popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Frank Oceanhttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/23459/Frank-OceanOctober 5, 2024, 10:45 pmpl_PL © 2024 Admin stronyBig K.R.I.T. vs. Frank Ocean - pełen pasji freestyle na "Novacane"https://popkiller.kingapp.pl/2019-08-09,big-krit-vs-frank-ocean-pelen-pasji-freestyle-na-novacanehttps://popkiller.kingapp.pl/2019-08-09,big-krit-vs-frank-ocean-pelen-pasji-freestyle-na-novacaneAugust 9, 2019, 10:51 amMarcin NataliPromocyjny tour Big K.R.I.T.'a z okazji wydania "K.R.I.T. Iz Here" trwa w najlepsze, a ten oprócz serii wywiadów dostarcza nam też wrażeń czysto muzycznych. W niedzielę na naszym kanale ukazała się druga część popkillerowego wywiadu z Królem z Mississippi, a parę dni temu MC i producent z Meridian pojawił się w rozgłośni Power 106 w Los Angeles, gdzie podjął wyzwanie od duetu dziennikarskiego LA Leakers i rzucił pełen pasji, emocjonalny i liryczny freestyle na bicie z utworu Franka Oceana "Novacane". Co za klimat! I told God I love my love and that this would sufficeBefore I saw flick from Spike, I was doing it rightKrizzle![[{"fid":"53736","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"2":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"2"}}]]Pod spodem też niedawny, mocarny freestyle na lokalnym południowym klasyku "Cut Friends" autorstwa rapera o ksywie Camoflauge - ogień![[{"fid":"53721","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"3":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"3"}}]] A tutaj nasz dwuczęściowy, w sumie 45-minutowy wywiad z Big K.R.I.T.'em - całość z polskimi napisami:[[{"fid":"53599","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]][[{"fid":"53716","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"5":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"5"}}]]Promocyjny tour Big K.R.I.T.'a z okazji wydania "K.R.I.T. Iz Here" trwa w najlepsze, a ten oprócz serii wywiadów dostarcza nam też wrażeń czysto muzycznych. W niedzielę na naszym kanale ukazała się druga częśćpopkillerowego wywiadu z Królem z Mississippi, a parę dni temu MC i producent z Meridian pojawił się w rozgłośni Power 106 w Los Angeles, gdzie podjął wyzwanie od duetu dziennikarskiego LA Leakers i rzucił pełen pasji, emocjonalny i liryczny freestyle na bicie z utworu Franka Oceana "Novacane". Co za klimat! 

I told God I love my love and that this would suffice
Before I saw flick from Spike, I was doing it right
Krizzle!

[[{"fid":"53736","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"2":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"2"}}]]

Pod spodem też niedawny, mocarny freestyle na lokalnym południowym klasyku"Cut Friends" autorstwa rapera o ksywie Camoflauge - ogień!

[[{"fid":"53721","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"3":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"3"}}]] 

A tutaj nasz dwuczęściowy, w sumie 45-minutowy wywiad z Big K.R.I.T.'em - całość z polskimi napisami:

[[{"fid":"53599","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]]

[[{"fid":"53716","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"5":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"5"}}]]

]]>
Frank Ocean "Blonde" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-10-03,frank-ocean-blonde-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-10-03,frank-ocean-blonde-recenzjaOctober 3, 2016, 4:04 pmJędrzej PawłowskiJeśli ktoś spytałby mnie, których płyt słuchałem najczęściej w 2012 roku, to bez wątpienia obok „good kid m.A.A.d. city” wymieniłbym „Channel Orange” Franka Oceana. Oficjalny debiut związanego z kolektywem Odd Future wokalisty spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem wśród słuchaczy, jak i krytyków, a sam artysta został okrzyknięty jednym z najważniejszych obecnie twórców z pogranicza r&b, popu i neo-soulu. Nie dziwi zatem fakt, że oczekiwania związane z nowym albumem Oceana były niezwykle wysokie, zwłaszcza, że od jego ostatniego materiału minęły już cztery lata. Zresztą sam Frank podkręcał atmosferę wokół najnowszej premiery nietypowymi akcjami marketingowymi, które sprawiły, że w branży muzycznej rozgorzała dyskusja na temat platform streamingowych i wielkich koncernów wydających muzykę „na wyłączność”.Już po przesłuchaniu kilku pierwszych utworów staje się jasne, że muzycznie „Blonde” (pierwotnie płyta miała nazywać się „Boys Don’t Cry”) będzie odejściem od tego, co słyszeliśmy na debiucie wokalisty. Podczas, gdy „Channel Orange” mieściło się w pewnych gatunkowych ramach typowych dla alternatywnego r&b, tak „Blonde” ostentacyjnie wymyka się jednoznacznym skojarzeniom i jakiejkolwiek kategoryzacji. Próżno tu szukać hitów pokroju „Thnkin Bout You” czy „Pyramids” znanych z poprzedniej płyty. Zamiast tego, siła nowego dzieła Oceana tkwi w minimalizmie, prostocie, a nawet intymności, czyli cechach stojących w opozycji z tym, co proponuje muzyczny mainstream.W pewnych aspektach „Blonde” nie brzmi jak drugi album jednej z największych gwiazd czarnej muzyki, lecz jak coś stworzonego przez alternatywnego muzyka z Bandcampu, który nagrywa w swoim pokoju. Takie skojarzenia nasuwa przede wszystkim fakt, że zdecydowana większość utworów tu zawartych pozbawiona jest niemal całkowicie sekcji perkusyjnej, a na pierwszy plan wysuwają się fascynująco minimalistyczne gitary oraz klawisze.Kolejna sprawa to teksty, w których Frank przedstawia siebie, jako wrażliwego, ale też introwertycznego i zagubionego w świecie gościa. W ogóle sporo na tej płycie melancholii i tęsknoty za przeszłością – tak, jak w świetnych „Ivy” oraz „Pink + White”, w których Ocean porusza tematy bezpowrotnie utraconych związków, młodości i związanej z nią beztroski. Swoją drogą te właśnie numery są obok „Nights” najbardziej upbeatowymi momentami na płycie i jako jedyne nawiązują do brzemienia „Channel Orange”. Na przeciwnymi biegunie znajdują się oparte na brzemieniu organów „Solo” oraz wyciskające łzy z oczu gitarowe ballady w postaci „Lose Control” oraz „Seigfried.” Warto wspomnieć, że za partie smyczkowe w tym ostatnim numerze odpowiada Jonny Greenwood z Radiohead.Ten wspomniany już brzmieniowy minimalizm jest jeszcze bardziej zaskakujący jeśli weźmiemy pod uwagę imponującą listę współpracowników, którzy wzięli udział w tworzeniu nowego albumu Franka. Na „Blonde” udzielili się m.in. Pharell Williams, Jamie xx, James Blake, Andre 3000, Beyonce, czy Kendrick Lamar. Wszystkie wokalne udziały gości są jednak bardzo skromne i ani przez moment nie ulega wątpliwości kto tu jest postacią numer jeden – no może poza „Solo (Reprise)”, gdzie Andre 3000 nawinął taką zwrotkę, że nie pozostaje nic innego tylko zbierać szczękę z podłogi. Inną cechą, która dużo mówi o nowej płycie Oceana, jest jego inspiracja artystami z przeszłości, dzięki czemu „Blonde” stanowi swego rodzaju pomost pomiędzy różnymi muzycznymi światami. Na nowym materiale wokalisty możemy usłyszeć odniesienia do takich twórców, jak Stevie Wonder, Elliott Smith, czy The Beatles.Zdarzają się czasem takie płyty, których docenienie wymaga czasu i kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu odsłuchów. Właśnie taką płytą jest „Blonde”, gdyż jej alternatywność i minimalizm mogą początkowo stanowić dla słuchacza spore wyzwanie. Jestem jednak przekonany, że cierpliwi odbiorcy, którzy lubią odkrywać nowe szczegóły z każdym kolejnym odsłuchem, znajdą na tej płycie wiele ciekawych i pięknych momentów. „Blonde” to też doskonały dowód na to, że w muzyce, i chyba w sztuce w ogóle, mniej często znaczy więcej. 5+/6 Jeśli ktoś spytałby mnie, których płyt słuchałem najczęściej w 2012 roku, to bez wątpienia obok „good kid m.A.A.d. city” wymieniłbym „Channel Orange” Franka Oceana. Oficjalny debiut związanego z kolektywem Odd Future wokalisty spotkał się z bardzo pozytywnym odbiorem wśród słuchaczy, jak i krytyków, a sam artysta został okrzyknięty jednym z najważniejszych obecnie twórców z pogranicza r&b, popu i neo-soulu. Nie dziwi zatem fakt, że oczekiwania związane z nowym albumem Oceana były niezwykle wysokie, zwłaszcza, że od jego ostatniego materiału minęły już cztery lata. Zresztą sam Frank podkręcał atmosferę wokół najnowszej premiery nietypowymi akcjami marketingowymi, które sprawiły, że w branży muzycznej rozgorzała dyskusja na temat platform streamingowych i wielkich koncernów wydających muzykę „na wyłączność”.

