popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Poke & Tonehttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/22519/Poke-ToneNovember 15, 2024, 1:33 ampl_PL © 2024 Admin stronyLL Cool J "Authentic" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-05-29,ll-cool-j-authentic-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-05-29,ll-cool-j-authentic-recenzjaMay 29, 2013, 8:50 amDaniel Wardziński"From Hollis to Hollywood, isn't he good?" - rapował swego czasu o sobie w trzeciej osobie. LL Cool J, ikona Def Jamu i hip-hopu jako takiego ma już 45 lat, a nadal potrafi chwycić za mikrofon i pokazać ten sam pazur, który zjednał mu tylu sympatyków w połowie lat 80. Trzynaście albumów na koncie, dwie nagrody Grammy kurzące się na kominku, długa na dziesiątki pozycji lista występów aktorskich filmach i produkcjach telewizyjnych i prawdopodobnie wystarczająco duży zapas hajsu, żeby nigdy nie musieć się martwić o jutro. To wszystko udało mu się wykonać nie tracąc jednocześnie szacunku hip-hopowego słuchacza.Co prawda można przytoczyć parę przypadków, kiedy w tekstach innych raperów albo wywiadach Cool J wspomniany był jako "ten słodki", ale kiedy takich opinii robiło się więcej wjeżdżał singiel w typie "I Shot Ya", który wyjaśniał wszystko i uciszał towarzystwo. Można czasem nie lubić stylistyki, którą sobie obiera, ale nie da się powiedzieć, że jest słaby. Jest legendą i jednym z najbardziej długowiecznych raperów wszechczasów. Po 5 latach od premiery dobrze przyjętego "Exit 13" wraca z kolejnym albumem, jednak pierwszym poza wytwórnią, która zrobiła z niego gwiazdę. Jak prezentuje się "Authentic"?Pokazuje pozycję LL Cool J'a w szeroko pojętej amerykańskiej muzyce. Bardzo doświadczony i doceniony MC może nie musi bardzo martwić się o to czy album sprzeda się w zawrotnej ilości egzemplarzy (wygląda na to, że tak się nie stanie), ale musi dbać o swój prestiż i wizerunek i pod względem "kadrowym" robi to na tej płycie świetnie. Wśród featuringów niewiele znajdziecie rapowych szczeniaków, którzy są teraz bardziej rozpoznawalni od tego starego wygi, znajdziecie za to mnóstwo gwiazd niezwiązanych z hip-hopem - zarówno młodych jak i starych. Mocno zamieszany w produkcję tego albumu jest Eddie Van Halen, człowiek z pierwszej dziesiątki listy Rolling Stone'a "100 Greatest Guitarists". Gościnnie pojawiają się nie tylko Snoop Dogg czy Fatman Scoop, ale także legendarny skład Earth, Wind & Fire, Bootsy Collins czy Seal. Nie zabrakło młodych, ale bardzo zdolnych jak kalifornijska grupa Fitz & The Tantrums czy odpowiedzialna za piosenki dla największych gwiazd popkultury, a dopiero teraz ruszająca ze swoją karierą Michaela Shiloh. To jednak wszystko na papierze, a jak to brzmi?Poziom realizacji jest rewelacyjny. Każda próbka perkusji, każda gitarowa solówka czy głęboki klawiszowy motyw są wypielęgnowane w sposób optymalny. Jeżeli spodziewaliście się kolejnego "14 Shots To The Dome" musicie jednak pamiętać, że choć LL Cool J już nie błyszczy ksywą na szczytach list sprzedaży i przebojów, to wciąż nie ma zamiaru wracać do undergroundu. Zasięg jego spojrzenia jest dużo szerszy. To nie jest klasyczny hip-hopowy album, który ma coś udowodnić trzonowi odbiorców gatunku. LL już swoje udowodnił, teraz chce się rozwijać i robić muzykę o szerszym zasięgu stylistycznym. To hip-hopowa produkcja z mocnym ukłonem w stronę popkultury i mainstreamu - dużo zdolnych wokalistów o bardzo przystępnych głosach i z zacięciem do robienia chwytliwych melodii oraz produkcje, które często brzmią... "radiowo". Muzyką na płycie przede wszystkim zajęli się starzy znajomi z Trackmasters i Jaylien znany głównie ze współpracy z Akonem. Najbardziej kojarzący się z LL Cool J'em w wersji raw numer "Jump On It" jest bonusem niektórych wydań, na płycie natomiast dominują delikatne eksperymenty, romantyczne ballady i gitarowe crossovery - wszystko dobrane jednak ze smakiem. Nie muszę chyba mówić, że gospodarzowi w takiej opcji jest bardzo do twarzy?Jeśli jesteście fanami stylu nawijania Jamesa znajdziecie tutaj niejeden moment w którym chciałoby się powiedzieć "god damn... tyle lat, a on wciąż ma to coś". Wjazd w "Whaddup" z przekozackim refren wycutowanym z Chucka D czy sposób w jakim LL porusza się bo bicie Poke & Tone w "New Love" to rzeczy, które wyjaśniają, że jeśli chodzi o dsypozycję na mikrofoniu starzenie póki co go nie dotyczy. LL Cool J na tej płycie jest sobą. Możecie go nie lubić, może was wkurwiać skłonność do korzystania z popularnych, czasami wręcz łatwych rozwiązań, ale koniec końców ten album trzeba uznać za udany. Z pewnością nie znalazłby się w pierwszej piątce LP Cool J'a, ale w konwencji, którą sobie obrał zrobił coś dobrego, brzmiącego superprofesjonalnie, napisał kolejny rozdział historii rapu nawiązując wyjątkowe collabos, a na dodatek okrasił to wszystko porcją zwrotek nawiniętych tak jak oczekiwalibyśmy od G.O.A.T.'a. Będzie wielu, którzy po tej płycie powtórzą starą formułkę, że LL Cool J to raper dla kobiet. Ja bym nie polecał go lekceważyć. "From Hollis to Hollywood, isn't he good?" - rapował swego czasu o sobie w trzeciej osobie. LL Cool J, ikona Def Jamu i hip-hopu jako takiego ma już 45 lat, a nadal potrafi chwycić za mikrofon i pokazać ten sam pazur, który zjednał mu tylu sympatyków w połowie lat 80. Trzynaście albumów na koncie, dwie nagrody Grammy kurzące się na kominku, długa na dziesiątki pozycji lista występów aktorskich filmach i produkcjach telewizyjnych i prawdopodobnie wystarczająco duży zapas hajsu, żeby nigdy nie musieć się martwić o jutro. To wszystko udało mu się wykonać nie tracąc jednocześnie szacunku hip-hopowego słuchacza.

