popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) David Bowiehttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/20665/David-BowieJuly 7, 2024, 4:55 pmpl_PL © 2024 Admin stronyDavid Bowie "Chameleon, comedian, Corinthian and caricature" - profil cz.1https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-17,david-bowie-chameleon-comedian-corinthian-and-caricature-profil-cz1https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-17,david-bowie-chameleon-comedian-corinthian-and-caricature-profil-cz1January 17, 2016, 8:21 pmMaciej WojszkunJest już niedziela - dokładnie tydzień mija od odejścia Davida Bowie... Dziewięć dni od premiery jego ostatniej, pożegnalnej płyty. Na zakończenie Tygodnia z Davidem będziecie mieli okazję przeczytać jej recenzję, autorstwa Rafała Samborskiego... Jednak zanim to nastąpi - myślę, że niezbędną rzeczą jest pewne wprowadzenie do obfitej dyskografii Człowieka z Gwiazd. Opowieść o nim samym, o jego wizji muzyki, sztuki. O wielu maskach jedynego w swoim rodzaju Kameleona muzyki. Postaram się więc, najlepiej jak umiem, poprowadzić Was, czytelnicy, przez bogatą, niezmiernie ciekawą - i stanowiącą przeogromne źródło inspiracji - dyskografię - i przez to, karierę - Davida Bowie.Zapraszam więc... Oto "Life and times of one David Robert Jones".David Robert Jones urodził się 8 stycznia 1947 roku, w londyńskiej dzielnicy Brixton. W 1953 roku rodzina Jonesów przeniosła się do miejscowości Bromley, gdzie młody David uczęszczał do szkoły podstawowej. Już wtedy żywo interesował się muzyką - śpiewał w chórze, grał także na flecie - nauczyciele odnotowali jego "ponadprzeciętne"umiejętności w posługiwaniu się tym instrumentem. Gdy w szkole wprowadzono dodatkowe lekcje tańca, David od razu zapisał się także i na nie - tu również, w ocenie nauczycieli, wykazywał się niezwykłą wyobraźnią i "zmysłem" tańca. W tym samym czasie - dzięki kolekcji płyt gramofonowych ojca - młody David poznał muzykę Elvisa Presleya, Little Richarda, Frankiego Lymona czy Fatsa Domino. Poznawał coraz więcej muzyki, grał na coraz to większej ilości instrumentów - m.in. na ukulele i na pianinie, chętnie uczęszczał na sesje tzw. skiffle (muzyki folkowej z wpływami jazzu i bluesa, zwykle wykonywanej na własnej roboty instrumentach) - a w 1961 roku, dzięki przyrodniemu bratu, Terry'emu Burnsowi - zafascynował się jazzem (od razu zaczął próbować swych sił w grze na saksofonie). W 1962 roku, w szkole Bromley Technical High School, Bowie założył swój pierwszy zespół - rock'n'rollowy The Konrads. (Ciekawostka: widzieliście pewnie nieraz na zdjęciach charakterystyczne, jakby dwukolorowe oczy Davida? Ich niecodzienny wygląd jest "zasługą" niejakiego George'a Underwooda, kolegi Davida ze szkoły oraz jednego z członków The Konrads. Pewnego dnia George i David wdali się w bójkę - z powodu dziewczyny, a jakże. George uderzył Davida w lewe oko tak niefortunnie, że zadrapał źrenicę... Obawiano się, że David nigdy już nie będzie widział na to oko, jednak po serii operacji udało się doprowadzić je do porządku - choć nie na 100%. Przez ten wypadek źrenica w lewym oku Davida była permanentnie rozszerzona, co powodowało problemy z postrzeganiem głębi obrazu... Pomimo tego - George i David pozostali przyjaciółmi, George został później cenionym artystą i twórcą okładek do książek i płyt. Zaprojektował Davidowi okładki do "Hunky Dory" i "Ziggy'ego Stardusta"...) "Kim chcesz być po ukończeniu szkoły"? David wiedział dokładnie. Gwiazdą popu, rzecz jasna! Skończywszy szkołę, mając dość grania na weselach, odszedł z The Konrads i wstąpił do bluesowego zespołu The King Bees... Grając z nimi, wynegocjował swój pierwszy kontrakt - z wydawcą Lesliem Connem. Pierwszy singiel Davida (z zespołem, jako "Davie Jones and the King Bees"), "Liza Jane" - wariacja na temat jazzowego standardu "Li'l Liza Jane" - sprzedawał się jednak kiepskawo. Rozczarowany porażką, i znużony standardowym, bluesowym repertuarem Pszczół, David odszedł z zespołu. Próbował swych sił w kilku grupach - wpierw The Mannish Boys, potem The Lower Third (z którym wydał całkiem zacny singiel "Can't Help Thinking About Me"), The Buzz, Riot Squad... Niestety, żaden z wydanych singli nie odniósł upragnionego sukcesu. W 1967 roku David zdecydował, że czas na zmiany. Nie chcąć być mylonym z wokalistą Davym Jonesem z popularnego zespołu The Monkees, przyjął pseudonim artystyczny David Bowie - od dziewiętnastowiecznego amerykańskiego pioniera Jima Bowiego, postaci iście legendarnej w amerykańskiej kulturze (zwłaszcza w Teksasie), wynalazcy charakterystycznego noża myśliwskego, nazwanego od jego nazwiska "Bowie knife". W kwietniu tego roku wydał też zaskakujący singiel "The Laughing Gnome"... cóż, chyba słusznie nazwany najgorszym w jego dyskografii. To banalny, cudaczny track o spotkaniu Davida z tytułowym liliputem, po brzegi wypełniony irytującym, podwyższonym wokalem i żartami na temat gnomów (Where are You from? Gnome-man's land!) 1 czerwca zaś swą premierę miał pierwszy album Davida - zatytułowany po prostu "David Bowie". Album ten to wyraz inspiracji Davida bardziej "teatralnym" obliczem popu (wielkim wzorem dla Davida był piosenkarz Anthony Newley), wiktoriańskim music-hallem czy piosenką wodewilową... Nieraz skręcającą tematycznie w dosyć mroczne rejony - takie "Join the Gang" na przykład to portret przeżartej narkotykami młodzieży, awangardowe (praktycznie bez instrumentów, jedynie z efektami dźwiękowymi) "Please Mr. Gravedigger" to przytłaczająca, ponura opowieść o morderstwie... A już zupełnym odlotem jest "We Are Hungry Men" - obraz totalitarnego społeczeństwa, rządzonego przez obłąkanego "Mesjasza"... Jednak znajdziemy na albumie też nieco luźniejsze brzmienia, takie jak humorystyczne "Uncle Arthur" czy moje ulubione, wzruszające "Sell Me a Coat". Wydany dokładnie tego samego dnia co "Sgt. Pepper" Beatlesów album niestety nie przerwał słabej passy Bowiego. Ani album, ani promujące go single nie były popularne, przez co label Deram rozwiązał współpracę z Davidem. Ten skoncentrował się na studiowaniu tańca i aktorstwa pod okiem słynnego tancerza Lindsaya Kempa. Dzięki Kempowi Bowie poznał swoją pierwszą wielką miłość - Hermione Farthingale. Para zamieszkała razem w Londynie - niestety, związek nie trwał długo. W 1969 roku zerwali ze sobą, a Hermione wyjechała do Norwegii. Był to wielki cios dla Davida - jego związek z Hermione był inspiracją dla kilku jego znakomitych utworów, przede wszystkim "Letter to Hermione"...W 1969 roku, chcąc wypromować własną osobę, Bowie nakręcił półgodzinny film promocyjny "Love You till Tuesday", zawierający piosenki z pierwszego albumu, jak również kilka nowych kompozycji - w tym wczesną wersję klasyka "Space Oddity" (mogliście usłyszeć ją w środowym artykule). 11 lipca 1969 roku - pięć dni przed startem misji "Apollo 11", światło dzienne ujrzał singiel "Space Oddity" - zaś w listopadzie ukazał się nowy album, zatytułowany, tak jak poprzednio, "David Bowie" (wywołało to sporo zamieszania - przez to w Ameryce wydano album pod tytułem "Man of Words/Man of Music", a w 1972 przemianowano go na "Space Oddity"). Album prezentujący radykalną zmianę brzmienia - poprzednik był "baroque-popowym", teatralnym albumem, "Bowie 2" zaś to miks folkowej delikatności, psychodelicznego szaleństwa, ambicji prog rocka z nutą "filozofii" hipisów... Obok tytułowego "Space Oddity" (pierwszego prawdziwego hitu Bowie - na liście przebojów w Wielkiej Brytanii zajął piątą pozycję), o którym już pisaliśmy, mamy tu choćby inspirowane buddyzmem "Wild Eyed Boy from Freecloud", szalony tribute dla Boba Dylana "Unwashed and Somewhat Slighly Dazed" i epicki, niemal dziesięciominutowy "Cygnet Committee" - kolejna, osadzona w dystopijnej scenerii opowieść, której "źródłem" było rozczarowanie Bowie ruchem hipisowskim... Rzecz fascynująca - szczególnie końcówka, gdzie Bowie krzyczy "We want to believe", miażdży. "Space Oddity" to także pierwszy album, przy którym Bowie pracował z producentem i basistą Tonym Viscontim - współpraca ta będzie trwać aż do śmierci Bowiego. Visconti wszedł także w skład nowej grupy, którą Bowie założył jako swój zespół - The Hype. Do zespołu weszli także m.in. fenomenalny gitarzysta Mick Ronson i perkusista Mick Woodmansey. Przebrani w kolorowe kostiumy, obdarzeni charakterystycznymi przydomkami (Bowie - "Space Star", Ronson - "Gangsterman", "Visconti - "Hypeman" itd.), "Hajpmeni" byli jednymi z prekursorów ekstrawaganckiego glam rocka, którego szczytowym osiągnięciem będzie album, który Bowie wyda za dwa lata...Tymczasem jednak - był rok 1970. Zgromadziwszy zespół, Bowie pracował wraz z nim nad kolejnym albumem w swym domu w Beckenham (mieszkał tam ze swą poślubioną rok wcześniej małżonką, modelką Angelą Bowie). Rezultatem wspólnych jamów (choć tak naprawdę większość roboty, jak twierdzą biografowie Bowiego, odwaliła kapela...) był album "The Man Who Sold the World", prezentujący kolejną woltę w brzmieniu. Tym razem Bowie odszedł od akustycznego folku i postawił na hardrockowy sznyt. Bezapelacyjnie jeden z "cięższych" albumów Bowiego, jest także jednym z moich ulubionych. Owa "ciężkość" albumu nie przejawia się jedynie w brzmieniu - teksty również nie należą do lekkich, łatwych i przyjemnych... "All the Madmen" na przykład to historia obłąkanego pacjenta szpitala psychiatrycznego, "Running Gun Blues" to porażający utwór o szalonym żołnierzu - ostry komentarz na temat wojny wietnamskiej, "Supermen"... jest o lovecraftiańskich bóstwach (!). I w końcu - jeden z moich ulubionych utworó Bowiego, znakomty "Saviour Machine". Tak jest - kolejny ponury dystopijny obraz, o tym, jak ludzkość znalazłą lek na wszystkie swoje problemy w postaci tytułowej "maszyny zbawczej"... Posłuchajcie sami: "The Man Who Sold the World" przez wielu uważany jest za jeden z prekursorów rocka gotyckiego czy darkwave'u... Ciekawe, że jest to także pierwszy album, przy okazji którego Bowie zaczął niejako wykorzystywać swą niecodzienną, androgyniczną urodę - oryginalna okładka brytyjskiego wydania prezentowała Bowiego w sukience, z rozpuszczonymi lokami, wylegującego się na sofie... (Zważywszy na zawartośc albumu, taka sielankowa okładka to zmyła jak się patrzy, ech...)Rok później, w grudniu 1971, Bowie wypuścił kolejny album - "Hunky Dory". Z równie zastanawiającą, "androgyniczną" okładką, i - jak można było się spodziewać - kolejną zmianą w muzycznej treści. Powrócił tu łagodniejszy Bowie z czasów "Space Oddity", z delikatniejszymi, pianiniowymi, bardziej przebojowymi melodiami - vide otwierające album "Changes", dedykowane synkowi Duncanowi "Kooks" czy przepiękne "Life on Mars?" W warstwie tekstowej nie zabrakło jednak także odrobiny mroczniejszych elementów - np. w takim "Oh! You Pretty Things", dla którego inspiracją był koncept Fryderyka Nietzschego o "nadczłowieku"... Czy niepokojący (ta gitara!), wymykający się jednoznacznej interpretacji "The Bewlay Brothers" - traktujący (?) o wspomnianym na początku przyrodnim bracie Davida, Terrym Burnsie, który cierpiał na schizofrenię. Niestety, kilkanaście lat później, mimo terapii, Terry - człowiek, bez którego prawdopodobnie nie byłoby Davida Bowie, jakiego znaliśmy - odebrał sobie życie 16 stycznia 1985 roku... 10 luty 1972 roku. Data przełomowa w twórczości Bowie. Zrealizowany został wtedy koncept, nad którym Bowie myślał od dawna. Narodził się "ostateczny idol", tajemnicza i fascynująca, androgyniczna gwiazda rocka jakby nie z tego świata... Ziggy Stardust.Czerwonowłosy bohater nowego, najbardziej znanego i uwielbianego w dyskografii Bowiego albumu "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". To album konceptualny, którego akcja dzieje się na spustoszonej Ziemi. Surowce i bogactwa naturalne zostały wyeksploatowane do cna - nie ma już dla planety ratunku. Mieszkańcom Ziemi zostało jedynie pięć lat życia... Wtem pojawia się promyk nadziei - z głównym bohaterem, piosenkarzem Ziggym Stardustem, kontaktują się tajemnicze istoty, zwane "nieskończonymi". Proszą go o przekazanie ludzkości wiadomości, że nadejdzie Człowiek z Gwiazd...Więcej fabuły nie zdradzę - posłuchajcie sami... Warto. "Ziggy Stardust" nie bez kozery uważany jest z jeden z najlepszych albumów w historii gatunku - i apogeum glam rocka - stylu, za którego twórców uważa się właśnie Bowie i Marca Bolana (wokalisty zespołu T.Rex, a przy okazji znajomego Davida - współpracował z nim przy singlu "Prettiest Star"... Nie byłoby przesadą napisać, że glam rock, jego przepych i bogactwo wzięło się w dużej mierze z rywalizacji Nowie i Bolana). Album znakomity w każdym takcie, uwielbiam go szczerze - zwłaszcza, że zawiera jeden z moich ulubionych utworów wszechczasów - opisywany już przeze mnie "Five Years". Ta znakomitość nie byłaby możliwa bez tytułowych Pająków z Marsa - drugiej inkarnacji The Hype. Mick Ronson na gitarze, Mick Woodmansey na perkusji, na basie - zamiast Tony'ego Viscontiego - Trevor Bolder.Po początkowych niepowodzeniach... "Ziggy Stardust" sprawił, że Bowie stał się super - nomen omen - gwiazdą. Wysoka pozycja na liście przebojów, międzynarodowa, potężna trasa koncertowa po Wielkiej Brytanii, Ameryce i Japonii... Świat oszalał na punkcie Człowieka z Gwiazd. W pewnym momencie jednak... nie tylko świat. Bowie, urodzony aktor, wcielał się na scenie całą duszą w rolę Ziggy'ego. Do tego stopnia, że - jak to się mówi - psychika zaczęła mu siadać. "Na scenie odczuwam emocje"- mówił David - "poza sceną jestem jak robot. To pewnie dlatego bardziej wolę przebierać się za Ziggy'ego niż być Davidem"... Nieustanne, coraz bardziej szalone koncerty, ciągłe pozostawanie w roli odciskało potężne piętno na psychice artysty. W końcu musiał więc nadejść ten moment - 3 lipca 1973 roku Bowie, po koncercie w Londynie, znienacka ogłosił, że Ziggy przechodzi na emeryturę.W 1973 roku ukazał się kolejny album Davida - "Aladdin Sane"... Pozycja nieco frapująca. Muzycznie cięższa od poprzednika, eksplorująca rejony, których do tej pory Bowie nie dotykał - tu odsyłam do nagłego ataku awangardowego, frenetycznego pianina w tracku tytułowym, czy do zajebistego proto-punku "Panic in Detroit", czy do pięknej, wodewilowej pieśni "Time"... David określał "Aladdin Sane" (zwróćcie uwagę na tytuł - to "ukryte" określenie "A lad insane" - "szalony chłopak"... owo szalenstwo - niewykluczone, że chodzi tu o schizofrenię - symbolizowała błyskawica, którą Bowie malował sobie na twarzy) krótko: "Ziggy w Ameryce" (ciężko jest więc określić, czy "Aladdin Sane" jest całkowicie nową personą Davida, czy nową odsłoną Ziggy'ego). "Ziggy w zetknięciu ze sławą, Ziggy śpiewający o Ameryce, moja interpetacja, co dla mnie oznacza Ameryka". A więc może nie tyle "A lad insane" - co "A LAND insane"? Pozostawiam to do Waszej intrepretacji... Płyta zawiera w sobie sporo intrygujących historii i obserwacji - wspomniane "Panic in Detroit" to porażająca kronika zamieszek, "Watch That Man" to intrygujący opis suto zakrapianej biby u Neila Younga, "Drive-In Saturday"... To już musicie usłyszeć sami. Również w 1973, kilka miesięcy po wysłaniu Ziggy'ego na emeryturę - premierę miał kolejny album Davida. Tym razem jednak nie były to nowe, autorskie kompozycje - "Pin Ups" jest zbiorem coverów ulubionych piosenek Bowiego z lat 1964-67... Mamy więc tutaj davidową przeróbkę "See Emily Play" Floydów, "I Can't Explain" The Who, songów The Kinks czy The Yardbirds. Rzecz ciekawa - bardziej surowa, szybsza i "punkowa" niż wcześniejsze albumy Bowiego (niestety, już bez Micka Woodmanseya na perkusji - zastąpił go Aynsley Dunbar). Taka chwila oddechu przed kolejnym wielkim uderzeniem... ...czyli "Diamond Dogs". Album wydany po przeprowadzce Davida do Stanów w 1974 roku...W skrócie: "Diamond Dogs" to apogeum Davidowych fascynacji dystopijnymi opowieściami - "Diamond Dogs" to glamrockowa apokalipsa, próba stworzenia dźwiękowego odpowiednika "Roku 1984" Orwella... Ba, Bowie chciał pójść jeszcze dalej - chciał zrealizować musical na podstawie powieści, niestety wdowa po pisarzu nie zgodziła się na to. Nie przeszkodziło to Bowiemu w nagraniu piosenek o znajomo brzmiących tytułach "1984" czy "Big Brother"... Tym razem bohaterem Bowiego był niejaki Halloween Jack - a really cool cat, ubrany w pstrokate fatałaszki, z opaską na oku... Jednak tak naprawdę pojawia się on jedynie na tytułowym utworze. "Diamond Dogs" to rebelia (wszak zawiera jeden z największych hitów Davida, "Rebel Rebel"), protest, anarchia, szaleństwo i brud umierającego dystopijnego świata... Najbardziej pod tym względem "punkowy" album Bowiego - przez co wielu twierdzi, że "Diamond Dogs" to zapowiedź punkowej rewolucji, jaka miała nadejść już niedługo... Muzycznie to ostatni "w pełni" glamrockowy album Davida, gdzieniegdzie jednak interesująco flirtujący z innymi gatunkami - m.in. z soulem i funkiem, np. w rewelacyjnym "1984" (zwróćcie uwagę na tę gitarę!). Po wydaniu "Diamond Dogs" Bowie wyruszył w dosłownie miażdżącą rozmachem trasę koncertową po Ameryce (na potrzeby trasy zaprojektowano np. przeogromny plan "Hunger City", mający wyobrażać dystopijne miasto przyszłości... Konstrukcja ważyła 6 ton i zawierała ok. 20 000 ruchomych elementów!)... Niech to zobrazuje, jak wielki sukces osiągnął Bowie. Niestety każdy sukces ma także drugą stronę medalu... Możnaby rzec, że w połowie lat 70., gdy Bowie był na szczycie, jeśli chodzi o karierę - był na samym dnie, jeśli chodzi o swoje własne życie. O tym jednak - w następnym odcinku...Jest już niedziela - dokładnie tydzień mija od odejścia Davida Bowie... Dziewięć dni od premiery jego ostatniej, pożegnalnej płyty. Na zakończenie Tygodnia z Davidem będziecie mieli okazję przeczytać jej recenzję, autorstwa Rafała Samborskiego... Jednak zanim to nastąpi - myślę, że niezbędną rzeczą jest pewne wprowadzenie do obfitej dyskografii Człowieka z Gwiazd. Opowieść o nim samym, o jego wizji muzyki, sztuki. O wielu maskach jedynego w swoim rodzaju Kameleona muzyki. Postaram się więc, najlepiej jak umiem, poprowadzić Was, czytelnicy, przez bogatą, niezmiernie ciekawą  - i stanowiącą przeogromne źródło inspiracji - dyskografię - i przez to, karierę - Davida Bowie.