Już po przesłuchaniu kilku pierwszych utworów staje się jasne, że muzycznie „Blonde” (pierwotnie płyta  miała nazywać się „Boys Don’t Cry”) będzie odejściem od tego, co słyszeliśmy na debiucie wokalisty. Podczas, gdy „Channel Orange” mieściło się w pewnych gatunkowych ramach typowych dla alternatywnego r&b, tak „Blonde” ostentacyjnie wymyka się jednoznacznym skojarzeniom i jakiejkolwiek kategoryzacji.Próżno tu szukać hitów pokroju „Thnkin Bout You” czy „Pyramids” znanych z poprzedniej płyty. Zamiast tego, siła nowego dzieła Oceana tkwi w minimalizmie, prostocie, a nawet intymności, czyli cechach stojących w opozycji z tym, co proponuje muzyczny mainstream.

W pewnych aspektach „Blonde” nie brzmi jak drugi album jednej z największych gwiazd czarnej muzyki, lecz jak coś stworzonego przez alternatywnego muzyka z Bandcampu, który nagrywa w swoim pokoju. Takie skojarzenia nasuwa przede wszystkim fakt, że zdecydowana większość utworów tu zawartych pozbawiona jest niemal całkowicie sekcji perkusyjnej, a na pierwszy plan wysuwają się fascynująco minimalistyczne gitary oraz klawisze.

Kolejna sprawa to teksty, w których Frank przedstawia siebie, jako wrażliwego, ale też introwertycznego i zagubionego w świecie gościa. W ogóle sporo na tej płycie melancholii i tęsknoty za przeszłością – tak, jak w świetnych  „Ivy” oraz „Pink + White”, w których Ocean porusza tematy bezpowrotnie utraconych związków, młodości i związanej z nią beztroski. Swoją drogą te właśnie numery są obok „Nights” najbardziej upbeatowymi momentami na płycie i jako jedyne nawiązują do brzemienia „Channel Orange”. Na przeciwnymi biegunie znajdują się oparte na brzemieniu organów „Solo” oraz wyciskające łzy z oczu gitarowe ballady w postaci „Lose Control” oraz „Seigfried.” Warto wspomnieć, że za partie smyczkowe w tym ostatnim numerze odpowiada Jonny Greenwood z Radiohead.

Ten wspomniany już brzmieniowy minimalizm jest jeszcze bardziej zaskakujący jeśli weźmiemy pod uwagę imponującą listę współpracowników, którzy wzięli udział w tworzeniu nowego albumu Franka. Na „Blonde” udzielili się  m.in. Pharell Williams, Jamie xx, James Blake, Andre 3000, Beyonce, czy Kendrick Lamar. Wszystkie wokalne udziały gości są jednak bardzo skromne i ani przez moment nie ulega wątpliwości kto tu jest postacią numer jeden – no może poza „Solo (Reprise)”, gdzie Andre 3000 nawinął taką zwrotkę, że nie pozostaje nic innego tylko zbierać szczękę z podłogi. Inną cechą, która dużo mówi o nowej płycie Oceana, jest jego inspiracja artystami z przeszłości, dzięki czemu „Blonde” stanowi swego rodzaju pomost pomiędzy różnymi muzycznymi światami. Na nowym materiale wokalisty możemy usłyszeć odniesienia do takich twórców, jak Stevie Wonder, Elliott Smith, czy The Beatles.

Zdarzają się czasem takie płyty, których docenienie wymaga czasu i kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu odsłuchów. Właśnie taką płytą jest „Blonde”, gdyż jej alternatywność i minimalizm mogą początkowo stanowić dla słuchacza spore wyzwanie. Jestem jednak przekonany, że cierpliwi odbiorcy, którzy lubią odkrywać nowe szczegóły z każdym kolejnym odsłuchem, znajdą na tej płycie wiele ciekawych i pięknych momentów. „Blonde” to też doskonały dowód na to, że w muzyce, i chyba w sztuce w ogóle, mniej często znaczy więcej. 5+/6

 