Co prawda można przytoczyć parę przypadków, kiedy w tekstach innych raperów albo wywiadach Cool J wspomniany był jako "ten słodki", ale kiedy takich opinii robiło się więcej wjeżdżał singiel w typie "I Shot Ya", który wyjaśniał wszystko i uciszał towarzystwo. Można czasem nie lubić stylistyki, którą sobie obiera, ale nie da się powiedzieć, że jest słaby. Jest legendą i jednym z najbardziej długowiecznych raperów wszechczasów. Po 5 latach od premiery dobrze przyjętego "Exit 13" wraca z kolejnym albumem, jednak pierwszym poza wytwórnią, która zrobiła z niego gwiazdę. Jak prezentuje się "Authentic"?

Pokazuje pozycję LL Cool J'a w szeroko pojętej amerykańskiej muzyce. Bardzo doświadczony i doceniony MC może nie musi bardzo martwić się o to czy album sprzeda się w zawrotnej ilości egzemplarzy (wygląda na to, że tak się nie stanie), ale musi dbać o swój prestiż i wizerunek i pod względem "kadrowym" robi to na tej płycie świetnie. Wśród featuringów niewiele znajdziecie rapowych szczeniaków, którzy są teraz bardziej rozpoznawalni od tego starego wygi, znajdziecie za to mnóstwo gwiazd niezwiązanych z hip-hopem - zarówno młodych jak i starych. Mocno zamieszany w produkcję tego albumu jest Eddie Van Halen, człowiek z pierwszej dziesiątki listy Rolling Stone'a "100 Greatest Guitarists". Gościnnie pojawiają się nie tylko Snoop Dogg czy Fatman Scoop, ale także legendarny skład Earth, Wind & Fire, Bootsy Collins czy Seal. Nie zabrakło młodych, ale bardzo zdolnych jak kalifornijska grupa Fitz & The Tantrums czy odpowiedzialna za piosenki dla największych gwiazd popkultury, a dopiero teraz ruszająca ze swoją karierą Michaela Shiloh. To jednak wszystko na papierze, a jak to brzmi?