Zapraszam więc... Oto "Life and times of one David Robert Jones".

David Robert Jones urodził się 8 stycznia 1947 roku, w londyńskiej dzielnicy Brixton. W 1953 roku rodzina Jonesów przeniosła się do miejscowości Bromley, gdzie młody David uczęszczał do szkoły podstawowej. Już wtedy żywo interesował się muzyką - śpiewał w chórze, grał także na flecie - nauczyciele odnotowali jego "ponadprzeciętne"umiejętności w posługiwaniu się tym instrumentem. Gdy w szkole wprowadzono dodatkowe lekcje tańca, David od razu zapisał się także i na nie - tu również, w ocenie nauczycieli, wykazywał się niezwykłą wyobraźnią i "zmysłem" tańca. W tym samym czasie - dzięki kolekcji płyt gramofonowych ojca - młody David poznał muzykę Elvisa Presleya, Little Richarda, Frankiego Lymona czy Fatsa Domino. Poznawał coraz więcej muzyki, grał na coraz to większej ilości instrumentów - m.in. na ukulele i na pianinie, chętnie uczęszczał na sesje tzw. skiffle (muzyki folkowej z wpływami jazzu i bluesa, zwykle wykonywanej na własnej roboty instrumentach) - a w 1961 roku, dzięki przyrodniemu bratu, Terry'emu Burnsowi - zafascynował się jazzem (od razu zaczął próbować swych sił w grze na saksofonie). W 1962 roku, w szkole Bromley Technical High School, Bowie założył swój pierwszy zespół - rock'n'rollowy The Konrads. 

(Ciekawostka: widzieliście pewnie nieraz na zdjęciach charakterystyczne, jakby dwukolorowe oczy Davida? Ich niecodzienny wygląd jest "zasługą" niejakiego George'a Underwooda, kolegi Davida ze szkoły oraz jednego z członków The Konrads. Pewnego dnia George i David wdali się w bójkę - z powodu dziewczyny, a jakże. George uderzył Davida w lewe oko tak niefortunnie, że zadrapał źrenicę... Obawiano się, że David nigdy już nie będzie widział na to oko, jednak po serii operacji udało się doprowadzić je do porządku - choć nie na 100%. Przez ten wypadek źrenica w lewym oku Davida była permanentnie rozszerzona, co powodowało problemy z postrzeganiem głębi obrazu... Pomimo tego - George i David pozostali przyjaciółmi, George został później cenionym artystą i twórcą okładek do książek i płyt. Zaprojektował Davidowi okładki do "Hunky Dory" i "Ziggy'ego Stardusta"...) 

"Kim chcesz być po ukończeniu szkoły"? David wiedział dokładnie. Gwiazdą popu, rzecz jasna! Skończywszy szkołę, mając dość grania na weselach, odszedł z The Konrads i wstąpił do bluesowego zespołu The King Bees... Grając z nimi, wynegocjował swój pierwszy kontrakt - z wydawcą Lesliem Connem. Pierwszy singiel Davida (z zespołem, jako "Davie Jones and the King Bees"), "Liza Jane" - wariacja na temat jazzowego standardu "Li'l Liza Jane" - sprzedawał się jednak kiepskawo.

                                              

Rozczarowany porażką, i znużony standardowym, bluesowym repertuarem Pszczół, David odszedł z zespołu. Próbował swych sił w kilku grupach - wpierw The Mannish Boys, potem The Lower Third (z którym wydał całkiem zacny singiel "Can't Help Thinking About Me"), The Buzz, Riot Squad... Niestety, żaden z wydanych singli nie odniósł upragnionego sukcesu. 

                                              

W 1967 roku David zdecydował, że czas na zmiany. Nie chcąć być mylonym z wokalistą Davym Jonesem z popularnego zespołu The Monkees, przyjął pseudonim artystyczny David Bowie - od dziewiętnastowiecznego amerykańskiego pioniera Jima Bowiego, postaci iście legendarnej w amerykańskiej kulturze (zwłaszcza w Teksasie), wynalazcy charakterystycznego noża myśliwskego, nazwanego od jego nazwiska "Bowie knife". W kwietniu tego roku wydał też zaskakujący singiel "The Laughing Gnome"... cóż, chyba słusznie nazwany najgorszym w jego dyskografii. To banalny, cudaczny track o spotkaniu Davida z tytułowym liliputem, po brzegi wypełniony irytującym, podwyższonym wokalem i żartami na temat gnomów (Where are You from? Gnome-man's land!) 1 czerwca zaś swą premierę miał pierwszy album Davida - zatytułowany po prostu "David Bowie". Album ten to wyraz inspiracji Davida bardziej "teatralnym" obliczem popu (wielkim wzorem dla Davida był piosenkarz Anthony Newley), wiktoriańskim music-hallem czy piosenką wodewilową... Nieraz skręcającą tematycznie w dosyć mroczne rejony - takie "Join the Gang" na przykład to portret przeżartej narkotykami młodzieży, awangardowe (praktycznie bez instrumentów, jedynie z efektami dźwiękowymi) "Please Mr. Gravedigger" to przytłaczająca, ponura opowieść o morderstwie... A już zupełnym odlotem jest "We Are Hungry Men" - obraz totalitarnego społeczeństwa, rządzonego przez obłąkanego "Mesjasza"... Jednak znajdziemy na albumie też nieco luźniejsze brzmienia, takie jak humorystyczne "Uncle Arthur" czy moje ulubione, wzruszające "Sell Me a Coat". 

                                               

                                               

Wydany dokładnie tego samego dnia co "Sgt. Pepper" Beatlesów album niestety nie przerwał słabej passy Bowiego. Ani album, ani promujące go single nie były popularne, przez co label Deram rozwiązał współpracę z Davidem. Ten skoncentrował się na studiowaniu tańca i aktorstwa pod okiem słynnego tancerza Lindsaya Kempa. Dzięki Kempowi Bowie poznał swoją pierwszą wielką miłość - Hermione Farthingale. Para zamieszkała razem w Londynie - niestety, związek nie trwał długo. W 1969 roku zerwali ze sobą, a Hermione wyjechała do Norwegii. Był to wielki cios dla Davida - jego związek z Hermione był inspiracją dla kilku jego znakomitych utworów, przede wszystkim "Letter to Hermione"...

W 1969 roku, chcąc wypromować własną osobę, Bowie nakręcił półgodzinny film promocyjny "Love You till Tuesday", zawierający piosenki z pierwszego albumu, jak również kilka nowych kompozycji - w tym wczesną wersję klasyka "Space Oddity" (mogliście usłyszeć ją w środowym artykule). 11 lipca 1969 roku - pięć dni przed startem misji "Apollo 11", światło dzienne ujrzał singiel "Space Oddity" - zaś w listopadzie ukazał się nowy album, zatytułowany, tak jak poprzednio, "David Bowie" (wywołało to sporo zamieszania - przez to w Ameryce wydano album pod tytułem "Man of Words/Man of Music", a w 1972 przemianowano go na "Space Oddity"). Album prezentujący radykalną zmianę brzmienia - poprzednik był "baroque-popowym", teatralnym albumem, "Bowie 2" zaś to miks folkowej delikatności, psychodelicznego szaleństwa, ambicji prog rocka z nutą "filozofii" hipisów... Obok tytułowego "Space Oddity" (pierwszego prawdziwego hitu Bowie - na liście przebojów w Wielkiej Brytanii zajął piątą pozycję), o którym już pisaliśmy, mamy tu choćby inspirowane buddyzmem "Wild Eyed Boy from Freecloud", szalony tribute dla Boba Dylana "Unwashed and Somewhat Slighly Dazed" i epicki, niemal dziesięciominutowy "Cygnet Committee" - kolejna, osadzona w dystopijnej scenerii opowieść, której "źródłem" było rozczarowanie Bowie ruchem hipisowskim... Rzecz fascynująca - szczególnie końcówka, gdzie Bowie krzyczy "We want to believe", miażdży.

                                              

"Space Oddity" to także pierwszy album, przy którym Bowie pracował z producentem i basistą Tonym Viscontim - współpraca ta będzie trwać aż do śmierci Bowiego. Visconti wszedł także w skład nowej grupy, którą Bowie założył jako swój zespół - The Hype. Do zespołu weszli także m.in. fenomenalny gitarzysta Mick Ronson i perkusista Mick Woodmansey. Przebrani w kolorowe kostiumy, obdarzeni charakterystycznymi przydomkami (Bowie - "Space Star", Ronson - "Gangsterman", "Visconti - "Hypeman" itd.), "Hajpmeni" byli jednymi z prekursorów ekstrawaganckiego glam rocka, którego szczytowym osiągnięciem będzie album, który Bowie wyda za dwa lata...

Tymczasem jednak - był rok 1970. Zgromadziwszy zespół, Bowie pracował wraz z nim nad kolejnym albumem w swym domu w Beckenham (mieszkał tam ze swą poślubioną rok wcześniej małżonką, modelką Angelą Bowie). Rezultatem wspólnych jamów (choć tak naprawdę większość roboty, jak twierdzą biografowie Bowiego, odwaliła kapela...) był album "The Man Who Sold the World", prezentujący kolejną woltę w brzmieniu. Tym razem Bowie odszedł od akustycznego folku i postawił na hardrockowy sznyt. Bezapelacyjnie jeden z "cięższych" albumów Bowiego, jest także jednym z moich ulubionych. Owa "ciężkość" albumu nie przejawia się jedynie w brzmieniu - teksty również nie należą do lekkich, łatwych i przyjemnych... "All the Madmen" na przykład to historia obłąkanego pacjenta szpitala psychiatrycznego, "Running Gun Blues" to porażający utwór o szalonym żołnierzu - ostry komentarz na temat wojny wietnamskiej, "Supermen"... jest o lovecraftiańskich bóstwach (!). I w końcu - jeden z moich ulubionych utworó Bowiego, znakomty "Saviour Machine". Tak jest - kolejny ponury dystopijny obraz, o tym, jak ludzkość znalazłą lek na wszystkie swoje problemy w postaci tytułowej "maszyny zbawczej"... Posłuchajcie sami:

                                             

                                             

"The Man Who Sold the World" przez wielu uważany jest za jeden z prekursorów rocka gotyckiego czy darkwave'u... Ciekawe, że jest to także pierwszy album, przy okazji którego Bowie zaczął niejako wykorzystywać swą niecodzienną, androgyniczną urodę - oryginalna okładka brytyjskiego wydania prezentowała Bowiego w sukience, z rozpuszczonymi lokami, wylegującego się na sofie... (Zważywszy na zawartośc albumu, taka sielankowa okładka to zmyła jak się patrzy, ech...)

Rok później, w grudniu 1971, Bowie wypuścił kolejny album - "Hunky Dory". Z równie zastanawiającą, "androgyniczną" okładką, i - jak można było się spodziewać - kolejną zmianą w muzycznej treści. Powrócił tu łagodniejszy Bowie z czasów "Space Oddity", z delikatniejszymi, pianiniowymi, bardziej przebojowymi melodiami - vide otwierające album "Changes", dedykowane synkowi Duncanowi "Kooks" czy przepiękne "Life on Mars?" W warstwie tekstowej nie zabrakło jednak także odrobiny mroczniejszych elementów - np. w takim "Oh! You Pretty Things", dla którego inspiracją był koncept Fryderyka Nietzschego o "nadczłowieku"... Czy niepokojący (ta gitara!), wymykający się jednoznacznej interpretacji "The Bewlay Brothers" - traktujący (?) o wspomnianym na początku przyrodnim bracie Davida, Terrym Burnsie, który cierpiał na schizofrenię. Niestety, kilkanaście lat później, mimo terapii, Terry - człowiek, bez którego prawdopodobnie nie byłoby Davida Bowie, jakiego znaliśmy - odebrał sobie życie 16 stycznia 1985 roku... 

                                             

                                            

10 luty 1972 roku. Data przełomowa w twórczości Bowie. Zrealizowany został wtedy koncept, nad którym Bowie myślał od dawna. Narodził się "ostateczny idol", tajemnicza i fascynująca, androgyniczna gwiazda rocka jakby nie z tego świata... Ziggy Stardust.

Czerwonowłosy bohater nowego, najbardziej znanego i uwielbianego w dyskografii Bowiego albumu "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". To album konceptualny, którego akcja dzieje się na spustoszonej Ziemi. Surowce i bogactwa naturalne zostały wyeksploatowane do cna - nie ma już dla planety ratunku. Mieszkańcom Ziemi zostało jedynie pięć lat życia... Wtem pojawia się promyk nadziei - z głównym bohaterem, piosenkarzem Ziggym Stardustem, kontaktują się tajemnicze istoty, zwane "nieskończonymi". Proszą go o przekazanie ludzkości wiadomości, że nadejdzie Człowiek z Gwiazd...

Więcej fabuły nie zdradzę - posłuchajcie sami... Warto. "Ziggy Stardust" nie bez kozery uważany jest z jeden z najlepszych albumów w historii gatunku - i apogeum glam rocka - stylu, za którego twórców uważa się właśnie Bowie i Marca Bolana (wokalisty zespołu T.Rex, a przy okazji znajomego Davida - współpracował z nim przy singlu "Prettiest Star"... Nie byłoby przesadą napisać, że glam rock, jego przepych i bogactwo wzięło się w dużej mierze z rywalizacji Nowie i Bolana). Album znakomity w każdym takcie, uwielbiam go szczerze - zwłaszcza, że zawiera jeden z moich ulubionych utworów wszechczasów - opisywany już przeze mnie "Five Years". Ta znakomitość nie byłaby możliwa bez tytułowych Pająków z Marsa - drugiej inkarnacji The Hype. Mick Ronson na gitarze, Mick Woodmansey na perkusji, na basie - zamiast Tony'ego Viscontiego - Trevor Bolder.

Po początkowych niepowodzeniach... "Ziggy Stardust" sprawił, że Bowie stał się super - nomen omen - gwiazdą. Wysoka pozycja na liście przebojów, międzynarodowa, potężna trasa koncertowa po Wielkiej Brytanii, Ameryce i Japonii... Świat oszalał na punkcie Człowieka z Gwiazd.

                                             

W pewnym momencie jednak... nie tylko świat. Bowie, urodzony aktor, wcielał się na scenie całą duszą w rolę Ziggy'ego. Do tego stopnia, że - jak to się mówi - psychika zaczęła mu siadać. "Na scenie odczuwam emocje"- mówił David - "poza sceną jestem jak robot. To pewnie dlatego bardziej wolę przebierać się za Ziggy'ego niż być Davidem"... Nieustanne, coraz bardziej szalone koncerty, ciągłe pozostawanie w roli odciskało potężne piętno na psychice artysty. W końcu musiał więc nadejść ten moment - 3 lipca 1973 roku Bowie, po koncercie w Londynie, znienacka ogłosił, że Ziggy przechodzi na emeryturę.

W 1973 roku ukazał się kolejny album Davida - "Aladdin Sane"... Pozycja nieco frapująca. Muzycznie cięższa od poprzednika, eksplorująca rejony, których do tej pory Bowie nie dotykał - tu odsyłam do nagłego ataku awangardowego, frenetycznego pianina w tracku tytułowym, czy do zajebistego proto-punku "Panic in Detroit", czy do pięknej, wodewilowej pieśni "Time"... David określał "Aladdin Sane" (zwróćcie uwagę na tytuł - to "ukryte" określenie "A lad insane" - "szalony chłopak"... owo szalenstwo - niewykluczone, że chodzi tu o schizofrenię - symbolizowała błyskawica, którą Bowie malował sobie na twarzy) krótko: "Ziggy w Ameryce" (ciężko jest więc określić, czy "Aladdin Sane" jest całkowicie nową personą Davida, czy nową odsłoną Ziggy'ego). "Ziggy w zetknięciu ze sławą, Ziggy śpiewający o Ameryce, moja interpetacja, co dla mnie oznacza Ameryka". A więc może nie tyle "A lad insane" - co "A LAND insane"? Pozostawiam to do Waszej intrepretacji... Płyta zawiera w sobie sporo intrygujących historii i obserwacji - wspomniane "Panic in Detroit" to porażająca kronika zamieszek, "Watch That Man" to intrygujący opis suto zakrapianej biby u Neila Younga, "Drive-In Saturday"... To już musicie usłyszeć sami.