]]>
Frank Ocean "Blond" - nowy album!https://popkiller.kingapp.pl/2016-08-21,frank-ocean-blond-nowy-albumhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-08-21,frank-ocean-blond-nowy-albumAugust 22, 2016, 11:49 amJędrzej PawłowskiWczoraj w nocy czasu polskiego premierę miał długo oczekiwany nowy album studyjny Franka Oceana! Na płycie, która pierwotnie miała być zatytułowana "Boys Don't Cry", znalazło się aż 17 utworów, a w jej tworzeniu wzięła udział imponująca lista gości m.in. Beyonce, Kendrick Lamar, Andre 3000, James Blake, Kanye West, Pharrell Williams czy Rick Rubin. Przypomnjmy, że jest to kolejna dawka muzyki, jaką artysta podzielił się w ostatnim czasie - kilka dni temu światło dzienne ujrzał również 45-minutowy, wizualny album "Endless". Wygląda więc na to, że Frank postanowił zrekompensować swoim fanom 4-letnią przerwę, która nastąpiła po wydaniu "Channel Orange". Póki co, "Blond" dostępne jest wyłącznie na Apple Music.Wczoraj w nocy czasu polskiego premierę miał długo oczekiwany nowy album studyjny Franka Oceana! Na płycie, która pierwotnie miała być zatytułowana "Boys Don't Cry", znalazło się aż 17 utworów, a w jej tworzeniu wzięła udział imponująca lista gości m.in. Beyonce, Kendrick Lamar, Andre 3000, James Blake, Kanye West, Pharrell Williams czy Rick Rubin. Przypomnjmy, że jest to kolejna dawka muzyki, jaką artysta podzielił się w ostatnim czasie - kilka dni temu światło dzienne ujrzał również 45-minutowy, wizualny album "Endless". Wygląda więc na to, że Frank postanowił zrekompensować swoim fanom 4-letnią przerwę, która nastąpiła po wydaniu "Channel Orange". Póki co, "Blond" dostępne jest wyłącznie na Apple Music.

]]>
Frank Ocean zapowiada nowy album!https://popkiller.kingapp.pl/2015-04-08,frank-ocean-zapowiada-nowy-albumhttps://popkiller.kingapp.pl/2015-04-08,frank-ocean-zapowiada-nowy-albumApril 8, 2015, 9:52 amMichał ZdrojewskiNaczelny wokalista Odd Future w końcu zapowiedział nowy album. Pierwszy materiał po bardzo dobrze przyjętym, jednym z najlepszych albumów R&B ostatnich lat, "Channel Orange", ma wyjść jeszcze tego lata. Za pośrednictwem swojego Tumblr artysta z Kalifornii zdradził trochę szczegółów na temat nowego wydawnictwa, a w tym tytuł i dokładniejszą datę.Nowy album Franka Oceana ma nosić tytuł "Boys Don't Cry", a jego data premiery ma przypaść na lipiec tego roku. Data ta została potwierdzona przez ekipę Oceana, którzy potwierdzili to w rozmowie z magazynem Billboard. Wśród producentów, z którymi pracował wymienia się Hit Boya, Rodneya Jerkinsa, Charliego Gambetta czy Happy Pereza. Odnośnie gości na albumie to spekuluje się o utworach z Kanye Westem i Chancem The Rapperem. Jeszcze w maju powinniśmy dostać pierwszy singiel z "Boys Don't Cry".Naczelny wokalista Odd Future w końcu zapowiedział nowy album. Pierwszy materiał po bardzo dobrze przyjętym, jednym z najlepszych albumów R&B ostatnich lat, "Channel Orange", ma wyjść jeszcze tego lata. Za pośrednictwem swojego Tumblr artysta z Kalifornii zdradził trochę szczegółów na temat nowego wydawnictwa, a w tym tytuł i dokładniejszą datę.

Nowy album Franka Oceana ma nosić tytuł "Boys Don't Cry", a jego data premiery ma przypaść na lipiec tego roku. Data ta została potwierdzona przez ekipę Oceana, którzy potwierdzili to w rozmowie z magazynem Billboard. Wśród producentów, z którymi pracował wymienia się Hit Boya, Rodneya Jerkinsa, Charliego Gambetta czy Happy Pereza. Odnośnie gości na albumie to spekuluje się o utworach z Kanye Westem i Chancem The Rapperem. Jeszcze w maju powinniśmy dostać pierwszy singiel z "Boys Don't Cry".

