. Swizz musiał pomyśleć to samo, bo nie mogę znaleźć ani śladu jego obecności na tym kawałku (chociaż to może już ja ogłuchłem od prób jego przesłuchania). Nie tykać nawet kijem. 

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6242","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

Wyróżnienie specjalne – The Flaming Lips feat. Ke$ha, Biz Markie & Hour of the Time Majesty 12 – 2012 (You Should Be Upgraded) (z albumu “The Flaming Lips and Heady Fwends", 2012)

Znalazłem. Sam w to nie wierzę, że znalazłem utwór gorszy niż bękart Hetfielda i Ja Rule’a. Mój zmysł słuchowy zdaje się wylewać krwistym potokiem przez uszy, ale znalazłem…. The Flaming Lips, znani z niedawnej „reedycji” Dark Side of the Moon Floydów, nagranej m.in. z Henrym Rollinsem, postanowili nagrać sobie kawałek o nazwie „2012 (You Should Be Upgraded)”. Po próbach przesłuchania jestem gotów się zgodzić z tym podtytułem – muszę jak najszybciej upgrade’ować zmysł słuchu, bo jego ośrodki we mnie całkowicie przez ten utwór umarły. Mdły, eksperymentalny, kaleczący uszy nagłymi, megagłośnymi uderzeniami gitar podkład pod topiące się w elektronicznym sosie słabe wokale Ke$hy i Wayne’a Coyne’a (…chyba). Ten kawałek jest tak ohydny, że z miejsca wrzuciłbym go na podium powyższego rankingu (w betonowych butach, dla pewności). Powstrzymała mnie od tego jedna rzecz, którą wyrażę w formie pytania…. GDZIE W TYM KAWAŁKU JEST BIZ MARKIE?! 

[[{"type":"media","view_mode":"media_large","fid":"6243","attributes":{"alt":"","class":"media-image"}}]]

 