                                            

                                            

Również w 1973, kilka miesięcy po wysłaniu Ziggy'ego na emeryturę - premierę miał kolejny album Davida. Tym razem jednak nie były to nowe, autorskie kompozycje - "Pin Ups" jest zbiorem coverów ulubionych piosenek Bowiego z lat 1964-67... Mamy więc tutaj davidową przeróbkę "See Emily Play" Floydów, "I Can't Explain" The Who, songów The Kinks czy The Yardbirds. Rzecz ciekawa - bardziej surowa, szybsza i "punkowa" niż wcześniejsze albumy Bowiego (niestety, już bez Micka Woodmanseya na perkusji - zastąpił go Aynsley Dunbar). Taka chwila oddechu przed kolejnym wielkim uderzeniem...

                                           

...czyli "Diamond Dogs".Album wydany po przeprowadzce Davida do Stanów w 1974 roku...W skrócie: "Diamond Dogs" to apogeum Davidowych fascynacji dystopijnymi opowieściami - "Diamond Dogs" to glamrockowa apokalipsa, próba stworzenia dźwiękowego odpowiednika "Roku 1984" Orwella... Ba, Bowie chciał pójść jeszcze dalej - chciał zrealizować musical na podstawie powieści, niestety wdowa po pisarzu nie zgodziła się na to. Nie przeszkodziło to Bowiemu w nagraniu piosenek o znajomo brzmiących tytułach "1984" czy "Big Brother"... Tym razem bohaterem Bowiego był niejaki Halloween Jack - a really cool cat, ubrany w pstrokate fatałaszki, z opaską na oku... Jednak tak naprawdę pojawia się on jedynie na tytułowym utworze. "Diamond Dogs" to rebelia (wszak zawiera jeden z największych hitów Davida, "Rebel Rebel"), protest, anarchia, szaleństwo i brud umierającego dystopijnego świata... Najbardziej pod tym względem "punkowy" album Bowiego - przez co wielu twierdzi, że "Diamond Dogs" to zapowiedź punkowej rewolucji, jaka miała nadejść już niedługo... Muzycznie to ostatni "w pełni" glamrockowy album Davida, gdzieniegdzie jednak interesująco flirtujący z innymi gatunkami - m.in. z soulem i funkiem, np. w rewelacyjnym "1984" (zwróćcie uwagę na tę gitarę!). 

                                          

                                          

Po wydaniu "Diamond Dogs" Bowie wyruszył w dosłownie miażdżącą rozmachem trasę koncertową po Ameryce (na potrzeby trasy zaprojektowano np. przeogromny plan "Hunger City", mający wyobrażać dystopijne miasto przyszłości... Konstrukcja ważyła 6 ton i zawierała ok. 20 000 ruchomych elementów!)... Niech to zobrazuje, jak wielki sukces osiągnął Bowie. Niestety każdy sukces ma także drugą stronę medalu... Możnaby rzec, że w połowie lat 70., gdy Bowie był na szczycie, jeśli chodzi o karierę - był na samym dnie, jeśli chodzi o swoje własne życie. 

O tym jednak - w następnym odcinku...

]]>
David Bowie "Warszawa" (Ot Tak #193)https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-16,david-bowie-warszawa-ot-tak-193https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-16,david-bowie-warszawa-ot-tak-193January 16, 2016, 8:28 pmMaciej WojszkunW dzisiejszym odcinku Ot Tak - utwór Davida Bowiego, który w pewnym sensie my, Polacy, możemy nazwać nam najbliższym... "Warszawa" - jeden z najbardziej znanych utworów tzw. ery berlińskiej w twórczości Davida. Zamieszkawszy w 1976 roku w Berlinie Zachodnim, Bowie, nawiązał współpracę z legendarnym producentem, pionierem muzyki ambient Brianem Eno - i wraz z nim nagrał trzy albumy uznawane teraz za przełomowe w jego dyskografii, zwane potocznie "trylogią berlińską"... Trzy albumy, silnie zainspirowane niemiecką sceną, w unikalny sposób bawiącą się elektroniką - trzy albumy niewiarygodnie odmienne od dotychczasowej, nazwijmy to - "ekstrawaganckiej" twórczości Bowiego. "Warszawa" pochodzi z pierwszego rozdziału trylogii - przez wielu uważanego za najlepszy - albumu "Low", gdzie otwiera iście magiczną stronę B krążka... To wyjątkowy utwór z ciekawą historią - którą niniejszym spróbuję nakreślić najlepiej, jak umiem. Zapraszam....(Należy wpierw wszak dla porządku zaznaczyć, że z owych trzech "berlińskich" albumów jedynie drugi - "Heroes" - został nagrany w całości w Berlinie. "Low", został nagrany we francuskim studiu Château d'Hérouville - co ciekawe, w miejscu, gdzie mieszkał nasz rodak Fryderyk Chopin, i gdzie spotykał się z George Sand... Bowie, Eno i producent Tony Visconti, mieszkając w Château, doświadczyli podobno wielu niewytłumaczalnych, "metafizycznych" przypadków... Więcej o samym Château przeczytacie w TYM artykule)Dlaczego Bowie zdecydował się nazwać ów zasadniczo instrumentalny utwór "Warszawa"? Związana jest z tym pewna historia. W 1973 roku, po odbyciu podróży Koleją Transsyberyjską z Chabarowska do Moskwy - Bowie wracał pociągiem do Paryża. Pociąg ten codzienne zatrzymywał się na przerwę techniczną na stacji Warszawa Gdańska. Korzystając z chwili wolnego czasu, Bowie wybrał się na spacer na pobliski plac Komuny Paryskiej (dziś plac Wilsona). Warszawa - swoista jej pustka, samotność - uderzyła Bowiego tak bardzo, że zapragnął zawrzeć te uczucia, atmosferę miasta w piosence...Więcej o "legendarnym" już spacerze Bowiego po Warszawie - jak i o samym utworze możecie przeczytać w znakomitym artykule Bartka Chacińskiego "Obcy w Warszawie" - polecam!(Ciekawostka - pochodząca z Białegostoku piosenkarka Karolina Cicha wraz z ukraińskim poetą Jurijem Andruchowyczem nagrała w 2010 roku piosenkę "David B. Saw War" - check it out.) Słuchając "Warszawy"... potrafię zrozumieć Davida. Jest coś jakby bliskiego w tym charakterystycznym, elektronicznym motywie - pewien dyskretny chłód, melancholia, niby prosperującej - wszak początek lat 70. był czasem szybkiego rozwoju gospodarczego - acz wciąż "zagubionej", wciąż pozostającej pod komunistycznym dyktandem Warszawy... Bowie - jak tłumaczył potem w wywiadzie dla "Tylko Rocka" - chciał zawrzeć w "Warszawie" "uczucia, które towarzyszą ludziom, którzy pragną wolności, czują jej zapach, leżąc w trawie, ale nie mogą po nią sięgnąć"... (Cytat za wspomnianym wyżej artykułem Bartka Chacińskiego).(Zabawna rzecz - utwór ten nie powstałby bez pomocy... czteroletniego syna Tony'ego Viscontiego, Morgana. Pewnego dnia w Château Eno usłyszał, jak Morgan bawi się przy pianinie, wystukując w kołko ten sam prosty motyw. Eno przysiadł się do malucha i, bazując na jego "kompozycji", dokończył utwór...)Gdzieś w środku utworu słyszymy niepokojący wokal Davida, śpiewającego kilka zwrotek w dziwacznym, wymyślonym przez siebie języku... Przy tworzeniu tej części "Warszawy" Bowie inspirował się nagraniami piosenek Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk", które zakupił podczas wizyty w Warszawie w 1973. Najprawdopodobniej utworem, na którym bazował Bowie, jest "Helokanie" - autorska kompozycja twórcy Zespołu, Stanisława Hadyny - do odsłuchania pod spodem. Zawsze zaskakujący publiczność Bowie grał "Warszawę" na otwarcie koncertów na trasie koncertowej w roku 1978 - tzw. "Isolar II World Tour". Zamiast jakiegoś bombastycznego, napędzającego adrenalinę hiciora - David specjalnie wybrał na początek utwór spokojny, nastrojowy, umyślnie prowokując publikę... (W 2002 roku "Warszawę" na żywo, na festiwalu Impact Fest w Bemowie, wykonał zespół... Red Hot Chilli Peppers. Naprawdę - sprawdźcie pod spodem!)"Warszawa" była także podobno jednym z ulubionych utworów pewnego młodego wokalisty nazwiskiem Ian Curtis. Na cześć "Warszawy" Ian postanowił nazwać swój zespół Warsaw - niestety, jako że w tym samym czasie w Londynie działał punkowy zespół Warsaw Pakt (w którym na perkusji bębnił Lucas Fox - który wcześniej, wraz z nieodżałowanej pamięci Lemmym Kilmisterem założył Motörhead), grupa Curtisa musiała zmienić nazwę. Ian, przeczytawszy wstrząsającą powieść "Dom lalek" - wybrał nazwę, pod którą zespół zapisał się na stale wśród legend muzyki. Joy Division."Warszawę" możecie usłyszeć - w nawiązaniu do powyższej ciekawostki (sporo dygresji i ciekawostek w tym artykule, wiem) - w świetnym filmie Antona Corbijna (znakomitego reżysera teledysków i fotografa - przed jego obiektywem nieraz gościł sam Bowie) "Control", o życiu Iana Curtisa. Pojawiła się także w niemieckim filmie "My, dzieci z dworca Zoo", w którym wystąpił sam Bowie....Nie będę zanudzał już dłużej informacjami... Without further ado - "Warszawa", w wykonaniu Davida Bowie i Briana Eno. W dzisiejszym odcinku Ot Tak - utwór Davida Bowiego, który w pewnym sensie my, Polacy, możemy nazwać nam najbliższym... "Warszawa" - jeden z najbardziej znanych utworów tzw. ery berlińskiej w twórczości Davida. Zamieszkawszy w 1976 roku w Berlinie Zachodnim, Bowie, nawiązał współpracę z legendarnym producentem, pionierem muzyki ambient Brianem Eno - i wraz z nim nagrał trzy albumy uznawane teraz za przełomowe w jego dyskografii, zwane potocznie "trylogią berlińską"... Trzy albumy, silnie zainspirowane niemiecką sceną, w unikalny sposób bawiącą się elektroniką - trzy albumy niewiarygodnie odmienne od dotychczasowej, nazwijmy to - "ekstrawaganckiej" twórczości Bowiego. "Warszawa" pochodzi z pierwszego rozdziału trylogii - przez wielu uważanego za najlepszy - albumu "Low", gdzie otwiera iście magiczną stronę B krążka... To wyjątkowy utwór z ciekawą historią - którą niniejszym spróbuję nakreślić najlepiej, jak umiem. Zapraszam....

(Należy wpierw wszak dla porządku zaznaczyć, że z owych trzech "berlińskich" albumów jedynie drugi - "Heroes" - został nagrany w całości w Berlinie. "Low", został nagrany we francuskim studiu Château d'Hérouville - co ciekawe, w miejscu, gdzie mieszkał nasz rodak Fryderyk Chopin, i gdzie spotykał się z George Sand... Bowie, Eno i producent Tony Visconti, mieszkając w Château, doświadczyli podobno wielu niewytłumaczalnych, "metafizycznych" przypadków... Więcej o samym Château przeczytacie w TYM artykule)

Dlaczego Bowie zdecydował się nazwać ów zasadniczo instrumentalny utwór "Warszawa"? Związana jest z tym pewna historia. W 1973 roku, po odbyciu podróży Koleją Transsyberyjską z Chabarowska do Moskwy - Bowie wracał pociągiem do Paryża. Pociąg ten codzienne zatrzymywał się na przerwę techniczną na stacji Warszawa Gdańska. Korzystając z chwili wolnego czasu, Bowie wybrał się na spacer na pobliski plac Komuny Paryskiej (dziś plac Wilsona). Warszawa - swoista jej pustka, samotność - uderzyła Bowiego tak bardzo, że zapragnął zawrzeć te uczucia, atmosferę miasta w piosence...

Więcej o "legendarnym" już spacerze Bowiego po Warszawie - jak i o samym utworze możecie przeczytać w znakomitym artykule Bartka Chacińskiego "Obcy w Warszawie" - polecam!

(Ciekawostka - pochodząca z Białegostoku piosenkarka Karolina Cicha wraz z ukraińskim poetą Jurijem Andruchowyczem nagrała w 2010 roku piosenkę "David B. Saw War" - check it out.

Słuchając "Warszawy"... potrafię zrozumieć Davida. Jest coś jakby bliskiego w tym charakterystycznym, elektronicznym motywie - pewien dyskretny chłód, melancholia, niby prosperującej - wszak początek lat 70. był czasem szybkiego rozwoju gospodarczego - acz wciąż "zagubionej", wciąż pozostającej pod komunistycznym dyktandem Warszawy... Bowie - jak tłumaczył potem w wywiadzie dla "Tylko Rocka" - chciał zawrzeć w "Warszawie" "uczucia, które towarzyszą ludziom, którzy pragną wolności, czują jej zapach, leżąc w trawie, ale nie mogą po nią sięgnąć"... (Cytat za wspomnianym wyżej artykułem Bartka Chacińskiego).

(Zabawna rzecz - utwór ten nie powstałby bez pomocy... czteroletniego syna Tony'ego Viscontiego, Morgana. Pewnego dnia w Château Eno usłyszał, jak Morgan bawi się przy pianinie, wystukując w kołko ten sam prosty motyw. Eno przysiadł się do malucha i, bazując na jego "kompozycji", dokończył utwór...)

Gdzieś w środku utworu słyszymy niepokojący wokal Davida, śpiewającego kilka zwrotek w dziwacznym, wymyślonym przez siebie języku... Przy tworzeniu tej części "Warszawy" Bowie inspirował się nagraniami piosenek Zespołu Pieśni i Tańca "Śląsk", które zakupił podczas wizyty w Warszawie w 1973.Najprawdopodobniej utworem, na którym bazował Bowie, jest "Helokanie" - autorska kompozycja twórcy Zespołu, Stanisława Hadyny - do odsłuchania pod spodem. 

Zawsze zaskakujący publiczność Bowie grał  "Warszawę" na otwarcie koncertów na trasie koncertowej w roku 1978 - tzw. "Isolar II World Tour". Zamiast jakiegoś bombastycznego, napędzającego adrenalinę hiciora - David specjalnie wybrał na początek utwór spokojny, nastrojowy, umyślnie prowokując publikę... 

(W 2002 roku "Warszawę" na żywo, na festiwalu Impact Fest w Bemowie, wykonał zespół... Red Hot Chilli Peppers. Naprawdę - sprawdźcie pod spodem!)

"Warszawa" była także podobno jednym z ulubionych utworów pewnego młodego wokalisty nazwiskiem Ian Curtis. Na cześć "Warszawy" Ian postanowił nazwać swój zespół Warsaw - niestety, jako że w tym samym czasie w Londynie działał punkowy zespół Warsaw Pakt (w którym na perkusji bębnił Lucas Fox - który wcześniej, wraz z nieodżałowanej pamięci Lemmym Kilmisterem założył Motörhead), grupa Curtisa musiała zmienić nazwę. Ian, przeczytawszy wstrząsającą powieść "Dom lalek" - wybrał nazwę, pod którą zespół zapisał się na stale wśród legend muzyki. Joy Division.

"Warszawę" możecie usłyszeć - w nawiązaniu do powyższej ciekawostki (sporo dygresji i  ciekawostek w tym artykule, wiem) - w świetnym filmie Antona Corbijna (znakomitego reżysera teledysków i fotografa - przed jego obiektywem nieraz gościł sam Bowie) "Control", o życiu Iana Curtisa. Pojawiła się także w niemieckim filmie "My, dzieci z dworca Zoo", w którym wystąpił sam Bowie....

Nie będę zanudzał już dłużej informacjami... Without further ado - "Warszawa", w wykonaniu Davida Bowie i Briana Eno. 