]]>
Jay-Z "Magna Carta Holy Grail" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-07-29,jay-z-magna-carta-holy-grail-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-07-29,jay-z-magna-carta-holy-grail-recenzjaJuly 26, 2013, 5:55 pmDaniel WardzińskiRóżnie wyglądały spotkania Jaya-Z z zastanym w danym czasie stanem rapu. Nie jestem w stanie zapomnieć mu druzgocącej porażki jaką dla mnie wciąż pozostaje "Blueprint 3", a daleki też byłem od zachwytów nad "Watch The Throne". Wszystko co ukazywało się jako zapowiedź "Magna Carta Holy Grail" robiło apetyt na nową jakość, na zwrotki Jaya w najwyższej dyspozycji, na lepszy dobór produkcji i ciekawszą konstrukcję całego krążka. Muzycznie pierwsze skrzypce mieli zagrać Timbaland i J-Roc, ale nie zabrakło miejsca zarówno dla starych znajomych jak Pharrell czy No ID, ale też świeżych postaci pokroju Hit-Boya, Travisa $cotta czy Mike Will Made It.Mój pierwszy kontakt z tym materiałem był o dziwo dosyć uciążliwy. Coś mi w tym nie grało, miałem wrażenie, że nie wszystko skrojono na odpowiednią miarę, że flow nie zawsze brzmi tak jak mogłoby przy takich możliwościach... Czasem jednak jest tak, że do pewnych rzeczy trzeba się przyzwyczaić, żeby móc je w pełny sposób docenić. Udało się. Koniec końców trzeba przyznać, że "Magna Carta Holy Grail" spełnia przynajmniej większość pokładanych w niej nadziei. Próba zrobienia płyty, która jednocześnie zaspokoi oczekiwanie publiki niemalże popowej i rapowych wieloletnich sympatyków to bardzo ambitne wyzwanie.Ten album to komercyjne zwycięstwo, w karierze Shawna - nic zaskakującego. Najpierw bardzo intratny deal z Samsungiem, potem ugięcie się IRAA w kwestii certyfikacji sprzedaży muzyki jako downloadu dla określonego urządzenia, w końcu ponad 500 tysięcy egzemplarzy fizycznych w pierwszym tygodniu. Dwunaste pierwsze miejsce na liście Billboardu z rzędu. Dodajmy do tego, że chociaż nic nie zostało oficjalnym singlem, numery z albumu trafiły na listy przebojów na całym Świecie. Ilu artystów debiutujących w podobnym okresie co Jay straciło od tamtego czasu 95% fanbase'u i zostało zepchniętych w czeluście undergroundu, a dziś zależy od łaski i niełaski koneserów brzmienia ich czasów? Jay konsekwentnie szedł do przodu, czasem imponowało to mniej, czasem bardziej, ale koniec końców zaprowadziło do punktu, w którym może robić albumy takie jak ten.Moje początkowe wątpliwości wiązały się głównie z flow. Gość, który potrafi być jak karabin maszynowy i jest w stanie zarapować najbardziej powyginane stylowo rzeczy jakie jesteście sobie wyobrazić, tutaj często stosuje zabieg długiej pauzy między poszczególnymi wersami. Oczywiście nic to nowego, szczególnie w dzisiejszych realiach, ale często miałem wrażenie, że Jay tutaj nie tyle używa pauzy, a raczej się z nią boryka. Przyznaję, że kolejne odsłuchy utwierdzają w przekonaniu, że w taki sposób Jay też ma turboflow, czasem trzeba tylko do niego trochę przywyknąć. Uwzględniając fakt jak niełatwo w takiej rytmice wracać w tempo oraz co nie mniej ważne - jak nie popaść w niewolę rapowego banału, po prostu trzeba cenić to co znalazło się na krążku. We wszystkich stylistycznych zabiegach nie ucierpiała treść. Carter jest w bardzo wysokiej dyspozycji, a kozackie wersy sypią się jeden za drugim, a wspomniane pauzy pozwalają docenić ich impet. Jay ma pełne wyczucie i kontrolę nad swoim rapem, kocha wieloznaczne wersy i znaczenia poszczególnych słów czy nawet brzmień, lubi zaskakiwać... Ponownie słychać tutaj jego niesamowity dar, który grubo przekracza wyszlifowane skillsy, bo momentami jest to poziom nieosiągalny nawet dla tych, którzy każdą minutę życia poświęcą na ćwiczenie stylu. Skurwiel nadal ma to coś. Zawsze był dobry w rozwijaniu myśli "Mo' Money Mo' Problems", nadal robi to najlepiej, a do tego potrafi wziąć na warsztat kontrowersje związane z przekłamaniami historii USA, dzięki czemu "Oceans" zostaną w pamięci na zawsze. Podobnie "Jay Z Blue" skoncentrowane na nowej roli: roli ojca małej Blue Ivy. Oczywiście w kozackiej charakterystyce porównawczej do swojego dzieciństwa, które nie wyglądało tak jak to na które zapracował dla swojej córki. Dużo tutaj tak świetnycha wersów jak chociażby zamykające drugą zwrotkę: "I don't wanna duplicate it/ I seen my mom and pop drive each other mothafuckin' crazy/ And I got that nigga blood in me/ I got his ego and his temper, all is missing is the drugs in me".Muzyczna pogoń za świeżością i aktualnością muzyki też raczej do pochwały. Timbalandowi i rzeszy producentów pracujących nad materiałem udało się zmieścić sporo rzeczy, jednocześnie nie tracąć nic z płynności materiału i klimatu całości. Kontrowersje związane z samplowanie Adriana Younge'a to też rzecz na którą można przymknąć oko, tym bardziej, że perkusjami Timbo i J-Roca całość hula jednak odmiennie, choć główny motyw wykorzystano dosyć mało kreatywnie. Co z tego skoro za chwilę minimalistyczny "Tom Ford" porywa z miejsca, a "Fuckwithmeyouknowigotit" z Rickiem Rossem zaraża w sekundę, bo w tym nurkującym basie można utonąć. Nieco zaskakujące dla mnie jest to, że Ross wchodząc ze zwrotką w której prawie każdy wers kończy się słowem "nigga" robi to zaskakująco błyskotliwie i buja jak diabli. Udało się zmieścić i kolejny sztos Hit-Boya, który produkuje tak jakby chciał odświeżyć nasze wspomnienia z "Late Registration", i syntetyczne cudo od Mike Will Made It, i klasyczny staroneptunesowy banger Pharrella. Swizz Beatz brzmi zaskakująco klasycznie, a Travis $cott pokazuje dlaczego jako producenta docenił go Kanye. Nie sposób się nudzić przy tym materiale. Z mojej strony rada: jeśli nawet na początku wyda wam się na, że nie wiadomo "o co chodzi" w tym albumie, warto poćwiczyć cierpliwość, bo i tekstowo i muzycznie o coś zdecydowanie chodzi. Jeśli miałbym oceniać to chyba najlepiej w skali jego dyskografii. Nie zgodzę się, że to najlepszy krążek Shawna Cartera od "Black Albumu", ale na pewno nie gorszy od "American Gangster" czy "Kingdom Come", choć oczywiście kompletnie odmienny brzmieniowo. Przy czym w moim wypadku to zdecydowanie komplement - obydwa albumy bardzo cenię i uważam za ważne. Z "Magna Carta" jest tak samo. Nie wolno przegapić. Dużo hałasu o COŚ. Różnie wyglądały spotkania Jaya-Z z zastanym w danym czasie stanem rapu. Nie jestem w stanie zapomnieć mu druzgocącej porażki jaką dla mnie wciąż pozostaje "Blueprint 3", a daleki też byłem od zachwytów nad "Watch The Throne". Wszystko co ukazywało się jako zapowiedź "Magna Carta Holy Grail" robiło apetyt na nową jakość, na zwrotki Jaya w najwyższej dyspozycji, na lepszy dobór produkcji i ciekawszą konstrukcję całego krążka. Muzycznie pierwsze skrzypce mieli zagrać Timbaland i J-Roc, ale nie zabrakło miejsca zarówno dla starych znajomych jak Pharrell czy No ID, ale też świeżych postaci pokroju Hit-Boya, Travisa $cotta czy Mike Will Made It.

Mój pierwszy kontakt z tym materiałem był o dziwo dosyć uciążliwy. Coś mi w tym nie grało, miałem wrażenie, że nie wszystko skrojono na odpowiednią miarę, że flow nie zawsze brzmi tak jak mogłoby przy takich możliwościach... Czasem jednak jest tak, że do pewnych rzeczy trzeba się przyzwyczaić, żeby móc je w pełny sposób docenić. Udało się. Koniec końców trzeba przyznać, że "Magna Carta Holy Grail" spełnia przynajmniej większość pokładanych w niej nadziei. Próba zrobienia płyty, która jednocześnie zaspokoi oczekiwanie publiki niemalże popowej i rapowych wieloletnich sympatyków to bardzo ambitne wyzwanie.

Ten album to komercyjne zwycięstwo, w karierze Shawna - nic zaskakującego. Najpierw bardzo intratny deal z Samsungiem, potem ugięcie się IRAA w kwestii certyfikacji sprzedaży muzyki jako downloadu dla określonego urządzenia, w końcu ponad 500 tysięcy egzemplarzy fizycznych w pierwszym tygodniu. Dwunaste pierwsze miejsce na liście Billboardu z rzędu. Dodajmy do tego, że chociaż nic nie zostało oficjalnym singlem, numery z albumu trafiły na listy przebojów na całym Świecie. Ilu artystów debiutujących w podobnym okresie co Jay straciło od tamtego czasu 95% fanbase'u i zostało zepchniętych w czeluście undergroundu, a dziś zależy od łaski i niełaski koneserów brzmienia ich czasów? Jay konsekwentnie szedł do przodu, czasem imponowało to mniej, czasem bardziej, ale koniec końców zaprowadziło do punktu, w którym może robić albumy takie jak ten.