Poziom realizacji jest rewelacyjny. Każda próbka perkusji, każda gitarowa solówka czy głęboki klawiszowy motyw są wypielęgnowane w sposób optymalny. Jeżeli spodziewaliście się kolejnego "14 Shots To The Dome" musicie jednak pamiętać, że choć LL Cool J już nie błyszczy ksywą na szczytach list sprzedaży i przebojów, to wciąż nie ma zamiaru wracać do undergroundu. Zasięg jego spojrzenia jest dużo szerszy. To nie jest klasyczny hip-hopowy album, który ma coś udowodnić trzonowi odbiorców gatunku. LL już swoje udowodnił, teraz chce się rozwijać i robić muzykę o szerszym zasięgu stylistycznym. To hip-hopowa produkcja z mocnym ukłonem w stronę popkultury i mainstreamu - dużo zdolnych wokalistów o bardzo przystępnych głosach i z zacięciem do robienia chwytliwych melodii oraz produkcje, które często brzmią... "radiowo". Muzyką na płycie przede wszystkim zajęli się starzy znajomi z Trackmasters i Jaylien znany głównie ze współpracy z Akonem. Najbardziej kojarzący się z LL Cool J'em w wersji raw numer "Jump On It" jest bonusem niektórych wydań, na płycie natomiast dominują delikatne eksperymenty, romantyczne ballady i gitarowe crossovery - wszystko dobrane jednak ze smakiem. Nie muszę chyba mówić, że gospodarzowi w takiej opcji jest bardzo do twarzy?

Jeśli jesteście fanami stylu nawijania Jamesa znajdziecie tutaj niejeden moment w którym chciałoby się powiedzieć "god damn... tyle lat, a on wciąż ma to coś". Wjazd w "Whaddup" z przekozackim refren wycutowanym z Chucka D czy sposób w jakim LL porusza się bo bicie Poke & Tone w "New Love" to rzeczy, które wyjaśniają, że jeśli chodzi o dsypozycję na mikrofoniu starzenie póki co go nie dotyczy. LL Cool J na tej płycie jest sobą. Możecie go nie lubić, może was wkurwiać skłonność do korzystania z popularnych, czasami wręcz łatwych rozwiązań, ale koniec końców ten album trzeba uznać za udany. Z pewnością nie znalazłby się w pierwszej piątce LP Cool J'a, ale w konwencji, którą sobie obrał zrobił coś dobrego, brzmiącego superprofesjonalnie, napisał kolejny rozdział historii rapu nawiązując wyjątkowe collabos, a na dodatek okrasił to wszystko porcją zwrotek nawiniętych tak jak oczekiwalibyśmy od G.O.A.T.'a. Będzie wielu, którzy po tej płycie powtórzą starą formułkę, że LL Cool J to raper dla kobiet. Ja bym nie polecał go lekceważyć.

 

]]>
LL Cool J ft. Joe "Take It" - nowy numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-11-04,ll-cool-j-ft-joe-take-it-nowy-numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-11-04,ll-cool-j-ft-joe-take-it-nowy-numerNovember 3, 2012, 8:13 pmDaniel WardzińskiLL Cool J niedawno wyczerpał swój kontrakt z Def Jamem zamykając tym samym gigantyczny rozmiar w historii hip-hopu. Przez 13 albumów LL Cool J zebrał tyle pięknych momentów, zrobił tyle świetnych kawałków i zarobił tyle pieniędzy, że pewnie wychodząc z Def Jam musiała mu się zakręcić łezka w oku. Ostatnie albumy nie osiągały już takiego dużego rozgłosu jak jego debiut, który stał się zaraz pierwszą rapową platyną. Był to rok 1985, a album nazywał się "Radio". Gra już nigdy nie była potem taka sama.LL Cool J nie planuje zresztą emerytury. Niebawem światło dzienne ma ujrzeć płyt "Authentic Hip Hop". Mamy dla was pierwszy kawałek z tego materiału. Gościnnie pojawia się tu wokalista - Joe, a produkcją zajmują się starzy znajomi z Trackmasters - Poke & Tone.Kawałek nie stoi z pewnością na poziomie rewelacyjnego "Mr. Smith", gdzie muzyką zajmował się ten sam duet. Słucha się tego jednak z niekłamaną przyjemnością, a stare motywy podziału słów w wersie po tylu latach nadal sprawdzają się świetnie. Numer do sprawdzenia pod spodem. LL Cool J niedawno wyczerpał swój kontrakt z Def Jamem zamykając tym samym gigantyczny rozmiar w historii hip-hopu. Przez 13 albumów LL Cool J zebrał tyle pięknych momentów, zrobił tyle świetnych kawałków i zarobił tyle pieniędzy, że pewnie wychodząc z Def Jam musiała mu się zakręcić łezka w oku. Ostatnie albumy nie osiągały już takiego dużego rozgłosu jak jego debiut, który stał się zaraz pierwszą rapową platyną. Był to rok 1985, a album nazywał się "Radio". Gra już nigdy nie była potem taka sama.