                                           

                                           

                                           

]]>
David Bowie "Blackstar" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-19,david-bowie-blackstar-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-19,david-bowie-blackstar-recenzjaJanuary 16, 2016, 10:56 pmRafał SamborskiRaperzy cenili Davida Bowiego, on zaś cenił ich, przyznając, że rap to jeden z najbardziej kreatywnych gatunków muzycznych. Przez to współpracował z wieloma artystami i nie wnosił żadnych sprzeciwów wobec samplowania jego kompozycji. A ponieważ David Bowie był artystą ponad podziałami, zdecydowaliśmy się na umieszczenie recenzji jego ostatniego albumu również na naszym portalu. Bo wiecie, muzyka nie zna granic. To nie będzie typowa recenzja. Zapewne jeszcze kilka dni temu nie przeżyłbym tak śmierci Davida Bowiego jak przeżyłem przychodząc dzisiaj rano do pracy i oglądając wiadomości w internecie. Bo przyznaję, nigdy nie byłem fanem Davida. Owszem, ceniłem go za to, co zrobił na „Ziggym…”, doceniałem jego umiejętność zmiany wizerunku, zasłuchiwałem się w „Low”, puszczałem sobie „Earthling” w czasach fascynacji industrial rockiem i drum’n’bassem. Ale nigdy nie czułem, że mogę nazwać się fanem. Aż nagle na jednym ze znanych portali, dla których piszę, ukazała się recenzja mojego kolegi, w której ten wystawił „Blackstar” w dniu premiery ocenę 10/10. „Aż tak?” – pomyślałem. Ale po chwili stwierdziłem, że właściwie czemu nie? Podłączyłem słuchawki do swojego służbowego laptopa i wypełniając swoje obowiązki wobec pracodawcy, zasłuchiwałem się w nowym albumie Bowiego. Słuchanie „Blackstar” wiązało się z jedną rzeczą: moja efektywność znacznie spadła, bo dźwięki, wypełniające album pochłaniały mnie do reszty. Napisanie jednego artykułu zajmowało wieki. Wróciłem z pracy, podłączyłem słuchawki do swojego interfejsu i nowy Bowie przewijał się przez moje uszy aż do snu. I następnego dnia, i następnego. Aż do szokującej wiadomości w poniedziałek rano.Macie czasami tak, że słuchając albumu wiecie, że macie do czynienia z dziełem epokowym? Dwa lata temu czymś takim było dla mnie „To Be Kind” od Swans, rok temu „To Pimp A Butterfly” Kendricka Lamara. 2016 jeszcze dobrze się nie zaczął, a tu pojawił się „Blackstar” Davida Bowiego. I czuję dokładnie to samo!Na "Blackstar" mamy do czynienia z naprawdę doskonałymi kompozycjami, zaaranżowanymi równie bogato, jak bogate jest zastosowane w nich instrumentarium. Jasne, pierwsze, co się pojawia to 10-minutowy utwór tytułowy, zaskakujący swoją progrockową konstrukcją, ale jednocześnie nie zahaczający nawet o patetyczność, która zdecydowała o upadku gatunku. Cudownie słuchać, jak wokal Davida Bowiego i saksofon na przemian zajmują pierwszy plan udowadniając jedną tezę, co do głównego bohatera płyty – jego głos to instrument. To jazzowe podejście wydaje się szczególne, biorąc pod uwagę fakt, że to właśnie ten gatunek był pierwszą fascynacją muzyka, jednak braki techniczne w grze na instrumentach zdecydowały o postawieniu na rocka. Mocny udział improwizowanych partii saksofonu i fortepianu w „Tis A Pity She Was A Whore” wydaje się potwierdzać fakt, że Bowie na swoim ostatnim albumie chciał wypracować formułę, o której marzył już na początku swojej kariery. Nie myślcie jednak, że „Blackstar” to album jazzowy. W końcu „Lazarus”, mimo obecności saksofonu, zbliża nas już w inne rejony. Specyficzny układ i tempo perkusji oraz mocny bas przypominają… Portishead – szczególnie w pierwszej zwrotce. Niby to ballada, niby stosunkowo przystępna w porównaniu do reszty albumu, a i tak ciężka jak ołów. Nawet gdy pod koniec kompozycja zaczyna się wyciszać, a główny motyw zostaje oddalony w tło, ambientowa melancholia zdaje się dominująca. Tym bardziej, że utwór stanowi przepowiednię śmierci, jest jednocześnie rozliczeniem Davida Bowiego z życiem. Look up here, I’m in heaven/I’ve got scars that can’t be seen/I’ve got drama, can’t be stolen/Everybody knows me now – śpiewa, mając pełną świadomość statusu, jaki osiągnął i cierpień, jakie przysporzyło mu dojście do końca tej drogi.„Sue (Or In A Season of Crime)” z kolei brzmi jak utwór, który równie dobrze mógłby zostać skomponowany przez Michaela Girę ze wspomnianego tu już zespołu Swans. Utwór zaczyna się szybkimi riffami, granymi na bluesową modłę, ale z czasem pojawiają się kolejne elementy, które utrudniają klasyfikację: czy to genialny refren, w którym zamiast wokalu Bowiego pojawia się saksofon na delayu i mocnym pogłosie, czy druga zwrotka, rozpoczynająca się post-rockowymi mgłami i w której w pewnym momencie tło napędzają… waltornia i flet? Powoli drugi plan staje się coraz bardziej chaotyczny, przepełniony dźwiękami, ale wraz z zakończeniem partii wokalnej przez Bowiego cały ciężar wychodzi na pierwszy plan. I działa to idealnie – szkoda jedynie, że tak krótko, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. „Girl Loves Me” pokazuje chyba najlepiej ze wszystkich utworów umiejętności wokalne Davida Bowiego. Tu nosowo podkrzykuje, tam podbija swój wokal na wyjątkowo niskich tonach, tam zabawi się skalą z wyjątkową lekkością. Where the fuck did Monday go? ubolewa nad upływem czasu, podczas gdy słuchacz bije brawo. Tak, ten facet nagrywał ten utwór będąc w wieku waszych dziadków i nawet w trakcie cięzkiej walki z rakiem był w doskonałej formie wokalnej.„Dollar Days” – kolejne rozliczenie z przeszłością – to już powrót do lat siedemdziesiątych. Melancholijna melodia, w której Bowie znów rozlicza się z przeszłością i wydaje się korzystać z homonimii I’m dying to – I’m dying too, wywołując kolejne ciarki na plecach. Kompletny mariaż w „I Can’t Give Everything” nie pozwala zebrać szczęki z podłogi do samego końca. Pewnie na to czekaliście, więc powiem to wprost: „Blackstar” to jeden z najlepszych momentów w historii bogatej przecież dyskografii Davida Bowiego. Bo chyba wiecie, że to był jego 25 album studyjny? Lepszego prezentu na ten jubileusz i na urodziny (jeśli też nie wiecie, dzień premiery płyty stanowił jednocześnie jego 69 urodziny) nie można było sobie sprawić. David Bowie zakończył swój żywot, wypuszczając tuż przed śmiercią album z najwyższej półki. Dlatego też z czystym sumieniem wystawiam 6/6.Raperzy cenili Davida Bowiego, on zaś cenił ich, przyznając, że rap to jeden z najbardziej kreatywnych gatunków muzycznych. Przez to współpracował z wieloma artystami i nie wnosił żadnych sprzeciwów wobec samplowania jego kompozycji. A ponieważ David Bowie był artystą ponad podziałami, zdecydowaliśmy się na umieszczenie recenzji jego ostatniego albumu również na naszym portalu. Bo wiecie, muzyka nie zna granic. 

To nie będzie typowa recenzja. Zapewne jeszcze kilka dni temu nie przeżyłbym tak śmierci Davida Bowiego jak przeżyłem przychodząc dzisiaj rano do pracy i oglądając wiadomości w internecie. Bo przyznaję, nigdy nie byłem fanem Davida. Owszem, ceniłem go za to, co zrobił na „Ziggym…”, doceniałem jego umiejętność zmiany wizerunku, zasłuchiwałem się w „Low”, puszczałem sobie „Earthling” w czasach fascynacji industrial rockiem i drum’n’bassem. Ale nigdy nie czułem, że mogę nazwać się fanem. Aż nagle na jednym ze znanych portali, dla których piszę, ukazała się recenzja mojego kolegi, w której ten wystawił „Blackstar” w dniu premiery ocenę 10/10. „Aż tak?” – pomyślałem. Ale po chwili stwierdziłem, że właściwie czemu nie? Podłączyłem słuchawki do swojego służbowego laptopa i wypełniając swoje obowiązki wobec pracodawcy, zasłuchiwałem się w nowym albumie Bowiego. 

Słuchanie „Blackstar” wiązało się z jedną rzeczą: moja efektywność znacznie spadła, bo dźwięki, wypełniające album pochłaniały mnie do reszty. Napisanie jednego artykułu zajmowało wieki. Wróciłem z pracy, podłączyłem słuchawki do swojego interfejsu i nowy Bowie przewijał się przez moje uszy aż do snu. I następnego dnia, i następnego. Aż do szokującej wiadomości w poniedziałek rano.

Macie czasami tak, że słuchając albumu wiecie, że macie do czynienia z dziełem epokowym? Dwa lata temu czymś takim było dla mnie „To Be Kind” od Swans, rok temu „To Pimp A Butterfly” Kendricka Lamara. 2016 jeszcze dobrze się nie zaczął, a tu pojawił się „Blackstar” Davida Bowiego. I czuję dokładnie to samo!

Na "Blackstar" mamy do czynienia z naprawdę doskonałymi kompozycjami, zaaranżowanymi równie bogato, jak bogate jest zastosowane w nich instrumentarium. Jasne, pierwsze, co się pojawia to 10-minutowy utwór tytułowy, zaskakujący swoją progrockową konstrukcją, ale jednocześnie nie zahaczający nawet o patetyczność, która zdecydowała o upadku gatunku. Cudownie słuchać, jak wokal Davida Bowiego i saksofon na przemian zajmują pierwszy plan udowadniając jedną tezę, co do głównego bohatera płyty – jego głos to instrument. To jazzowe podejście wydaje się szczególne, biorąc pod uwagę fakt, że to właśnie ten gatunek był pierwszą fascynacją muzyka, jednak braki techniczne w grze na instrumentach zdecydowały o postawieniu na rocka. Mocny udział improwizowanych partii saksofonu i fortepianu w „Tis A Pity She Was A Whore” wydaje się potwierdzać fakt, że Bowie na swoim ostatnim albumie chciał wypracować formułę, o której marzył już na początku swojej kariery. 

Nie myślcie jednak, że „Blackstar” to album jazzowy. W końcu „Lazarus”, mimo obecności saksofonu, zbliża nas już w inne rejony. Specyficzny układ i tempo perkusji oraz mocny bas przypominają… Portishead – szczególnie w pierwszej zwrotce. Niby to ballada, niby stosunkowo przystępna w porównaniu do reszty albumu, a i tak ciężka jak ołów. Nawet gdy pod koniec kompozycja zaczyna się wyciszać, a główny motyw zostaje oddalony w tło, ambientowa melancholia zdaje się dominująca. Tym bardziej, że utwór stanowi przepowiednię śmierci, jest jednocześnie rozliczeniem Davida Bowiego z życiem. Look up here, I’m in heaven/I’ve got scars that can’t be seen/I’ve got drama, can’t be stolen/Everybody knows me now – śpiewa, mając pełną świadomość statusu, jaki osiągnął i cierpień, jakie przysporzyło mu dojście do końca tej drogi.

„Sue (Or In A Season of Crime)” z kolei brzmi jak utwór, który równie dobrze mógłby zostać skomponowany przez Michaela Girę ze wspomnianego tu już zespołu Swans. Utwór zaczyna się szybkimi riffami, granymi na bluesową modłę, ale z czasem pojawiają się kolejne elementy, które utrudniają klasyfikację: czy to genialny refren, w którym zamiast wokalu Bowiego pojawia się saksofon na delayu i mocnym pogłosie, czy druga zwrotka, rozpoczynająca się post-rockowymi mgłami i w której w pewnym momencie tło napędzają… waltornia i flet? Powoli drugi plan staje się coraz bardziej chaotyczny, przepełniony dźwiękami, ale wraz z zakończeniem partii wokalnej przez Bowiego cały ciężar wychodzi na pierwszy plan. I działa to idealnie – szkoda jedynie, że tak krótko, ale w końcu nie można mieć wszystkiego. 

„Girl Loves Me” pokazuje chyba najlepiej ze wszystkich utworów umiejętności wokalne Davida Bowiego. Tu nosowo podkrzykuje, tam podbija swój wokal na wyjątkowo niskich tonach, tam zabawi się skalą z wyjątkową lekkością. Where the fuck did Monday go? ubolewa nad upływem czasu, podczas gdy słuchacz bije brawo. Tak, ten facet nagrywał ten utwór będąc w wieku waszych dziadków i nawet w trakcie cięzkiej walki z rakiem był w doskonałej formie wokalnej.

„Dollar Days” – kolejne rozliczenie z przeszłością – to już powrót do lat siedemdziesiątych. Melancholijna melodia, w której Bowie znów rozlicza się z przeszłością i wydaje się korzystać z homonimii I’m dying to – I’m dying too, wywołując kolejne ciarki na plecach. Kompletny mariaż w „I Can’t Give Everything” nie pozwala zebrać szczęki z podłogi do samego końca. 

Pewnie na to czekaliście, więc powiem to wprost: „Blackstar” to jeden z najlepszych momentów w historii bogatej przecież dyskografii Davida Bowiego. Bo chyba wiecie, że to był jego 25 album studyjny? Lepszego prezentu na ten jubileusz i na urodziny (jeśli też nie wiecie, dzień premiery płyty stanowił jednocześnie jego 69 urodziny) nie można było sobie sprawić. David Bowie zakończył swój żywot, wypuszczając tuż przed śmiercią album z najwyższej półki. Dlatego też z czystym sumieniem wystawiam 6/6.

]]>
Notorious B.I.G. & David Bowie "Biggie Stardust" - hołd oddany mash-upemhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-15,notorious-big-david-bowie-biggie-stardust-hold-oddany-mash-upemhttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-15,notorious-big-david-bowie-biggie-stardust-hold-oddany-mash-upemJanuary 15, 2016, 7:28 pmKrzysztof CyrychBy oddać hołd dwóm zmarłym legendom Terry Urban zaprezentował kapitalny mash up "Biggie Stardust" - połączone w jeden utwór "Dead Wrong" oraz "Moonage Daydream". Komentarz autora "Z dedykacją dla dwóch artystów, którzy mnie wspaniale inspirowali" tłumaczy wszystko... Zapraszamy do odsłuchu.By oddać hołd dwóm zmarłym legendom Terry Urban zaprezentował kapitalny mash up "Biggie Stardust" - połączone w jeden utwór "Dead Wrong" oraz "Moonage Daydream". Komentarz autora "Z dedykacją dla dwóch artystów, którzy mnie wspaniale inspirowali" tłumaczy wszystko... Zapraszamy do odsłuchu.

]]>
Hip-hopowe utwory na samplach z twórczości Davida Bowiehttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-14,hip-hopowe-utwory-na-samplach-z-tworczosci-davida-bowiehttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-14,hip-hopowe-utwory-na-samplach-z-tworczosci-davida-bowieJanuary 14, 2016, 9:16 pmMaciej WojszkunOdejście Davida Bowie to ogromny cios dla muzycznego świata. Niezliczona liczba artystów pożegnała Davida kondolencjami, tribute'ami... Także przedstawiciele środowiska hip-hopowego, tacy jak Kanye, Lupe Fiasco, Kendrick Lamar, ?uestlove złożyli swe kondolencje, honorując Bowiego jako źródło inspiracji. "Cóż za dusza. Duch z Czystego Złota. Spoczywaj w pokoju" - napisał Kendrick. "David Bowie był jedną z moich najważniejszych inspiracji. Taki nieustraszony, taki twórczy, dał nam magię na całe życie" - tak pożegnał Davida Kanye. Ba, nawet mniej "mainstreamowi" MC"s, jak Danny Brown czy Open Mike Eagle otwarcie przyznają się do fascynacji twórczością Davida...Hip-hop uwielbiał Bowiego - a sam Bowie zawsze doceniał hip-hop. W 1993 roku, w wywiadzie dla TODAY bez wahania określił raperów jako "najbardziej obecnie kreatywnych artystów w muzycznym biznesie". Jeszcze wcześniej, w 1983 roku, Bowie porządnie obsztorcował stację MTV za to, że nie pokazuje więcej czarnoskórych artystów... Nigdy nie gardził współpracą z raperami (więcej o tym niżej), ba - nagrywając swój ostatni album, "Blackstar" (gorąco polecam TEN wywiad, gdzie David cytuje "Respiration" Black Star!), Bowie otwarcie przyznał się do inspiracji twórczością Death Grips i Kendricka!Polecam znakomity artykuł Jeffa Weissa o wpływie Bowiego na hip-hop - check it out.Kontynuując Tydzień z Davidem Bowie - zgodnie z obietnicą, proponuję w niniejszym artykule wspomnieć, w jaki sposób hip-hop oddawał szacunek Bowiemu. Proponuję krótką wycieczkę po hip-hopowych trackach, czerpiących z rozległej dyskografii nieodżałowanej pamięci artysty. Będą kultowe, znane wszystkim hity - będą tracki mniej znane, acz nie mniej kozackie.... A więc - wyruszamy?Bezapelacyjnie najczęściej samplowanym utworem Davida jest "Fame" - jeden z największych hitów artysty, funkowa bomba z albumu "Young Americans" z 1975 roku - co ciekawe, stworzona we współpracy z Johnem Lennonem. Każdy element tego utworu brzmi znakomicie - nie dziwota więc, że jest i był on tak popularny wśród raperów. Samplowali zeń najwięksi: Public Enemy w "Night of the Living Baseheads". EPMD w "Ii Wasn't Me, It Was the Fame", Ice Cube w "Alive on Arrival"...Sir Mix-a-Lot, Ultramagnetic MC's! Jeden z najbardziej miażdżących dissów w historii - "Takeover" Jaya-Z, również nosi w sobie pierwiastki "Fame". Dr. Dre na kompilacji "Aftermath" ma kawałek "Fame", w którym wokalista RC cytuje Davida. MC Lyte płynie bezbłędnie na beacie opartym o funkującą, "Sławną" gitarę... Nawet Sage Francis bryluje w najlepsze na opartym o hit Bowiego - "Strange Fame"! A to tylko wierzchołek góry lodowej. W 1990 roku, na potrzeby kompilacji "Changesbowie" - i promocji jego trasy koncertowej po Ameryce, Bowie postanowił odświeżyć swój hit - tak powstała wersja "Fame '90", w kilku wersjach - także w wariancie "Hip-Hop Mix" (autorstwa Arthura Bakera, znanego ze współpracy z Afriką Bambaataa) oraz w remiksie legendarnego DJ'a Marka the 45 Kinga - z gościnną zwrotką nie mniej legendarnej Queen Latify. "Under Pressure" - Połączenie sił tytanów muzyki - Bowiego i zespołu Queen - również stanowi znakomitą bazę dla beatmakerów i poszukiwaczy kozackich sampli. To na bazie "Under Pressure" powstał jeden z najsłynniejszych hip-hopowych singli wszechczasów - pierwszy track, który zaprezentował ten gatunek muzyki szerszemu gronu odbiorców. Tak jest - "Ice Ice Baby" Vanilla Ice'a, z nieśmiertelną linią basu zapożyczoną od "Under Pressure" (co ciekawe, do dziś tak naprawdę niewiadomo, kto ją skomponował - czy basista Queenu John Deacon czy sam Bowie...) Początkowo Bowie i zespół nie dostali nic za swój "wkład" w hicior Ice'a - sam Vanilla argumentował nawet, że zmodyfikował nieco linię basu - później jednak uzyskali "status" współtwórców "Ice Ice Baby". Kilkanaście lat później irlandzki duet identycznych bliźniąt - Jedward - podbił listy przebojów... mash-upem dwóch przebojów, pod tytułem "Under Pressure (Ice Ice Baby)", z gościnnym udziałem Ice'a. A propos "Ice"... wkręcającą się niemożliwie linię basu z "Under Pressure" możemy usłyszeć także w tracku o tym tytule, nagranym przez niestety zapomnianą już nieco Charli Baltimore, wspartą przez Mase'a. Jak również w kozackim kawałku "7th Street" francuskiej trip-hopowej ekipy Chinese Man. "Soul Love" - Absolutnie wspaniały song z nieśmiertelnego "Ziggy'ego Stardusta"... Z fenomenalną gitarą Micka Ronsona i świetną perkusją Micka Woodmanseya. To właśnie ten ostatni element stał się tworzywem w rękach jednych z najlepszych producentów branży - arcykombinator J-Zone wrzucił ów sample w swój wariacki koktajl "The Art of Shit Talkin'", Khrysis zbudował zeń dobry beat dla wezwania Rapsody - "Culture over Everything"! El-P, jak to tylko on potrafi, połączył na "Innocent Leader" perkusję Woodmanseya z niepokojącą, zimną elektroniką. I wreszcie - last but not least - sam Jay Dee wykorzystał sample z "Soul Love" do kosiora "Take Notice", z Guilty Simpsonem na pokładzie... &nbs Puff Daddy miał okazję współpracować z Bowiem osobiście. Na swym pierwszym albumie, "No Way Out", Puffy przy produkcji singla "Been Around the World", z Biggiem i Mase'em, skorzystał z sampla piosenki Bowiego "Let's Dance". Kilka lat później, na potrzeby soundtracku do kultowego filmu "Dzień próby", panowie połączyli siły - tym razem Puff zaprosił Davida do studio - by nagrać nową wersję "This is Not America" Bowiego i Pat Metheny Group.. Efekt - soczysty bicior ze zwrotkami Familii Bad Boy - w osobach: Black Rob, Loon, Kain i Mark Curry. Sprawdźcie sami, pierwyj jednak dla porządku oryginał: Wyliczanie wszystkich tracków na samplach z muzyki Davida zajęłoby wieki... Jednak pozwólcie, że wymienię jeszcze kilka osobistych faworytów:X-Clan feat. Jacoby Shaddix z Papa Roach - Americans (z albumu "Return to Mecca", 2007) - sample z "I'm Afraid of Americans" z albumu "Earthling" (1995). (Ciekawostka: do jednego z remiksów "I'm Afraid of Americans" Bowie zaprosił Ice Cube'a). Crooked I - Rap or Die - sample z "Opening Titles Including Underground" (autorstwa Davida Bowie i Trevora Jonesa) z albumu - soundtracku do filmu "Labirynth" z 1986. The Bullitts feat. Jay Electronica - Run and Hide zawiera elementy z "Quicksand" Bowiego, z albumu "Hunky Dory" (1971). Robert Glasper Experiment feat. Bilal - "Letter to Hermione" (z albumu "Black Radio", 2012) to cover piosenki "Letter to Hermione" z albumu "David Bowie" (lub - jak kto woli - "Space Oddity"), dedykowanej ówczesnej dziewczynie Davida, Hermione Farthingale. Odejście Davida Bowie to ogromny cios dla muzycznego świata.Niezliczona liczba artystów pożegnała Davida kondolencjami, tribute'ami... Także przedstawiciele środowiska hip-hopowego, tacy jak Kanye, Lupe Fiasco, Kendrick Lamar, ?uestlove złożyli swe kondolencje, honorując Bowiego jako źródło inspiracji. "Cóż za dusza. Duch z Czystego Złota. Spoczywaj w pokoju" - napisał Kendrick. "David Bowie był jedną z moich najważniejszych inspiracji. Taki nieustraszony, taki twórczy, dał nam magię na całe życie" - tak pożegnał Davida Kanye. Ba, nawet mniej "mainstreamowi" MC"s, jak Danny Brown czy Open Mike Eagle otwarcie przyznają się do fascynacji twórczością Davida...