]]>
Sadistik "Flowers For My Father" - recenzja nr 1https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-03,sadistik-flowers-for-my-father-recenzja-nr-1https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-03,sadistik-flowers-for-my-father-recenzja-nr-1March 31, 2013, 11:49 amŁukasz RawskiSadistik to jeden z tych raperów, których popularność jest niezbyt adekwatna do umiejętności jakimi dysponuje. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten pochodzący z Seattle MC znajduje się w czołowej piątce najlepszych białych raperów, pod względem ogólnego warsztatu rapowego oczywiście. Inna sprawa, że nie każdemu może przypaść tematyka, jaką porusza Cody Foster w swojej muzyce. Doskonale zdaję sobie sprawę, że dopiero co zaczęła się wiosna i taki materiał będzie ciężki do przejścia, ale nie powinniście go odrzucać. Drugi long play Sadistika - "Flowers For My Father" to dzieło przygotowane w niezwykle skrupulatny sposób. Tak, by po raz kolejny udowodnić, że Cody to raper wyjątkowy.Powiecie, że przesadzam, że takich jak Sadistik w amerykańskim podziemiu jest setki. Ano nie ma moi drodzy, Sadistik to raper, którego muzykę pokochałem niemal od razu. Autor jednego z najlepszych debiutów ostatnich lat ("The Balancing Act" wydane w roku 2008) długo pracował nad tym by drugi long play (w międzyczasie EP MC/producent z Kid Called Computerem oraz płyta w duecie z Kristoffem Krane'm) był idealny. Ten album jest dla niego niezwykle osobisty, prawdopodobnie o wiele bardziej niż debiut jak i cała reszta jego wydawnictwa, zresztą wskazuje to sam tytuł. Ten krążek to hołd oddany jego zmarłemu ojcu, oddanie na bit litrów emocji z tym związanych. Określenie "emo hop" jest dla mnie czymś, co mnie denerwuje, ale niestety - tak właśnie klasyfikowany jest taki rap. Litry emocji, które wylewają się z głośników w czasie odsłuchu płyty są znaczące. Zresztą, tekstowo Foster nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu, potrafił zaskoczyć ciekawymi metaforami, a tekst miał nie tylko dobry wydźwięk w kwestii przekazu, ale również techniki. Jestem przekonany, że każdy z was wybierając dowolny numer z tej płyty odnajdzie kilka linijek, które spowodują, że zapytacie sami siebie - "jak on to robi?".W kwestii flow Sadistik po raz kolejny stawia na eksperymenty. Od początku jego wielką zaletą było to, że potrafi "przykleić" się do bitu w sposób tak idealny, że nie da się mu narzucić czegokolwiek. Tym razem jest podobnie, Sadistik fastrapuje, leniwie snuje się po bicie... Jego flow wyraża emocje, idealnie komponuje się z bitem, a całość daje znakomity efekt. Kończysz odsłuch, a wciąż w pamięci masz wersy wypluwane jak z karabinu, z kolejnym odsłuchem znowu w twoje uszy rzuca się leniwy, ospały styl, który intryguje. I tak z każdym kolejnym odsłuchem. Odnajdujesz na tej płycie coś nowego. Początkowo myślałem, że ten album to totalne rozczarowanie, że nie jest w stanie nawiązać do geniuszu "The Balancing Act". Uważałem, że Sadistik brzmi zdecydowanie najlepiej na bitach Emanicipatora. Wielokrotny odsłuch płyty sprawił jednak, że musiałem zweryfikować swoją opinię. "Flower For My Father" to płyta inna niż "The Balancing Act". Pisana pod innym wpływem, Sadistik chciał opowiedzieć nam inną historię. Wydawać by się mogło, że lirycznie to to samo. Nic bardziej mylnego, to kolejny rozdział podróży, którą funduje nam raper. Można przyczepić się do tego, że Sadistik kopiuje niektóre linijki, że produkcja nie ma takiej magii, jak na debiucie. Nie można jednak z góry dyskwalifikować tego albumu. On nadal jest pozycją obowiązkową, zwłaszcza dla wielbicieli alternatywnego rapu, to nie trueschool, to treści przekazywane w oparciu o znakomitą produkcję, która jest jednak ciut słabsza od tego, co mogliśmy słyszeć na wielokrotnie wspominanym przeze mnie debiucie, czy EP "The Art Of Dying". To najbardziej osobisty krążek w karierze tego rapera. Mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju spowiedzi, tęsknoty za zmarłym przyjacielem (Eyedea), oraz wieloma problemami życia codziennego. Album idealny na zimne wieczory. Dlatego nieszczególnie pewnie będziecie skłonni by poświęcić mu niecałą godzinę, rozumiem. Sam długo nie cieszyłem się tym krążkiem, liczyłem że dostanę go już jesienią, a wtedy zimowe wieczory dzięki tej płycie byłyby znakomite, przynajmniej pod względem dobrej muzyki. Dostałem ją w lutym i mam o wiele mniej czasu w lepszym odbiorze krążka. Nie wiem jak macie wy, ja jednak nie potrafię słuchać takiej muzyki gdy choć trochę świeci słońce. Podsumowując. "Flowers For My Father" to płyta specyficzna, ciut gorsza od debiutanckiego "The Balancing Act", jednak nadal wartościowa. Dla mnie to jedna z ważniejszych tegorocznych premier. Ani trochę mnie nie rozczarowała, a z każdym odsłuchem uwielbiam ją coraz bardziej. Jeśli jeszcze nie mieliście do czynienia z muzyką tego pana czas najwyższy to zmienić. A jeśli dochodzi do tego fakt, że w wśród twoich ulubionych raperów znajduje się Slug, Cage, czy Sage Francis - sprawdzenie Sadistika to oczywistość, którą musisz wykonać jak najszybciej. W skali szkolnej dam albumowi czwórkę z plusem. Sadistik to jeden z tych raperów, których popularność jest niezbyt adekwatna do umiejętności jakimi dysponuje. Zaryzykuję stwierdzenie, że ten pochodzący z Seattle MC znajduje się w czołowej piątce najlepszych białych raperów, pod względem ogólnego warsztatu rapowego oczywiście. Inna sprawa, że nie każdemu może przypaść tematyka, jaką porusza Cody Foster w swojej muzyce. 