Moje początkowe wątpliwości wiązały się głównie z flow. Gość, który potrafi być jak karabin maszynowy i jest w stanie zarapować najbardziej powyginane stylowo rzeczy jakie jesteście sobie wyobrazić, tutaj często stosuje zabieg długiej pauzy między poszczególnymi wersami. Oczywiście nic to nowego, szczególnie w dzisiejszych realiach, ale często miałem wrażenie, że Jay tutaj nie tyle używa pauzy, a raczej się z nią boryka. Przyznaję, że kolejne odsłuchy utwierdzają w przekonaniu, że w taki sposób Jay też ma turboflow, czasem trzeba tylko do niego trochę przywyknąć. Uwzględniając fakt jak niełatwo w takiej rytmice wracać w tempo oraz co nie mniej ważne - jak nie popaść w niewolę rapowego banału, po prostu trzeba cenić to co znalazło się na krążku. We wszystkich stylistycznych zabiegach nie ucierpiała treść. Carter jest w bardzo wysokiej dyspozycji, a kozackie wersy sypią się jeden za drugim, a wspomniane pauzy pozwalają docenić ich impet. Jay ma pełne wyczucie i kontrolę nad swoim rapem, kocha wieloznaczne wersy i znaczenia poszczególnych słów czy nawet brzmień, lubi zaskakiwać... Ponownie słychać tutaj jego niesamowity dar, który grubo przekracza wyszlifowane skillsy, bo momentami jest to poziom nieosiągalny nawet dla tych, którzy każdą minutę życia poświęcą na ćwiczenie stylu. Skurwiel nadal ma to coś. Zawsze był dobry w rozwijaniu myśli "Mo' Money Mo' Problems", nadal robi to najlepiej, a do tego potrafi wziąć na warsztat kontrowersje związane z przekłamaniami historii USA, dzięki czemu "Oceans" zostaną w pamięci na zawsze. Podobnie "Jay Z Blue" skoncentrowane na nowej roli: roli ojca małej Blue Ivy. Oczywiście w kozackiej charakterystyce porównawczej do swojego dzieciństwa, które nie wyglądało tak jak to na które zapracował dla swojej córki. Dużo tutaj tak świetnycha wersów jak chociażby zamykające drugą zwrotkę: "I don't wanna duplicate it/ I seen my mom and pop drive each other mothafuckin' crazy/ And I got that nigga blood in me/ I got his ego and his temper, all is missing is the drugs in me".

Muzyczna pogoń za świeżością i aktualnością muzyki też raczej do pochwały. Timbalandowi i rzeszy producentów pracujących nad materiałem udało się zmieścić sporo rzeczy, jednocześnie nie tracąć nic z płynności materiału i klimatu całości. Kontrowersje związane z samplowanie Adriana Younge'a to też rzecz na którą można przymknąć oko, tym bardziej, że perkusjami Timbo i J-Roca całość hula jednak odmiennie, choć główny motyw wykorzystano dosyć mało kreatywnie. Co z tego skoro za chwilę minimalistyczny "Tom Ford" porywa z miejsca, a "Fuckwithmeyouknowigotit" z Rickiem Rossem zaraża w sekundę, bo w tym nurkującym basie można utonąć. Nieco zaskakujące dla mnie jest to, że Ross wchodząc ze zwrotką w której prawie każdy wers kończy się słowem "nigga" robi to zaskakująco błyskotliwie i buja jak diabli. Udało się zmieścić i kolejny sztos Hit-Boya, który produkuje tak jakby chciał odświeżyć nasze wspomnienia z "Late Registration", i syntetyczne cudo od Mike Will Made It, i klasyczny staroneptunesowy banger Pharrella. Swizz Beatz brzmi zaskakująco klasycznie, a Travis $cott pokazuje dlaczego jako producenta docenił go Kanye. Nie sposób się nudzić przy tym materiale. Z mojej strony rada: jeśli nawet na początku wyda wam się na, że nie wiadomo "o co chodzi" w tym albumie, warto poćwiczyć cierpliwość, bo i tekstowo i muzycznie o coś zdecydowanie chodzi. Jeśli miałbym oceniać to chyba najlepiej w skali jego dyskografii. Nie zgodzę się, że to najlepszy krążek Shawna Cartera od "Black Albumu", ale na pewno nie gorszy od "American Gangster" czy "Kingdom Come", choć oczywiście kompletnie odmienny brzmieniowo. Przy czym w moim wypadku to zdecydowanie komplement - obydwa albumy bardzo cenię i uważam za ważne. Z "Magna Carta" jest tak samo. Nie wolno przegapić. Dużo hałasu o COŚ.

 