Hip-hop uwielbiał Bowiego - a sam Bowie zawsze doceniał hip-hop. W 1993 roku, w wywiadzie dla TODAY bez wahania określił raperów jako "najbardziej obecnie kreatywnych artystów w muzycznym biznesie". Jeszcze wcześniej, w 1983 roku, Bowie porządnie obsztorcował stację MTV za to, że nie pokazuje więcej czarnoskórych artystów... Nigdy nie gardził współpracą z raperami (więcej o tym niżej), ba - nagrywając swój ostatni album, "Blackstar" (gorąco polecam TEN wywiad, gdzie David cytuje "Respiration" Black Star!), Bowie otwarcie przyznał się do inspiracji twórczością Death Grips i Kendricka!

Polecam znakomity artykuł Jeffa Weissa o wpływie Bowiego na hip-hop - check it out.

Kontynuując Tydzień z Davidem Bowie - zgodnie z obietnicą, proponuję w niniejszym artykule wspomnieć, w jaki sposób hip-hop oddawał szacunek Bowiemu. Proponuję  krótką wycieczkę po hip-hopowych trackach, czerpiących z rozległej dyskografii nieodżałowanej pamięci artysty. Będą kultowe, znane wszystkim hity - będą tracki mniej znane, acz nie mniej kozackie.... A więc - wyruszamy?

Bezapelacyjnie najczęściej samplowanym utworem Davida jest "Fame"- jeden z największych hitów artysty, funkowa bomba z albumu "Young Americans" z 1975 roku - co ciekawe, stworzona we współpracy z Johnem Lennonem. Każdy element tego utworu brzmi znakomicie - nie dziwota więc, że jest i był on tak popularny wśród raperów. Samplowali zeń najwięksi: Public Enemy w "Night of the Living Baseheads". EPMD w "Ii Wasn't Me, It Was the Fame", Ice Cube w "Alive on Arrival"...Sir Mix-a-Lot, Ultramagnetic MC's! Jeden z najbardziej miażdżących dissów w historii - "Takeover" Jaya-Z, również nosi w sobie pierwiastki "Fame". Dr. Dre na kompilacji "Aftermath" ma kawałek "Fame", w którym wokalista RC cytuje Davida. MC Lyte płynie bezbłędnie na beacie opartym o funkującą, "Sławną" gitarę... Nawet Sage Francis bryluje w najlepsze na opartym o hit Bowiego - "Strange Fame"! A to tylko wierzchołek góry lodowej. 

                                                 

                                                 

                                                 

                                                 

W 1990 roku, na potrzeby kompilacji "Changesbowie" - i promocji jego trasy koncertowej po Ameryce, Bowie postanowił odświeżyć swój hit - tak powstała wersja "Fame '90", w kilku wersjach - także w wariancie "Hip-Hop Mix" (autorstwa Arthura Bakera, znanego ze współpracy z Afriką Bambaataa) oraz w remiksie legendarnego DJ'a Marka the 45 Kinga - z gościnną zwrotką nie mniej legendarnej Queen Latify. 

                                                 

"Under Pressure"- Połączenie sił tytanów muzyki - Bowiego i zespołu Queen - również stanowi znakomitą bazę dla beatmakerów i poszukiwaczy kozackich sampli. To na bazie "Under Pressure" powstał jeden z najsłynniejszych hip-hopowych singli wszechczasów - pierwszy track, który zaprezentował ten gatunek muzyki szerszemu gronu odbiorców. Tak jest - "Ice Ice Baby" Vanilla Ice'a, z nieśmiertelną linią basu zapożyczoną od "Under Pressure" (co ciekawe, do dziś tak naprawdę niewiadomo, kto ją skomponował - czy basista Queenu John Deacon czy sam Bowie...) Początkowo Bowie i zespół nie dostali nic za swój "wkład" w hicior Ice'a - sam Vanilla argumentował nawet, że zmodyfikował nieco linię basu - później jednak uzyskali "status" współtwórców "Ice Ice Baby". 

                                                

                                                

Kilkanaście lat później irlandzki duet identycznych bliźniąt - Jedward - podbił listy przebojów... mash-upem dwóch przebojów, pod tytułem "Under Pressure (Ice Ice Baby)", z gościnnym udziałem Ice'a. A propos "Ice"... wkręcającą się niemożliwie linię basu z "Under Pressure" możemy usłyszeć także w tracku o tym tytule, nagranym przez niestety zapomnianą już nieco Charli Baltimore, wspartą przez Mase'a. Jak również w kozackim kawałku "7th Street" francuskiej trip-hopowej ekipy Chinese Man.

                                               

                                               

"Soul Love" Absolutnie wspaniały song z nieśmiertelnego "Ziggy'ego Stardusta"... Z fenomenalną gitarą Micka Ronsona i świetną perkusją Micka Woodmanseya. To właśnie ten ostatni element stał się tworzywem w rękach jednych z najlepszych producentów branży - arcykombinator J-Zone wrzucił ów sample w swój wariacki koktajl "The Art of Shit Talkin'", Khrysis zbudował zeń dobry beat dla wezwania Rapsody - "Culture over Everything"! El-P, jak to tylko on potrafi, połączył na "Innocent Leader" perkusję Woodmanseya z niepokojącą, zimną elektroniką. I wreszcie - last but not least - sam Jay Dee wykorzystał sample z "Soul Love" do kosiora "Take Notice", z Guilty Simpsonem na pokładzie... 

                                               

                                               

                                               

      &nbs                                 

                                              

Puff Daddy miał okazję współpracować z Bowiem osobiście. Na swym pierwszym albumie, "No Way Out", Puffy przy produkcji singla "Been Around the World", z Biggiem i Mase'em, skorzystał z sampla piosenki Bowiego "Let's Dance". Kilka lat później, na potrzeby soundtracku do kultowego filmu "Dzień próby", panowie połączyli siły - tym razem Puff zaprosił Davida do studio - by nagrać nową wersję "This is Not America"  Bowiego i Pat Metheny Group.. Efekt - soczysty bicior ze zwrotkami Familii Bad Boy - w osobach: Black Rob, Loon, Kain i Mark Curry. Sprawdźcie sami, pierwyj jednak dla porządku oryginał: 

                                              

                                             

Wyliczanie wszystkich tracków na samplach z muzyki Davida zajęłoby wieki... Jednak pozwólcie, że wymienię jeszcze kilka osobistych faworytów:

X-Clan feat. Jacoby Shaddix z Papa Roach - Americans (z albumu "Return to Mecca", 2007) - sample z "I'm Afraid of Americans" z albumu "Earthling" (1995). (Ciekawostka: do jednego z remiksów "I'm Afraid of Americans" Bowie zaprosił Ice Cube'a).

                                                

                                                

Crooked I - Rap or Die - sample z "Opening Titles Including Underground" (autorstwa Davida Bowie i Trevora Jonesa) z albumu - soundtracku do filmu "Labirynth" z 1986.

                                                

                                               

The Bullitts feat. Jay Electronica - Run and Hide zawiera elementy z "Quicksand" Bowiego, z albumu "Hunky Dory" (1971). 

                                              

                                              

Robert Glasper Experiment feat. Bilal - "Letter to Hermione" (z albumu "Black Radio", 2012) to cover piosenki "Letter to Hermione" z albumu "David Bowie" (lub - jak kto woli - "Space Oddity"), dedykowanej ówczesnej dziewczynie Davida, Hermione Farthingale.

                                              

                                              

]]>
David Bowie "Space Oddity" (Diggin in the Videos #345)https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-13,david-bowie-space-oddity-diggin-in-the-videos-345https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-13,david-bowie-space-oddity-diggin-in-the-videos-345January 13, 2016, 6:17 pmMaciej Wojszkun'"Ground Control to Major Tom... Ground Control to Major Tom... Take your protein pills and put your helmet on". W Tygodniu poświęconym wieloletniej karierze Davida Bowie nie sposób nie wspomnieć o jego pierwszym nieśmiertelnym hicie. Przed Wami "Space Oddity" - klasyk space-rocka, nagrany i wypuszczony na singlu w, można by rzec, najbardziej "odpowiednim" dla tego gatunku muzyki roku 1969. Ponad rok po premierze zapierającego dech w piersiach kosmicznego arcydzieła Stanleya Kubricka "2001: Odyseja kosmiczna" (zwróćcie uwagę na tytuł piosenki - lekki prztyczek w stronę filmu)... i zaledwie pięć dni przed startem wiekopomnej misji Apollo 11.Hipnotyzujący, wspaniale skomponowany utwór (z doskonałymi partiami gitary akustycznej, basu i melotronu - na tym ostatnim gra jeden z najznakomitszych klawiszowców rocka progresywnego - Rick Wakeman), bezbłędnie balansujący między spokojną balladą (głos Bowiego śpiewający początkowe "Ground Control to Major Tom" zawsze wywołuje u mnie ciary) a nieokiełznaną psychodelią - "Space Oddity" jest pierwszym rozdziałem historii jednej z najciekawszych postaci stworzonych przez Davida - astronauty Majora Toma. Ów śmiałek przewija się w dyskografii Bowiego co najmniej kilkakrotnie. "Space Oddity" opisuje start jego misji - w gruncie rzeczy zakończony sukcesem. Kapsuła Majora osiąga przestrzeń kosmiczną. Kontrola gratuluje mu, prasa już szykuje się do wywiadów (popis błyskotliwej ironii Bowiego - You've really mad your grade/ And the papers want to know whose shirts you wear...). Tom podziwia gwiazdy i porażający błękit macierzystej planety. Wtem... kontakt z Ziemią się urywa. Major Tom zostaje całkowicie sam w niezmierzonej otchłani kosmosu...And I think my spaceship knows the way to go... Tell my wife I love her very much, she knows... Z pozoru historia nieudanego lotu kosmonauty - w praktyce jednak jest to opowieść, którą można odczytać na różne sposoby. Najbardziej popularną interpretacją jest, że Tom to sam Bowie, opisujący swoje doświadczenia z narkotykami. Podróż w kosmos, "dryf w sposób najdziwniejszy", poczucie zawieszenia i końcowa "awaria urządzeń" - czyż nie wydaje się to zapisem głębokiego, narkotykowego tripu? Może też być "Space Oddity" opowieścią o izolacji od ludzi, od ludzkiej fałszywości (wszak z góry "the stars look very different)... A może to tak naprawdę opis osiągania stanu nirvany? A może... Dla mnie - to właśnie ta niejednoznaczność to najmocniejsza strona tego utworu.Do postaci Majora Bowie nawiązał ponownie w 1980 roku, w swym przeboju "Ashes to Ashes". Tu jednak Tom ukazuje się w nieco innej postaci - Bowie pogardliwie określa go jako "ćpuna, zawieszonego wysoko w niebie... jednak znajdującego się na samym dnie (A junkie, strung out in heavens high, hitting an all-time low). Niejako potwierdzając (acz nie zdecydowanie) tezę, iż Tom to bolesna przeszłość artysty, uzależnienie odurzającymi substancjami... zero absolutne i najniższy punkt życia Davida. Time and again I tell myself - "I'll stay clean tonight"!/ But the little green wheels are following me/Oh no, not again! - śpiewa Bowie. Także track "Hallo Spaceboy" z albumu "Outside" z 1995 roku wspomina Majora Toma ("Ground to Major, bye bye Tom...) - a w remiksie, przygotowanym przez Pet Shop Boys, zawarte są nawet wersy ze "Space Oddity", zaśpiewane przez Neila Tennanta. W lsitopadzie zeszłego roku swą premierę miał zaś surrealistyczny, niepokojący teledysk/minifilm "Blackstar" promujący najnowszy - i, niestety, ostatni - album Davida. Na początku teledysku widzimy szkielet kosmonauty, z którego kosmitka zabiera inkrustowaną klejnotami czaszkę... Pozostałe kości dryfuję w przestrzeni, zbliżając się do czarnej dziury. Czy owym nieszczęśnikiem jest nasz Major? Czy to jest zwieńczenie jego historii? Reżyser teledysku, Johan Renck, nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, więc... kto wie?Postać Majora Toma zainspirowała niemieckiego piosenkarza Petera Schillinga, który w 1983 roku wypuścił singiel "Major Tom (Coming Home)" - proponując swoiste uzupełnienie feralnej pierwszej misji Majora. Nie tylko zresztą Peter - wielu artystów wypuściło utwory nawiązujące do postaci Majora - czasem w naprawdę intrygujący sposób, jak w "Mrs. Major Tom" Kirby'ego Iana Andersena - utworze opowiadającym historię z perspektywy żony Majora. O "Space Oddity" warto wspomnieć z jeszcze jednego powodu. Jest to pierwszym utwór, do którego klip nakręcono... w przestrzeni kosmicznej właśnie. To nie żart - w 2013 roku Chris Hadfield, kanadyjski astronauta (pierwszy Kanadyjczyk w kosmosie!), służący wtedy na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, nagrał cover "Space Oddity" i nakręcił doń teledysk - ze zmienionym, bardziej fortunnym dla Majora zakończeniem (Hadfield oczywiście nie omieszkał podziękować Bowiemu, gdy już wrócił na Ziemię ze stacji. Bowie w odpowiedzi wysłał do Hadfielda wiadomość... "Hallo Spaceboy")."Space Oddity" to bezapelacyjnie jeden z najlepszych, najbardziej popularnych utworów Davida Bowie (ba, stał się na tyle popularny, że album, który promował - zatytułowany po prostu "David Bowie" - został w reedycji w 1973 roku przemianowany na "Space Oddity"!). Doczekawszy się niezliczonej ilości coverów, reinterpretacji, nawiązań we wszystkich chyba rodzajach mediów - utwór ten to bezapelacyjny klasyk, pomimo 46 lat na "karku" wciąż brzmiący wspaniale, i - co najważniejsze - wciąż działający na wyobraźnię jak mało który.Nie wkleję tutaj wszystkich utworów, o których mowa w artykule - zachęcam do samodzielnego ich sprawdzenia i interpretacji. Zaprezentuję dwie wersje teledysku "Space Oddity" - oryginalną z 1969 roku i tą z 1972 roku, gdzie Bowie jako Ziggy Stardust wykonuje wersję znaną z albumu "Space Oddity". A także - wersję Chrisa Hadfielda. BONUS: Poniżej - wideo z jednego z najbardziej niezwykłych hołdów złożonych Davidowi Bowie. W poniedziałek 11 stycznia dzwonnicy z katedry św. Marcina w Utrechcie, z wieży Domtoren - najwyższej wieży kościelnej w Holandii - wykonali "Space Oddity" na dzwonach kościelnych... Posłuchajcie sami. '"Ground Control to Major Tom... Ground Control to Major Tom... Take your protein pills and put your helmet on". 

W Tygodniu poświęconym wieloletniej karierze Davida Bowie nie sposób nie wspomnieć o jego pierwszym nieśmiertelnym hicie. Przed Wami "Space Oddity" - klasyk space-rocka, nagrany i wypuszczony na singlu w, można by rzec, najbardziej "odpowiednim" dla tego gatunku muzyki roku 1969. Ponad rok po premierze zapierającego dech w piersiach kosmicznego arcydzieła Stanleya Kubricka "2001: Odyseja kosmiczna" (zwróćcie uwagę na tytuł piosenki - lekki prztyczek w stronę filmu)... i zaledwie pięć dni przed startem wiekopomnej misji Apollo 11.