Doskonale zdaję sobie sprawę, że dopiero co zaczęła się wiosna i taki materiał będzie ciężki do przejścia, ale nie powinniście go odrzucać. Drugi long play Sadistika - "Flowers For My Father" to dzieło przygotowane w niezwykle skrupulatny sposób. Tak, by po raz kolejny udowodnić, że Cody to raper wyjątkowy.

Powiecie, że przesadzam, że takich jak Sadistik w amerykańskim podziemiu jest setki. Ano nie ma moi drodzy, Sadistik to raper, którego muzykę pokochałem niemal od razu. Autor jednego z najlepszych debiutów ostatnich lat ("The Balancing Act" wydane w roku 2008) długo pracował nad tym by drugi long play (w międzyczasie EP MC/producent z Kid Called Computerem oraz płyta w duecie z Kristoffem Krane'm) był idealny. Ten album jest dla niego niezwykle osobisty, prawdopodobnie o wiele bardziej niż debiut jak i cała reszta jego wydawnictwa, zresztą wskazuje to sam tytuł. Ten krążek to hołd oddany jego zmarłemu ojcu, oddanie na bit litrów emocji z tym związanych. Określenie "emo hop" jest dla mnie czymś, co mnie denerwuje, ale niestety - tak właśnie klasyfikowany jest taki rap. Litry emocji, które wylewają się z głośników w czasie odsłuchu płyty są znaczące. Zresztą, tekstowo Foster nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu, potrafił zaskoczyć ciekawymi metaforami, a tekst miał nie tylko dobry wydźwięk w kwestii przekazu, ale również techniki. Jestem przekonany, że każdy z was wybierając dowolny numer z tej płyty odnajdzie kilka linijek, które spowodują, że zapytacie sami siebie - "jak on to robi?".

W kwestii flow Sadistik po raz kolejny stawia na eksperymenty. Od początku jego wielką zaletą było to, że potrafi "przykleić" się do bitu w sposób tak idealny, że nie da się mu narzucić czegokolwiek. Tym razem jest podobnie, Sadistik fastrapuje, leniwie snuje się po bicie... Jego flow wyraża emocje, idealnie komponuje się z bitem, a całość daje znakomity efekt. Kończysz odsłuch, a wciąż w pamięci masz wersy wypluwane jak z karabinu, z kolejnym odsłuchem znowu w twoje uszy rzuca się leniwy, ospały styl, który intryguje. I tak z każdym kolejnym odsłuchem. Odnajdujesz na tej płycie coś nowego. Początkowo myślałem, że ten album to totalne rozczarowanie, że nie jest w stanie nawiązać do geniuszu "The Balancing Act". Uważałem, że Sadistik brzmi zdecydowanie najlepiej na bitach Emanicipatora. Wielokrotny odsłuch płyty sprawił jednak, że musiałem zweryfikować swoją opinię. "Flower For My Father" to płyta inna niż "The Balancing Act". Pisana pod innym wpływem, Sadistik chciał opowiedzieć nam inną historię. Wydawać by się mogło, że lirycznie to to samo. Nic bardziej mylnego, to kolejny rozdział podróży, którą funduje nam raper. 