LL Cool J nie planuje zresztą emerytury. Niebawem światło dzienne ma ujrzeć płyt "Authentic Hip Hop". Mamy dla was pierwszy kawałek z tego materiału. Gościnnie pojawia się tu wokalista - Joe, a produkcją zajmują się starzy znajomi z Trackmasters - Poke & Tone.

Kawałek nie stoi z pewnością na poziomie rewelacyjnego "Mr. Smith", gdzie muzyką zajmował się ten sam duet. Słucha się tego jednak z niekłamaną przyjemnością, a stare motywy podziału słów w wersie po tylu latach nadal sprawdzają się świetnie. Numer do sprawdzenia pod spodem.

 

]]>
LL Cool J "Mr. Smith" (Klasyk Na Weekend)https://popkiller.kingapp.pl/2012-05-25,ll-cool-j-mr-smith-klasyk-na-weekendhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-05-25,ll-cool-j-mr-smith-klasyk-na-weekendDecember 30, 2013, 12:30 amDaniel WardzińskiPrzez wiele lat uważałem LL Cool J'a za nasmarowanego oliwką i oblizującego wargi w klipach gościa, który zyskał popularność dzięki laskom z całego Świata, które bardzo chciały się przytulić do sexownego Murzyna. Ignorancja bywa czasem silniejsza niż ciekawość. Dziś, kiedy pomyślę sobie, że kiedy ukazywał się "Mr. Smith", a był to rok 1995, gość był dziesięć lat (!) po oficjalnym debiucie nie chce mi się wierzyć. Pierwszy raper ze złotą płytą, ikona najlepszych lat Def Jamu, właściciel jednego z najbardziej niesamowitych flow ever."Mr. Smith" to album, który rozszedł się w nakładzie przekraczającym dwa miliony egzemplarzy. Nic dziwnego, bo to płyta, której praktycznie nie da się stawiać zarzutów, a jeśli już to mogą one wynikać tylko z subiektywnych preferencji. Jeśli ktoś lubi rap, którym rządzi perkusja i flow, które jest wyjątkowe nie poprzez maksymalne nagromadzanie rymów, ale przez tonację głosu, impet wersów i charakterystyczne podejście do rytmiki, na bank pokocha ten album.Jeśli miałbym wskazać MC, który najbardziej pchnął hip-hop do przodu w aspekcie komercyjnym, bez wątpienia wybrałbym Todda Smitha. Praktycznie każdy album był dużym krokiem naprzód. Najpierw pierwsze złoto, potem wielokrotnie platyna, a np. w przypadku tej płyty pierwszy teledysk rapowy, który znalazł się na rotacji w telewizji VH1. Był to nagrodzony potem Grammy kawałek "Hey Lover", który w mojej opinii jest jednym z najlepszych rapowych lovesongów w historii gatunku. Przymiotnik "najlepszy" można tutaj używać zresztą do wielu numerów. Kiedy puszczam sobie ostatni na albumie remix "I Shot Ya" (znajdziecie go pod spodem) to myślę sobie, że nie ma wiele tak dobrych posse-cutów w rapie. Keith Murray, Prodigy, Foxxy Brown i Fat Joe wjeżdżają tutaj tak, że szczęka nieuchronnie opada w kierunku podłogi.Muzyka na tym albumie to kwintesencja tego, co nazywano mainstreamem w połowie lat 90. Jeśli komuś główny nurt kojarzy się źle, to ja go rozumiem, ale w odniesieniu do tamtego okresu... Chciałbym, żeby najpopularniejsze rapowe numery tak brzmiały do dziś. Duet Poke & Tone znany lepiej jako Trackmasters wraz ze swoim wszechobecnym ogarniaczem Stevem Stoutem nie byli najbardziej kochanymi ludźmi i wiele dissów na przestrzeni dziejów im się zebrało, ale ich muzyka mówi sama za siebie. Smyczkowy sampel z "I Shot Ya" w połączeniu z tą perkusją tworzy jeden z najmocniejszych instrumentali jakie znam. A Cool James na takich bitach jest kurewsko niebezpieczny i potwierdza to każdym wersem. Moim faworytem z albumu jest "Life As..." numer, który ma w sobie moc hitu najwyższego kalibru, a sposób w jaki Uncle L wpasował się w aranż na refrenie powinien stanowić wzór dla początkujących raperów jak niszczyć takie bity.Choć najbardziej w pamięć zapadają bardzo mocne i trochę cięższe kawałki, to płyta w gruncie rzeczy jest bardzo zrównoważona. Mega relaksujący "Mr. Smith", pościelowe "Doin' It", największy komercyjny hit z albumu - "Loungin" i nieco uptempowe przez co miażdżące w kwestii flow "Get Da Drop On Em". Przekrój jest naprawdę olbrzymi, a mimo to płytę łyka się na raz. A właściwie na setki razy. Kiedy pierwszy raz usłyszałem "Mr. Smith", w przeciągu tygodnia miałem już własny egzemplarz, bo wiedziałem, że to rzecz niesamowita. Absolutnie klasyczna lektura obowiązkowa. Pod spodem mała próbka tego co na niej znajdziecie. Dziś, kiedy pomyślę sobie, że kiedy ukazywał się "Mr. Smith", a był to rok 1995, gość był dziesięć lat (!) po oficjalnym debiucie nie chce mi się wierzyć. Pierwszy raper ze złotą płytą, ikona najlepszych lat Def Jamu, właściciel jednego z najbardziej niesamowitych flow ever.