Hipnotyzujący, wspaniale skomponowany utwór (z doskonałymi partiami gitary akustycznej, basu i melotronu - na tym ostatnim gra jeden z najznakomitszych klawiszowców rocka progresywnego - Rick Wakeman), bezbłędnie balansujący między spokojną balladą (głos Bowiego śpiewający początkowe "Ground Control to Major Tom" zawsze wywołuje u mnie ciary) a nieokiełznaną psychodelią - "Space Oddity"jest pierwszym rozdziałem historii jednej z najciekawszych postaci stworzonych przez Davida - astronauty Majora Toma. Ów śmiałek przewija się w dyskografii Bowiego co najmniej kilkakrotnie. "Space Oddity" opisuje start jego misji - w gruncie rzeczy zakończony sukcesem. Kapsuła Majora osiąga przestrzeń kosmiczną. Kontrola gratuluje mu, prasa już szykuje się do wywiadów (popis błyskotliwej ironii Bowiego - You've really mad your grade/ And the papers want to know whose shirts you wear...). Tom podziwia gwiazdy i porażający błękit macierzystej planety. Wtem... kontakt z Ziemią się urywa. Major Tom zostaje całkowicie sam w niezmierzonej otchłani kosmosu...

And I think my spaceship knows the way to go... Tell my wife I love her very much, she knows...  

Z pozoru historia nieudanego lotu kosmonauty - w praktyce jednak jest to opowieść, którą można odczytać na różne sposoby. Najbardziej popularną interpretacją jest, że Tom to sam Bowie, opisujący swoje doświadczenia z narkotykami. Podróż w kosmos, "dryf w sposób najdziwniejszy", poczucie zawieszenia i końcowa "awaria urządzeń"  - czyż nie wydaje się to zapisem głębokiego, narkotykowego tripu? Może też być "Space Oddity" opowieścią o izolacji od ludzi, od ludzkiej fałszywości (wszak z góry "the stars look very different)... A może to tak naprawdę opis osiągania stanu nirvany? A może... Dla mnie - to właśnie ta niejednoznaczność to najmocniejsza strona tego utworu.

Do postaci Majora Bowie nawiązał ponownie w 1980 roku, w swym przeboju "Ashes to Ashes". Tu jednak Tom ukazuje się w nieco innej postaci - Bowie pogardliwie określa go jako "ćpuna, zawieszonego wysoko w niebie... jednak znajdującego się na samym dnie (A junkie, strung out in heavens high, hitting an all-time low).  Niejako potwierdzając (acz nie zdecydowanie) tezę, iż Tom to bolesna przeszłość artysty, uzależnienie odurzającymi substancjami... zero absolutne i najniższy punkt życia Davida. Time and again I tell myself - "I'll stay clean tonight"!/ But the little green wheels are following me/Oh no, not again! - śpiewa Bowie. Także track "Hallo Spaceboy" z albumu "Outside" z 1995 roku wspomina Majora Toma ("Ground to Major, bye bye Tom...)  - a w remiksie, przygotowanym przez Pet Shop Boys, zawarte są nawet wersy ze "Space Oddity", zaśpiewane przez Neila Tennanta. 

W lsitopadzie zeszłego roku swą premierę miał zaś surrealistyczny, niepokojący teledysk/minifilm "Blackstar" promujący najnowszy - i, niestety, ostatni - album Davida. Na początku teledysku widzimy szkielet kosmonauty, z którego kosmitka zabiera inkrustowaną klejnotami czaszkę... Pozostałe kości dryfuję w przestrzeni, zbliżając się do czarnej dziury. Czy owym nieszczęśnikiem jest nasz Major? Czy to jest zwieńczenie jego historii? Reżyser teledysku, Johan Renck, nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, więc... kto wie?

Postać Majora Toma  zainspirowała niemieckiego piosenkarza Petera Schillinga, który w 1983 roku wypuścił singiel "Major Tom (Coming Home)" - proponując swoiste uzupełnienie feralnej pierwszej misji Majora. Nie tylko zresztą Peter - wielu artystów wypuściło utwory nawiązujące do postaci Majora - czasem w naprawdę intrygujący sposób, jak w "Mrs. Major Tom" Kirby'ego Iana Andersena - utworze opowiadającym historię z perspektywy żony Majora.  

O "Space Oddity" warto wspomnieć z jeszcze jednego powodu. Jest to pierwszym utwór, do którego klip nakręcono... w przestrzeni kosmicznej właśnie. To nie żart - w 2013 roku Chris Hadfield, kanadyjski astronauta (pierwszy Kanadyjczyk w kosmosie!), służący wtedy na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, nagrał cover "Space Oddity" i nakręcił doń teledysk - ze zmienionym, bardziej fortunnym dla Majora zakończeniem (Hadfield oczywiście nie omieszkał podziękować Bowiemu, gdy już wrócił na Ziemię ze stacji. Bowie w odpowiedzi wysłał do Hadfielda wiadomość... "Hallo Spaceboy").

"Space Oddity" to bezapelacyjnie jeden z najlepszych, najbardziej popularnych utworów Davida Bowie (ba, stał się na tyle popularny, że album, który promował - zatytułowany po prostu "David Bowie" - został w reedycji w 1973 roku przemianowany na "Space Oddity"!). Doczekawszy się niezliczonej ilości coverów, reinterpretacji, nawiązań we wszystkich chyba rodzajach mediów - utwór ten to bezapelacyjny klasyk, pomimo 46 lat na "karku" wciąż brzmiący wspaniale, i - co najważniejsze - wciąż działający na wyobraźnię jak mało który.

Nie wkleję tutaj wszystkich utworów, o których mowa w artykule - zachęcam do samodzielnego ich sprawdzenia i interpretacji. Zaprezentuję dwie wersje teledysku "Space Oddity" - oryginalną z 1969 roku i tą z 1972 roku, gdzie Bowie jako Ziggy Stardust wykonuje wersję znaną z albumu "Space Oddity". A także - wersję Chrisa Hadfielda.

                                              

                                              

                                              

 

BONUS: Poniżej - wideo z jednego z najbardziej niezwykłych hołdów złożonych Davidowi Bowie. W poniedziałek 11 stycznia dzwonnicy z katedry św. Marcina w Utrechcie, z wieży Domtoren - najwyższej wieży kościelnej w Holandii - wykonali "Space Oddity" na dzwonach kościelnych... Posłuchajcie sami. 

                                              

]]>
David Bowie naszym Artystą Tygodniahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-11,david-bowie-naszym-artysta-tygodniahttps://popkiller.kingapp.pl/2016-01-11,david-bowie-naszym-artysta-tygodniaJanuary 11, 2016, 9:12 pmMaciej WojszkunBędzie krótko. Wczoraj odszedł nietuzinkowy, wszechstronnie uzdolniony artysta. Odszedł muzyk o zdumiewającej dyskografii. Nieuchwytny kameleon, Przybysz z Gwiazd o niezliczonej ilości masek... David pozostawił po sobie przebogatą spuściznę i swoistą mitologię, jak mało którą godną wnikliwej eksploracji. Dlatego - niejako na bakier z popkillerową tradycją - chciałbym uhonorować pamięć Mr. Bowie, ustanawiając go Artystą Tygodnia."Zdrada" - zakrzykną być może niektórzy. "Przecież to nie jest hip-hop". Nie jest. Bowie był jednak muzykiem, którego wpływ na współczesną muzykę w ogóle, bez podziału na gatunki i nurty - jest nieoceniony. Bez względu na profil portalu - David Bowie zasługuje na więcej niż tylko krótkie epitafium. Zresztą - kto powiedział, że nie będziemy eksplorować miejsc, w których przenikały się świat hip-hopu i twórczość Davida?W tym tygodniu więc czeka nas podróż w głąb twórczości Davida Roberta Jonesa. Od folkowych ballad do glamrockowych arcydzieł. Od "plastic soulu" "Young Americans" do chłodnej elektroniki "Warszawy". Od hard rocka Tin Machine po industrial "Earthling"... aż po finałowy spektakl Mistrza - "Blackstar". Zapraszamy więc... na Tydzień z Davidem Bowie. Będzie krótko. Wczoraj odszedł nietuzinkowy, wszechstronnie uzdolniony artysta. Odszedł muzyk o zdumiewającej dyskografii. Nieuchwytny kameleon, Przybysz z Gwiazd o niezliczonej ilości masek... David pozostawił po sobie przebogatą spuściznę i swoistą mitologię, jak mało którą godną wnikliwej eksploracji. Dlatego - niejako na bakier z popkillerową tradycją - chciałbym uhonorować pamięć Mr. Bowie, ustanawiając go Artystą Tygodnia.

"Zdrada" - zakrzykną być może niektórzy. "Przecież to nie jest hip-hop". Nie jest. Bowie był jednak muzykiem, którego wpływ na współczesną muzykę w ogóle, bez podziału na gatunki i nurty - jest nieoceniony. Bez względu na profil portalu - David Bowie zasługuje na więcej niż tylko krótkie epitafium. Zresztą - kto powiedział, że nie będziemy eksplorować miejsc, w których przenikały się świat hip-hopu i twórczość Davida?

W tym tygodniu więc czeka nas podróż w głąb twórczości Davida Roberta Jonesa. Od folkowych ballad do glamrockowych arcydzieł. Od "plastic soulu" "Young Americans" do chłodnej elektroniki "Warszawy". Od hard rocka Tin Machine po industrial "Earthling"... aż po finałowy spektakl Mistrza - "Blackstar". 

Zapraszamy więc... na Tydzień z Davidem Bowie.

                                          

]]>
David Bowie nie żyje - wspomnienie o legendzie [1947-2016]https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-11,david-bowie-nie-zyje-wspomnienie-o-legendzie-1947-2016https://popkiller.kingapp.pl/2016-01-11,david-bowie-nie-zyje-wspomnienie-o-legendzie-1947-2016January 11, 2016, 6:27 pmMaciej WojszkunTo druzgocący cios. Słowa umykają, nie wiadomo, jak przekazać taką wiadomość. Wieść, iż kolejny bóg muzyki, artysta, który zdawał się nieśmiertelny - odszedł. 10 stycznia, w wieku 69 lat, zmarł David Bowie. Zaledwie dwa dni po premierze swego nowego albumu, "Blackstar". Przyczyną śmierci był nowotwór, z którym artysta toczył walkę od osiemnastu miesięcy. Cokolwiek napisać o Davidzie Bowiem - zawsze wydawać się będzie, że to za mało. Był człowiekiem-orkiestrą w pełnym tego słowa znaczeniu. Dla niego nie było żadnych ograniczeń. Znakomity piosenkarz, multiinstrumentalista - grał m.in. na gitarze, perkusji, klawiszach, saksofonie, nawet na wiolonczeli - malarz, okazjonalnie aktor (do dziś pamiętam, jakie ciary przeszły mnie, gdy zobaczyłem go w "Ogniu krocz za mną" Lyncha...)Bowie był typem muzyka, który podziwiam najbardziej. Nigdy nie bał się eksperymentów, chciał - i próbował - każdego chyba stylu i nurtu w muzyce. Folk rock, art rock, hard rock... Glam rock, którego był jednym z najbardziej prominentnych przedstawicieli.... Po wycieczce w rejony soulu i funku, potrafił zrobić niespodziewany zwrot w stronę minimalistycznej elektroniki inspirowanej krautrockiem... Nieokiełznany, zawsze nieprzewidywalny i nieuchwytny - nikt tak jak on nie bawił się muzyką, ani sceniczną "personą". Jego kreacje przeszły do legendy - czy to zimny, elegancki The Thin White Duke, czy melancholijny Pierrot, czy Aladdin Sane... Czy w końcu najbardziej znana "rola" Bowiego - ekstrawagancki Ziggy Stardust.Odejście Bowiego to niepowetowana strata dla muzycznego świata. Nie wiem, nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek pojawi się drugi tak wpływowy, tak niesamowity muzyk jak on...Przez to, że słucham bardzo często różnej muzyki, przez to, że - hobbystycznie, bo hobbystycznie - zajmuję się dziennikarstwem muzycznym... zauważyłem, że nie ma już utworów, które by mnie poruszały. Być może źle świadczy to o mnie jako o recenzencie - jednak nie potrafię już znaleźć piosenek "doskonałych", takich, których mógłbym słuchać bez przerwy, wrzucać "na ripit", chłonąć całą duszą - nie rozkładać na czyniki pierwsze, analizując brzmienie perkusji czy gitary. Nie potrafię już pozwalać sobie na to, aby muzyka przejęła nade mną kontrolę, zawładnęła mną całkowicie.Jest jednak w mojej osobistej playliście dosłownie malutka garstka utworów, które potrafią "pokonać" mnie w ten sposób. Jednym z nich jest "Five Years", pierwszy track na "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". Od wchodzącej po cichu perkusji, poprzez to cudowne, potężne brzmienie pianina, zniewalające, przybierające stale na sile smyczki - po coraz bardziej szaleńczy wokal Davida, od spokojnego śpiewu bo histeryczne wrzaski w wybuchowym finale - to utwór bezbłędny, pacyfikujący mnie od razu - i zabierający mnie w niesamowitą podróż w "dzień, w którym zatrzymała się Ziemia", dowiedziawszy się, że za pięć lat grozi jej całkowita zagłada. Ta zwrotka z "Five Years": And all the fat-skinny people, and all the short-tall peopleAnd all the nobody people, and all the somebody peopleI never thought I'd need so many people dociera najgłębiej, oddziałuje najbardziej, dotyka tej najczulszej struny, najbardziej wrażliwego nerwu. Jak żaden inny utwór, który usłyszałem w ciągu mego życia. Słucham tego utworu, pisząc te słowa - i czuję, że moje serce pęka.Żegnaj, Davidzie. Spoczywaj w pokoju. To druzgocący cios. Słowa umykają, nie wiadomo, jak przekazać taką wiadomość. Wieść, iż kolejny bóg muzyki, artysta, który zdawał się nieśmiertelny - odszedł. 

10 stycznia, w wieku 69 lat, zmarł David Bowie. Zaledwie dwa dni po premierze swego nowego albumu, "Blackstar". Przyczyną śmierci był nowotwór, z którym artysta toczył walkę od osiemnastu miesięcy. 

Cokolwiek napisać o Davidzie Bowiem - zawsze wydawać się będzie, że to za mało. Był człowiekiem-orkiestrą w pełnym tego słowa znaczeniu. Dla niego nie było żadnych ograniczeń. Znakomity piosenkarz, multiinstrumentalista - grał m.in. na gitarze, perkusji, klawiszach, saksofonie, nawet na wiolonczeli - malarz, okazjonalnie aktor (do dziś pamiętam, jakie ciary przeszły mnie, gdy zobaczyłem go w "Ogniu krocz za mną" Lyncha...)

Bowie był typem muzyka, który podziwiam najbardziej. Nigdy nie bał się eksperymentów, chciał - i próbował - każdego chyba stylu i nurtu w muzyce. Folk rock, art rock, hard rock... Glam rock, którego był jednym z najbardziej prominentnych przedstawicieli.... Po wycieczce w rejony soulu i funku, potrafił zrobić niespodziewany zwrot w stronę minimalistycznej elektroniki inspirowanej krautrockiem... Nieokiełznany, zawsze nieprzewidywalny i nieuchwytny - nikt tak jak on nie bawił się muzyką, ani sceniczną "personą". Jego kreacje przeszły do legendy - czy to zimny, elegancki The Thin White Duke, czy melancholijny Pierrot, czy Aladdin Sane... Czy w końcu najbardziej znana "rola" Bowiego - ekstrawagancki Ziggy Stardust.

Odejście Bowiego to niepowetowana strata dla muzycznego świata. Nie wiem, nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek pojawi się drugi tak wpływowy, tak niesamowity muzyk jak on...

Przez to, że słucham bardzo często różnej muzyki, przez to, że - hobbystycznie, bo hobbystycznie - zajmuję się dziennikarstwem muzycznym... zauważyłem, że nie ma już utworów, które by mnie poruszały. Być może źle świadczy to o mnie jako o recenzencie - jednak nie potrafię już znaleźć piosenek "doskonałych", takich, których mógłbym słuchać bez przerwy, wrzucać "na ripit", chłonąć całą duszą - nie rozkładać na czyniki pierwsze, analizując brzmienie perkusji czy gitary. Nie potrafię już pozwalać sobie na to, aby muzyka przejęła nade mną kontrolę, zawładnęła mną całkowicie.

Jest jednak w mojej osobistej playliście dosłownie malutka garstka utworów, które potrafią "pokonać" mnie w ten sposób. Jednym z nich jest "Five Years", pierwszy track na "The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". Od wchodzącej po cichu perkusji, poprzez to cudowne, potężne brzmienie pianina, zniewalające, przybierające stale na sile smyczki - po coraz bardziej szaleńczy wokal Davida, od spokojnego śpiewu bo histeryczne wrzaski w wybuchowym finale - to utwór bezbłędny, pacyfikujący mnie od razu - i zabierający mnie w niesamowitą podróż w "dzień, w którym zatrzymała się Ziemia", dowiedziawszy się, że za pięć lat grozi jej całkowita zagłada. 

Ta zwrotka z "Five Years": 

And all the fat-skinny people, and all the short-tall people

And all the nobody people, and all the somebody people

I never thought I'd need so many people  

dociera najgłębiej, oddziałuje najbardziej, dotyka tej najczulszej struny, najbardziej wrażliwego nerwu. Jak żaden inny utwór, który usłyszałem w ciągu mego życia. 

Słucham tego utworu, pisząc te słowa - i czuję, że moje serce pęka.

Żegnaj, Davidzie. Spoczywaj w pokoju. 