Można przyczepić się do tego, że Sadistik kopiuje niektóre linijki, że produkcja nie ma takiej magii, jak na debiucie. Nie można jednak z góry dyskwalifikować tego albumu. On nadal jest pozycją obowiązkową, zwłaszcza dla wielbicieli alternatywnego rapu, to nie trueschool, to treści przekazywane w oparciu o znakomitą produkcję, która jest jednak ciut słabsza od tego, co mogliśmy słyszeć na wielokrotnie wspominanym przeze mnie debiucie, czy EP "The Art Of Dying". To najbardziej osobisty krążek w karierze tego rapera. Mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju spowiedzi, tęsknoty za zmarłym przyjacielem (Eyedea), oraz wieloma problemami życia codziennego. Album idealny na zimne wieczory. Dlatego nieszczególnie pewnie będziecie skłonni by poświęcić mu niecałą godzinę, rozumiem. Sam długo nie cieszyłem się tym krążkiem, liczyłem że dostanę go już jesienią, a wtedy zimowe wieczory dzięki tej płycie byłyby znakomite, przynajmniej pod względem dobrej muzyki. Dostałem ją w lutym i mam o wiele mniej czasu w lepszym odbiorze krążka. Nie wiem jak macie wy, ja jednak nie potrafię słuchać takiej muzyki gdy choć trochę świeci słońce. 

Podsumowując. "Flowers For My Father" to płyta specyficzna, ciut gorsza od debiutanckiego "The Balancing Act", jednak nadal wartościowa. Dla mnie to jedna z ważniejszych tegorocznych premier. Ani trochę mnie nie rozczarowała, a z każdym odsłuchem uwielbiam ją coraz bardziej. Jeśli jeszcze nie mieliście do czynienia z muzyką tego pana czas najwyższy to zmienić. A jeśli dochodzi do tego fakt, że w wśród twoich ulubionych raperów znajduje się Slug, Cage, czy Sage Francis - sprawdzenie Sadistika to oczywistość, którą musisz wykonać jak najszybciej. W skali szkolnej dam albumowi czwórkę z plusem. 

 

]]>
Sadistik ft. Cage & Yes Alexander "Russian Roulette" - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-02-21,sadistik-ft-cage-yes-alexander-russian-roulette-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-02-21,sadistik-ft-cage-yes-alexander-russian-roulette-teledyskFebruary 20, 2013, 9:08 amŁukasz RawskiDrugi solowy long play pochodzącego z Seattle Sadistika miał swoją premierę w tym tygodniu a równocześnie artysta zaprezentował nam również teledysk do utworu "Russian Roulette", który znalazł się właśnie na "Flowers For My Father". Na bicie autorstwa Blue Sky Black Death oprócz gospodarza zaprezentował się również Cage oraz wokalistka Yes Alexander. Kolejna świetna robota, recenzja "Flowers For My Father" pojawi się w ciągu kilku najbliższych tygodni.Drugi solowy long play pochodzącego z Seattle Sadistika miał swoją premierę w tym tygodniu a równocześnie artysta zaprezentował nam również teledysk do utworu "Russian Roulette", który znalazł się właśnie na "Flowers For My Father". Na bicie autorstwa Blue Sky Black Death oprócz gospodarza zaprezentował się również Cage oraz wokalistka Yes Alexander. Kolejna świetna robota, recenzja "Flowers For My Father" pojawi się w ciągu kilku najbliższych tygodni.