]]>
Tyler, the Creator "Wolf" - recenzja nr 2https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-25,tyler-the-creator-wolf-recenzja-nr-2https://popkiller.kingapp.pl/2013-04-25,tyler-the-creator-wolf-recenzja-nr-2April 26, 2013, 1:27 pmŁukasz RawskiŻeby określić to, co robi kolektyw OFWGKTA trzeba byłoby przysiąść i zastanowić się nad tym grubszą chwilę. Chociaż sam jestem słuchaczem i fanem niemal od początku istnienia grupy nadal nie potrafię wyjaśnić co siedzi w głowach tych młodzieńców, a każdym kolejnym numerem, czy większym materiałem zaskakują mnie jeszcze bardziej. Tyler, the Creator to ich przywódca, człowiek który z miejsca stał się tak samo kochany jak i nienawidzony przez słuchaczy. Trzeci w jego dorobku solowy album "Wolf" zapowiadany był jako zdecydowanie spokojniejszy, w odróżnieniu od szalonej jazdy bez trzymanki jaką zaserwował nam, kolejno na "Bastardzie" oraz "Goblinie". Jeśli "Goblin" był twoim pierwszym zetknięciem się z tym, co do pokazania ma Tyler Okonma i pierwsze wrażenie nie było pozytywne, zapewniam - "Wolf" powinien zmienić twoje zdanie na temat tego 22-latka z Ladera Heights.Dotychczas Tyler dawał się poznać jako gość, który stworzony jest by tylko i wyłącznie szokować. "Yonkers" z poprzedniej płyty dało mu wielką popularność, a prosty klip, gdzie raper na białym tle zjada karalucha, a następnie wiesza się dobija już powoli do 60 milionów odsłon. To nie wzięło się znikąd, wizerunek jaki wykreował sobie raper zdecydowanie pomógł mu znaleźć sobie fanów wśród różnych środowisk, chociaż przede wszystkim zarzuca mu się fakt, że jego muzyka to totalna hipsterka i tacy ludzie to target Kreatora jak i jego ekipy. Zgadzam się, produkcje na poprzednich albumach były ciężkostrawne, ale jednocześnie miały w sobie coś, co powodowało że chciałem ich słuchać. Szalone, nie trzymające się kupy bity, buntowniczy, wręcz punkowy wydźwięk tekstów Tylera powodowały, że nie można było przejść obojętnie obok tego co robi. "Wolfa" zapowiadano jednak jako album inny niż poprzednie. Miał być spokojniejszy, pokazać Okonmę z innej strony, tej bardziej "ludzkiej", nie od strony paradoksa, którym zastanawiał się czy czasem nie jest w pierwszych linijkach wyżej wspominanego "Yonkers". Można z czystym sercem, że ten zabieg mu się udał. "Wolf" to spójne, spokojne dzieło który może sprawić, że ludzie hejtujący wyczyny lidera Odd Future będą zmuszeni zweryfikować ich opinię na jego temat. Niski głos w połączeniu z wyważonymi i wychillowanymi bitami komponuje się świetnie, a śpiewane refreny w niektórych numerach powodują, że albumu słucha się przyjemnie i bez zbędnych zgrzytów, zwłaszcza wieczorami, kiedy zmęczeni siadamy i potrzebujemy odpoczynku. Jest kilka bomb, przebłysków starego Tylera (chociażby "Domo 23" - pierwszy singiel), ale to tylko lepiej dla tego albumu. Pokazuje jego różnorodność, to co jest największą zaletą Tylera.Flow Tylera nigdy nie było wybitne, osobiście nigdy jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Na tym albumie widać jednak poprawę w znacznym stopniu, oczywiście jeśli porównamy to z tym, co robił na pierwszych dwóch albumach. Nie wiem, może to też duża zasługa bitów, tak jak mówiłem wcześniej Tyler wydaje się być świetnie skomponowany z muzyką. Wiem, że moja opinia jako fana może być nie do końca obiektywna, ale wydaje mi się, że dzięki temu krążkowi jego zagorzali przeciwnicy zmiękną i zaczną chociaż trochę cenić warsztat tego młodziana. Dla mnie Tyler zawsze był małym geniuszem. Człowiekiem, który oprócz pomysłu na siebie w życiu prywatnym jest niesamowitym artystą w muzyce. Kimś, kto konsekwentnie brnie do postawionych sobie celów, nie zważając tak naprawdę co myśli reszta. "Wolf" to najlepszy dowód. Tyler jest tutaj spokojny, lirycznie potrafi zaskoczyć świetnymi linijkami, a jego warsztat nie jest tak tragiczny jakby wydawać się mogło. Sam fakt, że udało mu się zdobyć na album Pharrella, czy Erykah Badu świadczy tylko o tym, że zdobywa coraz większe uznanie także w oczach ludzi z branży. Jeśli zaś dodamy to, że sam Kanye West i wielu innych nieustannie mówi o nim tylko i wyłącznie w superlatywach to nie wzieło się to z przypadku, prawda?Przemiana Tylera na tym albumie może dać mu tylko i wyłącznie same korzyści. Mając 22 lata, w swoim dorobku ma już 3 solowe albumy, gdzie każdy kolejny robił więcej szumu i dawał Tylerowi nie tylko więcej zysku, ale przede wszystkim szacunku w branży. Wydawać by się mogło, że to nadal żółtodziób, a w rzeczywistości jest już doświadczonym artystom, który buduje własne imperium. Odd Future to już nie tylko Tyler, to także Earl Sweatshirt, który kto wie czy nie jest jeszcze bardziej zdolny niż sam Tyler, jest również Hodgy Beats i Left Brain, czyli MellowHype, jest przecież Frank Ocean, Domo Genesis, Mike G i wielu innych. Każdy z nim ma do zaoferowania spory wachlarz pomysłów na tworzoną przez siebie muzykę i z pewnością warto mieć ich na oku.Słowem podsumowania... "Wolf" jako trzeci solowy album Tylera wypada w mojej opinii najlepiej na tle tego, co dotychczas solowo wydał Tyler, the Creator. Album jest niezwykle dopracowany, a sam gospodarz zadbał by nie było mowy o jakiejkolwiek nudzie. Jako fan Odd Future jest dla mnie mocnym kandydatem do czołówki tego roku. Okiem fana zasługuje za mocną piątkę, obiektywnym okiem dałbym jej czwóreczkę z minusem. Zdecydowanie warto poświęcić uwagę tej płycie. Żeby określić to, co robi kolektyw OFWGKTA trzeba byłoby przysiąść i zastanowić się nad tym grubszą chwilę. Chociaż sam jestem słuchaczem i fanem niemal od początku istnienia grupy nadal nie potrafię wyjaśnić co siedzi w głowach tych młodzieńców, a każdym kolejnym numerem, czy większym materiałem zaskakują mnie jeszcze bardziej. Tyler, the Creator to ich przywódca, człowiek który z miejsca stał się tak samo kochany jak i nienawidzony przez słuchaczy. Trzeci w jego dorobku solowy album "Wolf" zapowiadany był jako zdecydowanie spokojniejszy, w odróżnieniu od szalonej jazdy bez trzymanki jaką zaserwował nam, kolejno na "Bastardzie" oraz "Goblinie". 

Jeśli "Goblin" był twoim pierwszym zetknięciem się z tym, co do pokazania ma Tyler Okonma i pierwsze wrażenie nie było pozytywne, zapewniam - "Wolf" powinien zmienić twoje zdanie na temat tego 22-latka z Ladera Heights.

Dotychczas Tyler dawał się poznać jako gość, który stworzony jest by tylko i wyłącznie szokować. "Yonkers" z poprzedniej płyty dało mu wielką popularność, a prosty klip, gdzie raper na białym tle zjada karalucha, a następnie wiesza się dobija już powoli do 60 milionów odsłon. To nie wzięło się znikąd, wizerunek jaki wykreował sobie raper zdecydowanie pomógł mu znaleźć sobie fanów wśród różnych środowisk, chociaż przede wszystkim zarzuca mu się fakt, że jego muzyka to totalna hipsterka i tacy ludzie to target Kreatora jak i jego ekipy. Zgadzam się, produkcje na poprzednich albumach były ciężkostrawne, ale jednocześnie miały w sobie coś, co powodowało że chciałem ich słuchać.Szalone, nie trzymające się kupy bity, buntowniczy, wręcz punkowy wydźwięk tekstów Tylera powodowały, że nie można było przejść obojętnie obok tego co robi. "Wolfa" zapowiadano jednak jako album inny niż poprzednie. Miał być  spokojniejszy, pokazać Okonmę z innej strony, tej bardziej "ludzkiej", nie od strony paradoksa, którym zastanawiał się czy czasem nie jest w pierwszych linijkach wyżej wspominanego "Yonkers". 