                                              

]]>
DJ Mark The 45 King & Flavor Unit "King Is Here" - profilhttps://popkiller.kingapp.pl/2011-12-03,dj-mark-the-45-king-flavor-unit-king-is-here-profilhttps://popkiller.kingapp.pl/2011-12-03,dj-mark-the-45-king-flavor-unit-king-is-here-profilDecember 3, 2011, 3:00 pmDaniel Wardziński"Mieszkałem w Queens, a moja ksywka wzięła się stąd, że miałem strasznie dużo czterdziestek piątek. Tak dokładniej... Chodziłem po domach i pytałem się ludzi czy nie mają jakichś czterdziestek piątek. W końcu miałem ich tyle, że mogłem określić się królem czterdziestek piątek". Winylowe ciastka odtwarzane w tempie 45 obrotów na minutę w domu Marka Jamesa, znanego później jako DJ Mark The 45 King, służyły nie tylko do delektowania się muzyką innych artystów, ale również do tworzenia swoich kompozycji. Wokół nich z kolei zaczęli zbierać się MC's, którzy chcieli nawijać i potrafili robić to znacznie lepiej niż inni.Dla wielu z was ""DJ Mark The 45 King" i "Flavor Unit" mogą nie kojarzyć się z niczym, ale... Czy pamiętacie, że w późniejszym okresie swojej kariery Mark James, który od pewnego czasu posługuje się skróconą ksywą, jako 45 King wyprodukował dwa piekielnie ważne single końcówki XX w - "Stan" Eminema i "Hard Knock Life" Jaya-Z? Czy wiecie, że w szeregi ekipy wchodzili nie tylko kojarzeni dziś znacznie mniej Lakim Shabazz, Chill Rob G czy Apache, ale również Queen Latifah, Freddie Foxxx, Naughty By Nature czy Black Sheep?Z poddasza do piwnicyZaczęło się jednak od poddasza w Jersey. Tam miejsce na swoje studio upatrzył sobie DJ Mark The 45 King i tam zaczął gościć MC's, którzy wydawali mu się interesujący. Co ciekawe w okresie "poddaszowym" za kabinę do nagrywania wokali przez chwilę służyły... drzwi obrotowe. Nawet, kiedy sprzęt był już znacznie lepszy zostały one rekwizytem późniejszych miejscówek Króla, jak mówi on sam "Q-Tip zwykł na nich siadać". W pierwszym studio ostatecznie podpięto liniowo cztery mikrofony i pozwolono nawijać praktycznie każdemu, kto miał na to ochotę. Wśród zainteresowanych pojawiali się ludzie, którzy wkrótce zawiązali Flavor Unit m.in. Double J, Latee, Lakim Shabazz, Lord Ali Ba-Ski, Markey Fresh, Chill Rob G, Queen Latifah... Ta ekipa ludzi zajaranych tym, że mogą robić muzykę dla trochę szerszej publiczności, wkrótce przekształciła się w być może najważniejszy kolektyw hip-hopowy w historii Jersey."This Cut's Got Flavor"Sam 45 King początek Flavor Unit datuje na premierę singla Latee "This Cut's Got Flavor", który ukazał się w 1987, choć jak sam podkreśla już wcześniej można było dostać wosk Markey Fresha z jego bitami. Double J z kolei powiedział, że ekipa zawiązała się trochę później, bo od tytułu singla wzięła swoją nazwę. "Nie chcieliśmy mówić Flavor Crew, bo wtedy było już aktywne Juice Crew" - mówi Double J. Względny sukces pierwszych singli napędził muzyczną maszynę, a King zaczął produkować takie ilości muzyki, że dziś fani legendarnego producenta mają olbrzymie pole do popisu bo zebranie wszystkich winyli na których się pojawił wymaga naprawdę dużo wolnej przestrzeni w waszych domach. Niewielu np. pamięta, że to właśnie 45 King był człowiekiem, który pomagał stawiać pierwsze kroki DJ'owi Premierowi! To on produkował singiel "Believe Dat" (Preem i Guru byli tylko współproducentami), a potem pomagał przy "Move On" i całym debiutanckim "No More Mr. Nice Guy". Jeszcze w 1988 wyprodukował cały album Lakima Shabazza ("Pure Righteousness" ), single Double J'a, Chill Roba G oraz Queen Latifah. Flavor Unit coraz wyraźniej zaznaczał swoją obecność na scenie Eastcoast.Kolektyw powoli zaczął silnym ramieniem spajać spory fragment Wschodniego Wybrzeża, a efekt czyli sztama NYC i Jersey to rzecz, która musi zostać w pamięci. Mark miał znakomity kontakt z DJ'em Red Alertem i Chuck Chilloutem, którzy trzęśli wtedy nowojorskim rapowym radiem. "Przyjezdni" z Jersey spotykali się dzięki temu z przyjaznym nastawieniem lokali na Bronxie czy Brooklynie. Nie bez znaczenia były też uliczne koneksje Kinga... Koleżka był otoczony olbrzymim szacunkiem, a jego przyjaciele mogli w NYC czuć się zupełnie bezpiecznie. Double J w jednym z wywiadów powiedział "Mark znał wszystkich". Spróbujcie znaleźć jakieś negatywne wypowiedzi na temat fundatora Flavor Unit wśród ludzi, którzy mieli możliwość go poznać i z nim pracować... zresztą nie tylko wśród nich). Dzięki temu porozumieniu powstało wiele numerów, które połączyły miasta jak np. późniejsze fantastyczne collabo Naughty By Nature z Freddie Foxxx'em. Nie warto zapominać o jednym z najważniejszych singli w karierze Króla - "The 900 Number" - Jay-Z powiedział o tym numerze "one of most famous hip-hop beats"". Faktycznie dosyć prosta pętla wkręca się strasznie, a przerabiana była na przeróżne sposoby setki już razy (m.in DJ Kool w 1996 roku, a ostatnio... Mac Miller na "Blue Slide Park). Jedyną osobą, która rapowała na tym bicie z inicjatywy Marka był... Lakim Shabazz na albumie "Master Of The Game", który też ukazał się w 1988 roku. Shabazz rapował tam aż w czterech numerach, w jednym pojawił się Markey Fresh. Cała reszta to breaki. Flavor a biznesZainteresowanie muzyką kolektywu zaczynało wzrastać, a muzyczne labele wychodziły z propozycjami. Jak to często bywało w muzycznym biznesie, tutaj również nasi bohaterowie nie należeli do szczęśliwców. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wytwórnie zniszczyły trochę z uroku inicjatywy u samych jej źródeł. Mark mając dobry kontakt z wieloma wydawcami pomógł swoim podopiecznym znaleźć odpowiednie miejsca do puszczania singli i albumów, wynikło w ramach tego sporo kłótni, Ali Ba-Ski podobno znienawidził Markey Fresha, po czasie mówi, że Apache tak naprawdę nie okazał wierności grupie i zaraz jak tylko zarobił trochę pieniędzy zaczął otaczać się zupełnie innymi ludźmi. Sam 45 King zwykł nawet mówić, że "nie chce już pracować z MC's", zarzucał im, że nie podchodzą do sprawy profesjonalnie, że nie są przygotowani, kiedy przychodzą do studia i... zaczął wypuszczać jeszcze więcej produkcji instrumentalnych, beattape'ów, break'ów. Jeśli będziecie mieli chwilę, żeby je sprawdzić, przekonacie się, że jest ich naprawdę niemało. W końcu ukazał się jednak album, który zrobił trochę więcej zamieszania niż pierwsza płyta Shabazza w Tuff City. Młodziutka Queen Latifah, która właśnie podpisała kontrakt z prosperującym wówczas kapitalnie Tommy Boy Records, przygotowała swój debiut, przez wielu uważany za klasyk.Księżniczka w składzie"All Hail The Queen" z 1989 roku to, którego producentem wykonawczym był 45 King, to naprawdę fantastyczna płyta. Czy skusiło go to, że ma do czynienia z talentem zarówno do rapu jak i śpiewu, co dało mu jeszcze większe możliwości pracy? A może po prostu hip-hopowe możliwości Latify zaimponowały mu tak bardzo, że zrobił dla niej jedną z najlepszych płyt w swojej karierze? Do dziś słucha się tego świetnie, a cuty z wersami Latify nie tracą nic na swojej popularności. W produkcji pomagali Kingowi między innymi Prince Paul, Daddy-O, sama Latifah czy... KRS One. Nie bez wpływu pozostały na pewno koneksje młodej raperki z kolektywem Native Tongue Posse - dowodzi tego chociażby featuring De La Soul i Monie Love. Duet dwóch raperek w "Ladie's First" stał się sporym hitem, ale jego ścieżki przetarł już świetny "Wrath Of Madness". "All Hail The Queen" to jeden z tych albumów końcówki lat 80. których słucha się z dużą przyjemnością również dzisiaj. Młode feMC często mogą się co najwyżej wstydliwie zarumienić, bo pod względem zaangażowania w swoje (niestety nie zawsze...) teksty i przekonania z jakim wyrzuca z siebie słowa QL nie ma sobie równych. Płyta ma głębokie brzmienie, buja, wszystko znajduje się na swoim miejscu, a zarówno partie rapowane jak i śpiewane brzmią świeżo. Jak na rok 1989 nie znam zbyt wielu MC, którzy nawijali w taki sposób jak ona np. w niesamowitym "Princess Of The Posse", które tytułem jak widać trochę bardziej nawiązywało do ekipy Tipa, Jungle Brothers czy De La. Konstruktorem brzmienia całości był jednak nie kto inny jak twórca Flavor Unit, a Królowa nie zapomniała o swojej pierwszej ekipie o czym przekonujemy się już w pierwszym numerze na płycie - "Dance For Me". Pod spodem na spróbowanie jeden z najlepszych numerów na płycie, wyprodukowany przez Kinga, kochany przez b-boyów i dający Queen Latifah przepustkę do kariery "Dance For Me". Do numerua zrealizowano bardzo klasyczny klip z bardzo klasycznym intro, niestety zablokowany w naszym kraju (co to za beznadziejna praktyka?!). ZmianyNowa dekada przyniosła jeszcze większe przyspieszenie działań Flavor Unit. Przede wszystkim w 1990 roku światło dzienne ujrzał jedyny oficjalny wosk grupy "The 45 King Presents Flavor Unit". Pierwszym trackiem na albumie, który wydało Tuff City (King jest związany z tym labelem do dziś) jest jedyny, oficjalny numer grupy w niepełnym składzie - rapują w nim Apache, Double J, Lakim Shabazz, Lord Alibaski i Queen Latifah. Po latach King przyznał, że ten album to jedna z kilku jego produkcji wydanych w Tuff City (z którym co ciekawe związany jest do dziś) nie w takiej formie jakiej by sobie życzył. Powiedział też, że część numerów jego zdaniem to właściwie demówki i, że mogli zrobić to lepiej.Duży udział w problemach grupy z wprowadzeniem na rynek pełnego materiału (na który czekało wówczas dużo ludzi) mogły mieć problemy samego Kinga z narkotykami. Mark zapytany po latach o to czemu nie wyprodukował płyty Double J'a, odpowiedział, że poniesiony falą sukcesów (w tym czasie robił remixy nie tylko dla Erica B i Rakima czy Digital Underground, ale również dla Madonny i Davida Bowie) zaczął ćpać "właściwie wszystko". Co nie znaczy, że przestał robić muzykę. Przyznajmy, że z różnym powodzeniem, ale nie przestając dowodzić, że potrafi czynić cuda. Wydana jeszcze w 1990 roku druga płyta Lakima Shabazza niosła kilka świetnych produkcji Kinga, ale już na płycie Double J'a King nie zrobił kompletnie nic. Apache idąc ścieżką wydeptaną przez Latifę podpisał kontrakt z Tommy Boy, gdzie wydał przesiąknięty seksizmem, krzyżujący trochę styl Flavor Unit z tym co do gry wnieśli Naughty By Nature album "Apache Ain't Shit". King zrobił na nim jeden taki-sobie bit, a płytę kradli mu Diamond D, A Tribe Called Quest czy... Double J. Pod spodem znajdziecie klasyczny, niezwykle poprawny politycznie singiel z tego albumu, wyprodukowany właśnie przez Tribe'ów (!!!). W swoją stronę poszła też Queen Latifah, która na drugim "Nature Of A Sista" nie znalazła miejsca dla Króla. Ten w tym samym roku rozpoczął współpracę z inną niezwykle zdolną raperką - MC Lyte (na jej "Act Like You Know" zrobił cztery bity). Zaczął produkować dla innych, rzadziej spotykał się w numerach z członkami Flavor Unit... Inny FlavorTo z kolei zaczęło się rozrastać. Coraz więcej osób mówiło, że reprezentuje tą ekipę. Wszyscy chcieli mieć coś z udziału w legendarnym dla Jersey i NYC przedsięwzięciu. W składzie znaleźli się ludzie, którzy z pewnością działali na korzyść jak Naughty By Nature czy Black Sheep, z drugiej rozpoczęły się spory o to kto zakładał Flavor Unit NAPRAWDĘ, kto kogo oszukuje, kto odciął się od ekipy, kto zapomina o przyjaciołach itp. itd. A 45 King?Robił dalej. Na jego bitach rapowali najwięksi. Pamiętacie klasyczne "Stunts, Blunts & Hip-Hop" Diamonda D? King dołożył do niego swoją cegiełkę. Notorious B.I.G. rapował na pętli Kinga na płycie Doctora Dre i Ed Lovera z 1994 roku. Pracował też z Parrishem z EPMD, DJ'em Premierem, a w końcu również z Latifą z która w 1995 roku zrobili ten nieprawdopodobny numer, który znajdzie pod spodem. King chyba mobilizował się na tego typu ponowne spotkania, bo tak samo fantastyczny był efekt ponownej pracy z Double J'em, który ze swoją ekipą Maniac Mob wysmażył niesamowity banger na płytę "D&D Project". W międzyczasie King uporał się też z nałogami. W końcu odezwał się i pewien rapowy zarobas, który chciał zrobić jeden z najlepszych numerów w swoim życiu. Epilog?Myślę, że każdy zgodzi się, że "Hard Knock Life" to rzecz klasyczna, piękna w swojej prostocie, ujmująca vibem w trzy sekundy... Pod spodem znajdziecie wypowiedź Kinga na temat produkcji tego kawałka. "Mieszkałem wtedy w miejscu, gdzie mogłem naprawdę głośno puszczać muzykę. Podkręciłem volume, poszedłem piętro wyżej, pokiwałem głową i powiedziałem <<to jest to>>. Nie wiedziałem jeszcze, że komukolwiek to sprzedam". Traf chciał, że bit trafił w ręce Kida Capri, który rozgrzewał publiczność przed koncertami Hovy. Ten jak usłyszał bit zapragnął dowiedzieć się co to za podkład i ile musi za niego zapłacić. Tak powstała kolejna historyczna rzecz w której 45 maczał paluchy. Bynajmniej nie ostatnia. Na fali popularności jednego z najlepszych singli Jay, o współpracy z legendą pomyślał też Eminem (czy może bardziej Dr. Dre?). Efektem jest jeden z singli, który sprawił, że Marshall stał się bardzo, bardzo bogatym człowiekiem - "Stan". To dzięki temu numerowi na wielką skalę przyspieszyła kariera Dido. To dzięki temu numerowi Em stał się tak popularny w Polsce. Bit jest oczywiście autorstwa Kinga. I co dalej?King współpracował również z Commonem zanim ten zaczął sprzedawać miliony swoich płyt...Panowie spotykali się w studio kilkukrotnie w 1999, a potem w 2004 roku. Na końcu artykułu znajdziecie numer "Car Horn", który będziecie na pewno kojarzyć z tego, że cuty z wokali Commona wykorzystano potem na "Like Water For Chocolate". Na bitach Kinga rapował jeszcze Celph Titled czy Fat Lip, a światło dzienne ujrzały jeszcze takie produkcje jak "Cat Jams". Oficjalnie jej autorem jest King, nieoficjalnie - Tuff City, które bez zgody autora wypuściło nieukończony i nieautoryzowany materiał na rynek. Mimo to King jest związany z wytwórnią do dziś. Czy będziemy mieli jeszcze okazję usłyszeć kawałki na miarę tych największych, które wykonywał? Czas pokaże. Póki co możemy cieszyć się tymi, które są dostępne od dawna. Jeśli jesteście ciekawi czym Mark zajmuje się teraz możecie sprawdzić prowadzony przez niego rapowy talk show dostępny na TYM YouTube'owym profilu, gdzie 45 rozmawia sobie (ujawniając przy okazji swoje wyjątkowe poczucie humoru) z takimi postaciami jak Chill Rob G, Double J, Prince Paul czy Biz Markie. Warto, bo można dowiedzieć się np. która część Flavor Unit wciąż jest razem, a która nie odbiera telefonów.Flavor Unit został trochę zapomniany, a najczęściej mówiło się o nim przy okazji tragicznych wydarzeń - śmierci Apache'a i Markey Fresha. W artykule nie udało mi się poruszyć wszystkich wątków działalności członków-założycieli, ale żeby to zrobić musiałbym chyba napisać książkę. Nie wspomniałem chociażby o takich postaciach jak Louie Louie, wieloletni współpracownik Kinga, który w momencie kiedy rozpoczęły się problemy mistrza z narkotykami przejął na siebie ciężar produkcji wielu tracków członków ekipy... Może innym razem. Pod spodem parę numerów wyprodukowanych przez Kinga, które pozwolą wam poczuć klimat jego produkcji i zrozumieć czemu przez wielu uważany jest za jednego z największych producentów historii gatunku.Lakim Shabazz "Black Is Back" (1988) Queen Latifah "Wrath Of My Madness" (1989) GangStarr "Knowledge" (1989) MC Lyte "Like A Virgin" (1991) Diamond And The Psychotic Neurotics "Check One Two" (1992) Doctor Dre & Ed Lover ft. Notorious B.I.G., Todd 1 "Who's The Man" (1994) Maniac Mob "Get Up" (1995) Jay-Z "Hard Knock Life" (1998) Rakim "How I Get Down" (1999) Common "Car Horn" (1999) Eminem "Stan" (2000) 45 King słynął też ze swoich niespotykanych skillsów jeśli chodzi o remixy. Pod spodem znajdziecie kilka z nich, które panowie z Unkut uznali za najciekawsze w karierze. Jest na czym zawiesić ucho!Diamond D "Best Kept Secret" [Remix] Digital Underground "Packet Man" [The 45 King Extended Remix] Eric B & Rakim "Let The Rhythm Hit 'Em'" [Remix] Flavor Unit "The Flavor Unit Assassination Squad" [Remix] Lakim Shabazz "The Posse Is Large" [Remix] MC Sugar Ray & Stranger D "Knock 'Em Out Sugar Ray" [The 45 King Remix] Rasco "Run The Line" [45 King Remix] Eric B & Rakim "Microphone Fiend" [Remix]

"Mieszkałem w Queens, a moja ksywka wzięła się stąd, że miałem strasznie dużo czterdziestek piątek. Tak dokładniej... Chodziłem po domach i pytałem się ludzi czy nie mają jakichś czterdziestek piątek. W końcu miałem ich tyle, że mogłem określić się królem czterdziestek piątek". Winylowe ciastka odtwarzane w tempie 45 obrotów na minutę w domu Marka Jamesa, znanego później jako DJ Mark The 45 King, służyły nie tylko do delektowania się muzyką innych artystów, ale również do tworzenia swoich kompozycji. Wokół nich z kolei zaczęli zbierać się MC's, którzy chcieli nawijać i potrafili robić to znacznie lepiej niż inni.