]]>
Warto Czekać #8: Sadistik "Flowers For My Father"https://popkiller.kingapp.pl/2012-12-21,warto-czekac-8-sadistik-flowers-for-my-fatherhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-12-21,warto-czekac-8-sadistik-flowers-for-my-fatherDecember 21, 2012, 5:31 pmŁukasz RawskiKażdy dotychczasowy materiał wydany przez Cody'ego Fostera, znanego pod scenicznym pseudonimem Sadistik do dzisiaj często gości w moim odtwarzaczu, niezależnie od tego czy raper z Seattle działał solowo, tworzył wspólną EPkę z Kid Called Computerem, czy wydał wspólny projekt z Kristoffem Krane. To jeden z tych raperów, którzy nigdy nie zawodzą, a emocje jakie przemycają w swojej muzyce nie mogą pozwolić przejść obojętnie obok jego muzyki.Już 19 lutego 2013 roku swoją premierę mieć będzie kolejny solowy album rapera zatytułowany "Flowers For My Father"Album wydany nakładem Fake Four Inc. składać się będzie z 13 kompozycji, gdzie obok Sadistika usłyszymy m.in: Cage'a, czy Deacon the Villaina z CunninLynguists. Produkcją tym razem zajmie się m.in duet Blue Sky Black Death, Kid Called Computer, Kno, Raised by Wolves, czy Eric G. Poniżej pełna tracklista, wraz z gościnnymi występami i produkcją oraz klip do utworu "Micheal", który nie znajdzie się jednak na płycie. Jest to swoisty hołd dla zmarłego przed dwoma laty rapera Eyedei.1. Petrichor [produced by Kid Called Computer]2. Russian Roulette (feat. Cage & Yes Alexander) [produced by Blue Sky Black Death]3. City In Amber (Feat. Lotte Kestner) [produced by Blue Sky Black Death]4. Snow White [produced by Raised by Wolves]5. The Beast [produced by Blue Sky Black Death]6. Kill The King (Feat. Deacon the Villain) [produced by Kno]7. Song For The End Of The World [produced by Raised by Wolves & Eric G.]8. Palmreader (Feat. Child Actor) [produced by Eric G.]9. Micheal [produced by Eric G.]10. Seven Devils [produced by Andreikelos]11. Exit Theme (Feat. Astronautalis & Lotte Kestner) [produced by Eric G.]12. Melancholia [produced by Eric G.]13. A Long Winter (feat. Ceschi) [produced by Blue Sky Black Death] Każdy dotychczasowy materiał wydany przez Cody'ego Fostera, znanego pod scenicznym pseudonimem Sadistik do dzisiaj często gości w moim odtwarzaczu, niezależnie od tego czy raper z Seattle działał solowo, tworzył wspólną EPkę z Kid Called Computerem, czy wydał wspólny projekt z Kristoffem Krane. To jeden z tych raperów, którzy nigdy nie zawodzą, a emocje jakie przemycają w swojej muzyce nie mogą pozwolić przejść obojętnie obok jego muzyki.

Już 19 lutego 2013 roku swoją premierę mieć będzie kolejny solowy album rapera zatytułowany "Flowers For My Father"

Album wydany nakładem Fake Four Inc. składać się będzie z 13 kompozycji, gdzie obok Sadistika usłyszymy m.in: Cage'a, czy Deacon the Villaina z CunninLynguists. Produkcją tym razem zajmie się m.in duet Blue Sky Black Death, Kid Called Computer, Kno, Raised by Wolves, czy Eric G. Poniżej pełna tracklista, wraz z gościnnymi występami i produkcją oraz klip do utworu "Micheal", który nie znajdzie się jednak na płycie. Jest to swoisty hołd dla zmarłego przed dwoma laty rapera Eyedei.

1. Petrichor [produced by Kid Called Computer]
2. Russian Roulette (feat. Cage & Yes Alexander) [produced by Blue Sky Black Death]
3. City In Amber (Feat. Lotte Kestner) [produced by Blue Sky Black Death]
4. Snow White [produced by Raised by Wolves]
5. The Beast [produced by Blue Sky Black Death]
6. Kill The King (Feat. Deacon the Villain) [produced by Kno]
7. Song For The End Of The World [produced by Raised by Wolves & Eric G.]
8. Palmreader (Feat. Child Actor) [produced by Eric G.]
9. Micheal [produced by Eric G.]
10. Seven Devils [produced by Andreikelos]
11. Exit Theme (Feat. Astronautalis & Lotte Kestner) [produced by Eric G.]
12. Melancholia [produced by Eric G.]
13. A Long Winter (feat. Ceschi) [produced by Blue Sky Black Death]

 

 

]]>