Można z czystym sercem, że ten zabieg mu się udał. "Wolf" to spójne, spokojne dzieło który może sprawić, że ludzie hejtujący wyczyny lidera Odd Future będą zmuszeni zweryfikować ich opinię na jego temat. Niski głos w połączeniu z wyważonymi i wychillowanymi bitami komponuje się świetnie, a śpiewane refreny w niektórych numerach powodują, że albumu słucha się przyjemnie i bez zbędnych zgrzytów, zwłaszcza wieczorami, kiedy zmęczeni siadamy i potrzebujemy odpoczynku. Jest kilka bomb, przebłysków starego Tylera (chociażby "Domo 23" - pierwszy singiel), ale to tylko lepiej dla tego albumu. Pokazuje jego różnorodność, to co jest największą zaletą Tylera.

Flow Tylera nigdy nie było wybitne, osobiście nigdy jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Na tym albumie widać jednak poprawę w znacznym stopniu, oczywiście jeśli porównamy to z tym, co robił na pierwszych dwóch albumach. Nie wiem, może to też duża zasługa bitów, tak jak mówiłem wcześniej Tyler wydaje się być świetnie skomponowany z muzyką. Wiem, że moja opinia jako fana może być nie do końca obiektywna, ale wydaje mi się, że dzięki temu krążkowi jego zagorzali przeciwnicy zmiękną i zaczną chociaż trochę cenić warsztat tego młodziana. Dla mnie Tyler zawsze był małym geniuszem. Człowiekiem, który oprócz pomysłu na siebie w życiu prywatnym jest niesamowitym artystą w muzyce. Kimś, kto konsekwentnie brnie do postawionych sobie celów, nie zważając tak naprawdę co myśli reszta. "Wolf" to najlepszy dowód. Tyler jest tutaj spokojny, lirycznie potrafi zaskoczyć świetnymi linijkami, a jego warsztat nie jest tak tragiczny jakby wydawać się mogło. Sam fakt, że udało mu się zdobyć na album Pharrella, czy Erykah Badu świadczy tylko o tym, że zdobywa coraz większe uznanie także w oczach ludzi z branży. Jeśli zaś dodamy to, że sam Kanye West i wielu innych nieustannie mówi o nim tylko i wyłącznie w superlatywach to nie wzieło się to z przypadku, prawda?

Przemiana Tylera na tym albumie może dać mu tylko i wyłącznie same korzyści. Mając 22 lata, w swoim dorobku ma już 3 solowe albumy, gdzie każdy kolejny robił więcej szumu i dawał Tylerowi nie tylko więcej zysku, ale przede wszystkim szacunku w branży. Wydawać by się mogło, że to nadal żółtodziób, a w rzeczywistości jest już doświadczonym artystom, który buduje własne imperium. Odd Future to już nie tylko Tyler, to także Earl Sweatshirt, który kto wie czy nie jest jeszcze bardziej zdolny niż sam Tyler, jest również Hodgy Beats i Left Brain, czyli MellowHype, jest przecież Frank Ocean, Domo Genesis, Mike G i wielu innych. Każdy z nim ma do zaoferowania spory wachlarz pomysłów na tworzoną przez siebie muzykę i z pewnością warto mieć ich na oku.

Słowem podsumowania... "Wolf" jako trzeci solowy album Tylera wypada w mojej opinii najlepiej na tle tego, co dotychczas solowo wydał Tyler, the Creator. Album jest niezwykle dopracowany, a sam gospodarz zadbał by nie było mowy o jakiejkolwiek nudzie. Jako fan Odd Future jest dla mnie mocnym kandydatem do czołówki tego roku. Okiem fana zasługuje za mocną piątkę, obiektywnym okiem dałbym jej czwóreczkę z minusem. Zdecydowanie warto poświęcić uwagę tej płycie.

 

]]>
Frank Ocean "Eyes Like Sky" - niepublikowany numer z sesji "channel ORANGE"https://popkiller.kingapp.pl/2013-02-26,frank-ocean-eyes-like-sky-niepublikowany-numer-z-sesji-channel-orangehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-02-26,frank-ocean-eyes-like-sky-niepublikowany-numer-z-sesji-channel-orangeFebruary 26, 2013, 12:11 amDaniel WardzińskiZłota płyta za "channel ORANGE" była jakby naturalnym wynikiem tego, że Frank Ocean przygotował jeden z najlepszych albumów zeszłego roku. Nadzieja współczesnego R&B, powiew świeżości na scenie, gość który wpuszcza sporo świeżego powietrza do branży - pisały o nim nawet polskie tygodniki, a płyta również na Wisłą znalazła licznych zwolenników. 25-letni wokalista z Long Beach w sesjach nagraniowych do tego albumu zostawił wiele numerów, które ostatecznie nie znalazły się na trackliście. Dziś prezentujemy wam jeden z nich - "Eyes Like Sky". Złota płyta za "channel ORANGE" była jakby naturalnym wynikiem tego, że Frank Ocean przygotował jeden z najlepszych albumów zeszłego roku. Nadzieja współczesnego R&B, powiew świeżości na scenie, gość który wpuszcza sporo świeżego powietrza do branży - pisały o nim nawet polskie tygodniki, a płyta również na Wisłą znalazła licznych zwolenników. 25-letni wokalista z Long Beach w sesjach nagraniowych do tego albumu zostawił wiele numerów, które ostatecznie nie znalazły się na trackliście. Dziś prezentujemy wam jeden z nich - "Eyes Like Sky".