Dla wielu z was ""DJ Mark The 45 King" i "Flavor Unit" mogą nie kojarzyć się z niczym, ale... Czy pamiętacie, że w późniejszym okresie swojej kariery Mark James, który od pewnego czasu posługuje się skróconą ksywą, jako 45 King wyprodukował dwa piekielnie ważne single końcówki XX w - "Stan" Eminema i "Hard Knock Life" Jaya-Z? Czy wiecie, że w szeregi ekipy wchodzili nie tylko kojarzeni dziś znacznie mniej Lakim Shabazz, Chill Rob G czy Apache, ale również Queen Latifah, Freddie Foxxx, Naughty By Nature czy Black Sheep?

Z poddasza do piwnicy

Zaczęło się jednak od poddasza w Jersey. Tam miejsce na swoje studio upatrzył sobie DJ Mark The 45 King i tam zaczął gościć MC's, którzy wydawali mu się interesujący. Co ciekawe w okresie "poddaszowym" za kabinę do nagrywania wokali przez chwilę służyły... drzwi obrotowe. Nawet, kiedy sprzęt był już znacznie lepszy zostały one rekwizytem późniejszych miejscówek Króla, jak mówi on sam "Q-Tip zwykł na nich siadać". W pierwszym studio ostatecznie podpięto liniowo cztery mikrofony i pozwolono nawijać praktycznie każdemu, kto miał na to ochotę. Wśród zainteresowanych pojawiali się ludzie, którzy wkrótce zawiązali Flavor Unit m.in. Double J, Latee, Lakim Shabazz, Lord Ali Ba-Ski, Markey Fresh, Chill Rob G, Queen Latifah... Ta ekipa ludzi zajaranych tym, że mogą robić muzykę dla trochę szerszej publiczności, wkrótce przekształciła się w być może najważniejszy kolektyw hip-hopowy w historii Jersey.

"This Cut's Got Flavor"

Sam 45 King początek Flavor Unit datuje na premierę singla Latee "This Cut's Got Flavor", który ukazał się w 1987, choć jak sam podkreśla już wcześniej można było dostać wosk Markey Fresha z jego bitami. Double J z kolei powiedział, że ekipa zawiązała się trochę później, bo od tytułu singla wzięła swoją nazwę. "Nie chcieliśmy mówić Flavor Crew, bo wtedy było już aktywne Juice Crew" - mówi Double J. Względny sukces pierwszych singli napędził muzyczną maszynę, a King zaczął produkować takie ilości muzyki, że dziś fani legendarnego producenta mają olbrzymie pole do popisu bo zebranie wszystkich winyli na których się pojawił wymaga naprawdę dużo wolnej przestrzeni w waszych domach.

Niewielu np. pamięta, że to właśnie 45 King był człowiekiem, który pomagał stawiać pierwsze kroki DJ'owi Premierowi! To on produkował singiel "Believe Dat" (Preem i Guru byli tylko współproducentami), a potem pomagał przy "Move On" i całym debiutanckim "No More Mr. Nice Guy". Jeszcze w 1988 wyprodukował cały album Lakima Shabazza ("Pure Righteousness" ), single Double J'a, Chill Roba G oraz Queen Latifah. Flavor Unit coraz wyraźniej zaznaczał swoją obecność na scenie Eastcoast.

Kolektyw powoli zaczął silnym ramieniem spajać spory fragment Wschodniego Wybrzeża, a efekt czyli sztama NYC i Jersey to rzecz, która musi zostać w pamięci. Mark miał znakomity kontakt z DJ'em Red Alertem i Chuck Chilloutem, którzy trzęśli wtedy nowojorskim rapowym radiem. "Przyjezdni" z Jersey spotykali się dzięki temu z przyjaznym nastawieniem lokali na Bronxie czy Brooklynie. Nie bez znaczenia były też uliczne koneksje Kinga... Koleżka był otoczony olbrzymim szacunkiem, a jego przyjaciele mogli w NYC czuć się zupełnie bezpiecznie. Double J w jednym z wywiadów powiedział "Mark znał wszystkich". Spróbujcie znaleźć jakieś negatywne wypowiedzi na temat fundatora Flavor Unit wśród ludzi, którzy mieli możliwość go poznać i z nim pracować... zresztą nie tylko wśród nich). Dzięki temu porozumieniu powstało wiele numerów, które połączyły miasta jak np. późniejsze fantastyczne collabo Naughty By Nature z Freddie Foxxx'em. Nie warto zapominać o jednym z najważniejszych singli w karierze Króla - "The 900 Number" - Jay-Z powiedział o tym numerze "one of most famous hip-hop beats"". Faktycznie dosyć prosta pętla wkręca się strasznie, a przerabiana była na przeróżne sposoby setki już razy (m.in DJ Kool w 1996 roku, a ostatnio... Mac Miller na "Blue Slide Park). Jedyną osobą, która rapowała na tym bicie z inicjatywy Marka był... Lakim Shabazz na albumie "Master Of The Game", który też ukazał się w 1988 roku. Shabazz rapował tam aż w czterech numerach, w jednym pojawił się Markey Fresh. Cała reszta to breaki.



Flavor a biznes

Zainteresowanie muzyką kolektywu zaczynało wzrastać, a muzyczne labele wychodziły z propozycjami. Jak to często bywało w muzycznym biznesie, tutaj również nasi bohaterowie nie należeli do szczęśliwców. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wytwórnie zniszczyły trochę z uroku inicjatywy u samych jej źródeł. Mark mając dobry kontakt z wieloma wydawcami pomógł swoim podopiecznym znaleźć odpowiednie miejsca do puszczania singli i albumów, wynikło w ramach tego sporo kłótni, Ali Ba-Ski podobno znienawidził Markey Fresha, po czasie mówi, że Apache tak naprawdę nie okazał wierności grupie i zaraz jak tylko zarobił trochę pieniędzy zaczął otaczać się zupełnie innymi ludźmi. Sam 45 King zwykł nawet mówić, że "nie chce już pracować z MC's", zarzucał im, że nie podchodzą do sprawy profesjonalnie, że nie są przygotowani, kiedy przychodzą do studia i... zaczął wypuszczać jeszcze więcej produkcji instrumentalnych, beattape'ów, break'ów. Jeśli będziecie mieli chwilę, żeby je sprawdzić, przekonacie się, że jest ich naprawdę niemało. W końcu ukazał się jednak album, który zrobił trochę więcej zamieszania niż pierwsza płyta Shabazza w Tuff City. Młodziutka Queen Latifah, która właśnie podpisała kontrakt z prosperującym wówczas kapitalnie Tommy Boy Records, przygotowała swój debiut, przez wielu uważany za klasyk.

Księżniczka w składzie

"All Hail The Queen" z 1989 roku to, którego producentem wykonawczym był 45 King, to naprawdę fantastyczna płyta. Czy skusiło go to, że ma do czynienia z talentem zarówno do rapu jak i śpiewu, co dało mu jeszcze większe możliwości pracy? A może po prostu hip-hopowe możliwości Latify zaimponowały mu tak bardzo, że zrobił dla niej jedną z najlepszych płyt w swojej karierze? Do dziś słucha się tego świetnie, a cuty z wersami Latify nie tracą nic na swojej popularności.W produkcji pomagali Kingowi między innymi Prince Paul, Daddy-O, sama Latifah czy... KRS One. Nie bez wpływu pozostały na pewno koneksje młodej raperki z kolektywem Native Tongue Posse - dowodzi tego chociażby featuring De La Soul i Monie Love. Duet dwóch raperek w "Ladie's First" stał się sporym hitem, ale jego ścieżki przetarł już świetny "Wrath Of Madness". "All Hail The Queen" to jeden z tych albumów końcówki lat 80. których słucha się z dużą przyjemnością również dzisiaj. Młode feMC często mogą się co najwyżej wstydliwie zarumienić, bo pod względem zaangażowania w swoje (niestety nie zawsze...) teksty i przekonania z jakim wyrzuca z siebie słowa QL nie ma sobie równych. Płyta ma głębokie brzmienie, buja, wszystko znajduje się na swoim miejscu, a zarówno partie rapowane jak i śpiewane brzmią świeżo. Jak na rok 1989 nie znam zbyt wielu MC, którzy nawijali w taki sposób jak ona np. w niesamowitym "Princess Of The Posse", które tytułem jak widać trochę bardziej nawiązywało do ekipy Tipa, Jungle Brothers czy De La. Konstruktorem brzmienia całości był jednak nie kto inny jak twórca Flavor Unit, a Królowa nie zapomniała o swojej pierwszej ekipie o czym przekonujemy się już w pierwszym numerze na płycie - "Dance For Me". Pod spodem na spróbowanie jeden z najlepszych numerów na płycie, wyprodukowany przez Kinga, kochany przez b-boyów i dający Queen Latifah przepustkę do kariery "Dance For Me". Do numerua zrealizowano bardzo klasyczny klip z bardzo klasycznym intro, niestety zablokowany w naszym kraju (co to za beznadziejna praktyka?!).



Zmiany

Nowa dekada przyniosła jeszcze większe przyspieszenie działań Flavor Unit. Przede wszystkim w 1990 roku światło dzienne ujrzał jedyny oficjalny wosk grupy "The 45 King Presents Flavor Unit". Pierwszym trackiem na albumie, który wydało Tuff City (King jest związany z tym labelem do dziś) jest jedyny, oficjalny numer grupy w niepełnym składzie - rapują w nim Apache, Double J, Lakim Shabazz, Lord Alibaski i Queen Latifah. Po latach King przyznał, że ten album to jedna z kilku jego produkcji wydanych w Tuff City (z którym co ciekawe związany jest do dziś) nie w takiej formie jakiej by sobie życzył. Powiedział też, że część numerów jego zdaniem to właściwie demówki i, że mogli zrobić to lepiej.

Duży udział w problemach grupy z wprowadzeniem na rynek pełnego materiału (na który czekało wówczas dużo ludzi) mogły mieć problemy samego Kinga z narkotykami. Mark zapytany po latach o to czemu nie wyprodukował płyty Double J'a, odpowiedział, że poniesiony falą sukcesów (w tym czasie robił remixy nie tylko dla Erica B i Rakima czy Digital Underground, ale również dla Madonny i Davida Bowie) zaczął ćpać "właściwie wszystko". Co nie znaczy, że przestał robić muzykę. Przyznajmy, że z różnym powodzeniem, ale nie przestając dowodzić, że potrafi czynić cuda. Wydana jeszcze w 1990 roku druga płyta Lakima Shabazza niosła kilka świetnych produkcji Kinga, ale już na płycie Double J'a King nie zrobił kompletnie nic. Apache idąc ścieżką wydeptaną przez Latifę podpisał kontrakt z Tommy Boy, gdzie wydał przesiąknięty seksizmem, krzyżujący trochę styl Flavor Unit z tym co do gry wnieśli Naughty By Nature album "Apache Ain't Shit". King zrobił na nim jeden taki-sobie bit, a płytę kradli mu Diamond D, A Tribe Called Quest czy... Double J. Pod spodem znajdziecie klasyczny, niezwykle poprawny politycznie singiel z tego albumu, wyprodukowany właśnie przez Tribe'ów (!!!). W swoją stronę poszła też Queen Latifah, która na drugim "Nature Of A Sista" nie znalazła miejsca dla Króla. Ten w tym samym roku rozpoczął współpracę z inną niezwykle zdolną raperką - MC Lyte (na jej "Act Like You Know" zrobił cztery bity). Zaczął produkować dla innych, rzadziej spotykał się w numerach z członkami Flavor Unit...



Inny Flavor

To z kolei zaczęło się rozrastać. Coraz więcej osób mówiło, że reprezentuje tą ekipę. Wszyscy chcieli mieć coś z udziału w legendarnym dla Jersey i NYC przedsięwzięciu. W składzie znaleźli się ludzie, którzy z pewnością działali na korzyść jak Naughty By Nature czy Black Sheep, z drugiej rozpoczęły się spory o to kto zakładał Flavor Unit NAPRAWDĘ, kto kogo oszukuje, kto odciął się od ekipy, kto zapomina o przyjaciołach itp. itd. A 45 King?

Robił dalej. Na jego bitach rapowali najwięksi. Pamiętacie klasyczne "Stunts, Blunts & Hip-Hop" Diamonda D? King dołożył do niego swoją cegiełkę. Notorious B.I.G. rapował na pętli Kinga na płycie Doctora Dre i Ed Lovera z 1994 roku. Pracował też z Parrishem z EPMD, DJ'em Premierem, a w końcu również z Latifą z która w 1995 roku zrobili ten nieprawdopodobny numer, który znajdzie pod spodem. King chyba mobilizował się na tego typu ponowne spotkania, bo tak samo fantastyczny był efekt ponownej pracy z Double J'em, który ze swoją ekipą Maniac Mob wysmażył niesamowity banger na płytę "D&D Project". W międzyczasie King uporał się też z nałogami. W końcu odezwał się i pewien rapowy zarobas, który chciał zrobić jeden z najlepszych numerów w swoim życiu.



Epilog?

Myślę, że każdy zgodzi się, że "Hard Knock Life" to rzecz klasyczna, piękna w swojej prostocie, ujmująca vibem w trzy sekundy... Pod spodem znajdziecie wypowiedź Kinga na temat produkcji tego kawałka. "Mieszkałem wtedy w miejscu, gdzie mogłem naprawdę głośno puszczać muzykę. Podkręciłem volume, poszedłem piętro wyżej, pokiwałem głową i powiedziałem <<to jest to>>. Nie wiedziałem jeszcze, że komukolwiek to sprzedam". Traf chciał, że bit trafił w ręce Kida Capri, który rozgrzewał publiczność przed koncertami Hovy. Ten jak usłyszał bit zapragnął dowiedzieć się co to za podkład i ile musi za niego zapłacić. Tak powstała kolejna historyczna rzecz w której 45 maczał paluchy. Bynajmniej nie ostatnia.



Na fali popularności jednego z najlepszych singli Jay, o współpracy z legendą pomyślał też Eminem (czy może bardziej Dr. Dre?). Efektem jest jeden z singli, który sprawił, że Marshall stał się bardzo, bardzo bogatym człowiekiem - "Stan". To dzięki temu numerowi na wielką skalę przyspieszyła kariera Dido. To dzięki temu numerowi Em stał się tak popularny w Polsce. Bit jest oczywiście autorstwa Kinga. I co dalej?

King współpracował również z Commonem zanim ten zaczął sprzedawać miliony swoich płyt...Panowie spotykali się w studio kilkukrotnie w 1999, a potem w 2004 roku. Na końcu artykułu znajdziecie numer "Car Horn", który będziecie na pewno kojarzyć z tego, że cuty z wokali Commona wykorzystano potem na "Like Water For Chocolate". Na bitach Kinga rapował jeszcze Celph Titled czy Fat Lip, a światło dzienne ujrzały jeszcze takie produkcje jak "Cat Jams". Oficjalnie jej autorem jest King, nieoficjalnie - Tuff City, które bez zgody autora wypuściło nieukończony i nieautoryzowany materiał na rynek. Mimo to King jest związany z wytwórnią do dziś. Czy będziemy mieli jeszcze okazję usłyszeć kawałki na miarę tych największych, które wykonywał? Czas pokaże. Póki co możemy cieszyć się tymi, które są dostępne od dawna. Jeśli jesteście ciekawi czym Mark zajmuje się teraz możecie sprawdzić prowadzony przez niego rapowy talk show dostępny na TYM YouTube'owym profilu, gdzie 45 rozmawia sobie (ujawniając przy okazji swoje wyjątkowe poczucie humoru) z takimi postaciami jak Chill Rob G, Double J, Prince Paul czy Biz Markie. Warto, bo można dowiedzieć się np. która część Flavor Unit wciąż jest razem, a która nie odbiera telefonów.

Flavor Unit został trochę zapomniany, a najczęściej mówiło się o nim przy okazji tragicznych wydarzeń - śmierci Apache'a i Markey Fresha. W artykule nie udało mi się poruszyć wszystkich wątków działalności członków-założycieli, ale żeby to zrobić musiałbym chyba napisać książkę. Nie wspomniałem chociażby o takich postaciach jak Louie Louie, wieloletni współpracownik Kinga, który w momencie kiedy rozpoczęły się problemy mistrza z narkotykami przejął na siebie ciężar produkcji wielu tracków członków ekipy... Może innym razem. Pod spodem parę numerów wyprodukowanych przez Kinga, które pozwolą wam poczuć klimat jego produkcji i zrozumieć czemu przez wielu uważany jest za jednego z największych producentów  historii gatunku.

Lakim Shabazz "Black Is Back" (1988)



Queen Latifah "Wrath Of My Madness" (1989)



GangStarr "Knowledge" (1989)



MC Lyte "Like A Virgin" (1991)



Diamond And The Psychotic Neurotics "Check One Two" (1992)



Doctor Dre & Ed Lover ft. Notorious B.I.G., Todd 1 "Who's The Man" (1994)



Maniac Mob "Get Up" (1995)



Jay-Z "Hard Knock Life" (1998)



Rakim "How I Get Down" (1999)



Common "Car Horn" (1999)



Eminem "Stan" (2000)



45 King słynął też ze swoich niespotykanych skillsów jeśli chodzi o remixy. Pod spodem znajdziecie kilka z nich, które panowie z Unkut uznali za najciekawsze w karierze. Jest na czym zawiesić ucho!

Diamond D "Best Kept Secret" [Remix]



Digital Underground "Packet Man" [The 45 King Extended Remix]



Eric B & Rakim "Let The Rhythm Hit 'Em'" [Remix]



Flavor Unit "The Flavor Unit Assassination Squad" [Remix]



Lakim Shabazz "The Posse Is Large" [Remix]



MC Sugar Ray & Stranger D "Knock 'Em Out Sugar Ray" [The 45 King Remix]



Rasco "Run The Line" [45 King Remix]



Eric B & Rakim "Microphone Fiend" [Remix]

 

]]>