"Mr. Smith" to album, który rozszedł się w nakładzie przekraczającym dwa miliony egzemplarzy. Nic dziwnego, bo to płyta, której praktycznie nie da się stawiać zarzutów, a jeśli już to mogą one wynikać tylko z subiektywnych preferencji. Jeśli ktoś lubi rap, którym rządzi perkusja i flow, które jest wyjątkowe nie poprzez maksymalne nagromadzanie rymów, ale przez tonację głosu, impet wersów i charakterystyczne podejście do rytmiki, na bank pokocha ten album.
Jeśli miałbym wskazać MC, który najbardziej pchnął hip-hop do przodu w aspekcie komercyjnym, bez wątpienia wybrałbym Todda Smitha. Praktycznie każdy album był dużym krokiem naprzód. Najpierw pierwsze złoto, potem wielokrotnie platyna, a np. w przypadku tej płyty pierwszy teledysk rapowy, który znalazł się na rotacji w telewizji VH1. Był to nagrodzony potem Grammy kawałek "Hey Lover", który w mojej opinii jest jednym z najlepszych rapowych lovesongów w historii gatunku. Przymiotnik "najlepszy" można tutaj używać zresztą do wielu numerów. Kiedy puszczam sobie ostatni na albumie remix "I Shot Ya" (znajdziecie go pod spodem) to myślę sobie, że nie ma wiele tak dobrych posse-cutów w rapie. Keith Murray, Prodigy, Foxxy Brown i Fat Joe wjeżdżają tutaj tak, że szczęka nieuchronnie opada w kierunku podłogi.

Muzyka na tym albumie to kwintesencja tego, co nazywano mainstreamem w połowie lat 90. Jeśli komuś główny nurt kojarzy się źle, to ja go rozumiem, ale w odniesieniu do tamtego okresu... Chciałbym, żeby najpopularniejsze rapowe numery tak brzmiały do dziś. Duet Poke & Tone znany lepiej jako Trackmasters wraz ze swoim wszechobecnym ogarniaczem Stevem Stoutem nie byli najbardziej kochanymi ludźmi i wiele dissów na przestrzeni dziejów im się zebrało, ale ich muzyka mówi sama za siebie. Smyczkowy sampel z "I Shot Ya" w połączeniu z tą perkusją tworzy jeden z najmocniejszych instrumentali jakie znam. A Cool James na takich bitach jest kurewsko niebezpieczny i potwierdza to każdym wersem. Moim faworytem z albumu jest "Life As..." numer, który ma w sobie moc hitu najwyższego kalibru, a sposób w jaki Uncle L wpasował się w aranż na refrenie powinien stanowić wzór dla początkujących raperów jak niszczyć takie bity.

Choć najbardziej w pamięć zapadają bardzo mocne i trochę cięższe kawałki, to płyta w gruncie rzeczy jest bardzo zrównoważona. Mega relaksujący "Mr. Smith", pościelowe "Doin' It", największy komercyjny hit z albumu - "Loungin" i nieco uptempowe przez co miażdżące w kwestii flow "Get Da Drop On Em". Przekrój jest naprawdę olbrzymi, a  mimo to płytę łyka się na raz. A właściwie na setki razy. Kiedy pierwszy raz usłyszałem "Mr. Smith", w przeciągu tygodnia miałem już własny egzemplarz, bo wiedziałem, że to rzecz niesamowita. Absolutnie klasyczna lektura obowiązkowa. Pod spodem mała próbka tego co na niej znajdziecie.

 

]]>