 

]]>
Frank Ocean "Wiseman" - kawałek z nowego filmu Tarantino?https://popkiller.kingapp.pl/2012-12-25,frank-ocean-wiseman-kawalek-z-nowego-filmu-tarantinohttps://popkiller.kingapp.pl/2012-12-25,frank-ocean-wiseman-kawalek-z-nowego-filmu-tarantinoDecember 23, 2012, 9:58 pmDaniel WardzińskiTegoroczny album Franka Ocean "channel ORANGE" można śmiało zakwalifikować jako jeden z najważniejszych albumów 2012 roku. Nowe światło rzucone na stare gatunki, połączenie lekkiego dziwactwa z talentem wagi ciężkiej. Niesamowite produkcje, brzmieniowa świeżość i przestrzeń zawarta w kapitalnie skomponowanych podkładach. Tak można dużo dłużej. Popularność jaka spadła na Franka po sukcesie pomarańczowego kanału zwróciła również uwagę innych reprezentantów świata sztuki. Mianowicia człowieka, który od wielu lat udowadnia, że filmy klasy B też mogą być sztuką, a ze swojego dziwactwa dał początek nurtowi w kinematografii. Quentin Tarantino chciał w nowym soundtracku numer Franka Oceana.Do tego niestety nie dojdzie, choć Quentin skomplementował numer "Wiseman" jak się tylko dało. Kawałek, który możecie sprawdzić pod spodem ostatecznie nie trafi na OST filmu "Django Unchained". Powodem jest to, że Tarantino nie znalazł w filmie sceny do której jego zdaniem utwór by pasował. Reżyser napisał: "Frank Ocean wrote a fantastic ballad that was truly lovely and poetic in every way, there just wasn’t a scene for it. I could have thrown it in quickly just to have it, but that’s not why he wrote it and not his intention. So I didn’t want to cheapen his effort. But, the song is fantastic, and when Frank decides to unleash it on the public, they’ll realize it then". Dobrze, że numer nie przepadł jak ten z Nasem. Tegoroczny album Franka Ocean "channel ORANGE" można śmiało zakwalifikować jako jeden z najważniejszych albumów 2012 roku. Nowe światło rzucone na stare gatunki, połączenie lekkiego dziwactwa z talentem wagi ciężkiej. Niesamowite produkcje, brzmieniowa świeżość i przestrzeń zawarta w kapitalnie skomponowanych podkładach. Tak można dużo dłużej. Popularność jaka spadła na Franka po sukcesie pomarańczowego kanału zwróciła również uwagę innych reprezentantów świata sztuki. Mianowicia człowieka, który od wielu lat udowadnia, że filmy klasy B też mogą być sztuką, a ze swojego dziwactwa dał początek nurtowi w kinematografii. Quentin Tarantino chciał w nowym soundtracku numer Franka Oceana.

Do tego niestety nie dojdzie, choć Quentin skomplementował numer "Wiseman" jak się tylko dało. Kawałek, który możecie sprawdzić pod spodem ostatecznie nie trafi na OST filmu "Django Unchained". Powodem jest to, że Tarantino nie znalazł w filmie sceny do której jego zdaniem utwór by pasował. Reżyser napisał: "Frank Ocean wrote a fantastic ballad that was truly lovely and poetic in every way, there just wasn’t a scene for it. I could have thrown it in quickly just to have it, but that’s not why he wrote it and not his intention. So I didn’t want to cheapen his effort. But, the song is fantastic, and when Frank decides to unleash it on the public, they’ll realize it then". Dobrze, że numer nie przepadł jak ten z Nasem.

 

]]>
Wspólny numer Nasa, Franka Oceana i Hit-Boya odnaleziony!https://popkiller.kingapp.pl/2012-11-10,wspolny-numer-nasa-franka-oceana-i-hit-boya-odnalezionyhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-11-10,wspolny-numer-nasa-franka-oceana-i-hit-boya-odnalezionyNovember 9, 2012, 2:45 pmDaniel WardzińskiHit-Boy to jeden z największych magików dźwięku nowego pokolenia. Jak sama ksywka wskazuje gość robi hity jeden za drugim, a styl jaki wnosi do gry, z jednej strony wpisuje się w nowe trendy, z drugiej chwyta je za łeb i samemu prowadzi wybraną przez siebie drogą. Słuchając tego co zrobił na "Cruel Summer" byłem i nadal jestem pełen podziwu, a przecież ostatnio pokazał pazury w dziesiątkach numerów, chociażby na nowej solówce Kendricka Lamara.Jednej rzeczy jednak wybaczyć mu nie mogłem - wyprodukowany przez niego numer na "Life Is Good" Nasa, w którym gościnnie miał pojawić się Frank Ocean. Jakiś czas przed premierą Hit-Boy powiedział, że z jego winy sesje gdzieś zniknęły, że nie jest w stanie ich odnaleźć, a napięte grafiki Nasa i Franka sprawiają, że ponowne nagranie numeru nie wchodzi w grę. Jak się okazuje, numer się znalazł.Okazało się, że numer przez pomyłkę wrzucono do sesji Kanye Westa i na kilka miesięcy po premierze odnaleziono. "To powinno tam być (na "Life Is Good" - przyp. red.). Numer jest zajebisty, ale nie wiem, kiedy będzie dostępny". Mam nadzieję, że zanim ponownie się zgubi i przepadnie. Hit-Boy to jeden z największych magików dźwięku nowego pokolenia. Jak sama ksywka wskazuje gość robi hity jeden za drugim, a styl jaki wnosi do gry, z jednej strony wpisuje się w nowe trendy, z drugiej chwyta je za łeb i samemu prowadzi wybraną przez siebie drogą. Słuchając tego co zrobił na "Cruel Summer" byłem i nadal jestem pełen podziwu, a przecież ostatnio pokazał pazury w dziesiątkach numerów, chociażby na nowej solówce Kendricka Lamara.

Jednej rzeczy jednak wybaczyć mu nie mogłem - wyprodukowany przez niego numer na "Life Is Good" Nasa, w którym gościnnie miał pojawić się Frank Ocean. Jakiś czas przed premierą Hit-Boy powiedział, że z jego winy sesje gdzieś zniknęły, że nie jest w stanie ich odnaleźć, a napięte grafiki Nasa i Franka sprawiają, że ponowne nagranie numeru nie wchodzi w grę. Jak się okazuje, numer się znalazł.

Okazało się, że numer przez pomyłkę wrzucono do sesji Kanye Westa i na kilka miesięcy po premierze odnaleziono. "To powinno tam być (na "Life Is Good" - przyp. red.). Numer jest zajebisty, ale nie wiem, kiedy będzie dostępny". Mam nadzieję, że zanim ponownie się zgubi i przepadnie.

 

]]>
Frank Ocean "Pyramids" - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-09-18,frank-ocean-pyramids-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-09-18,frank-ocean-pyramids-teledyskSeptember 18, 2012, 6:21 pmDominik MajFrank Ocean zawładnął uwagą mediów, przynajmniej tych zza Oceanu. Klip do "Pyramids", drugiego singla z wydanego w sierpniu "channel ORANGE" na pewno pomoże mu podtrzymać to zainteresowanie, choć wydaje się, że nie trudno postawić mu zarzuty o przerost formy, a może i ambicji, nad treścią.Frank Ocean zawładnął uwagą mediów, przynajmniej tych zza Oceanu. Klip do "Pyramids", drugiego singla z wydanego w sierpniu "channel ORANGE" na pewno pomoże mu podtrzymać to zainteresowanie, choć wydaje się, że nie trudno postawić mu zarzuty o przerost formy, a może i ambicji, nad treścią.

]]>