popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Solehttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/18344/SoleSeptember 20, 2024, 1:39 ampl_PL © 2024 Admin stronySole & DJ Pain 1 "Death Drive" i "Pattern of Life EP" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-10-12,sole-dj-pain-1-death-drive-i-pattern-of-life-ep-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2014-10-12,sole-dj-pain-1-death-drive-i-pattern-of-life-ep-recenzjaOctober 4, 2014, 6:18 pmRafał SamborskiSole zawsze miał w sobie odrobinę szaleństwa, niezależnie, czy mowa o flow, czy o tekstach. To sprawiało, że Tim Holland należał do grona niesamowicie intrygujących raperów. Bezkompromisowość, zaangażowanie, ekshibicjonizm emocjonalny, ekspresja, świetne ucho do bitów – te cechy sprawiały, że Sole cieszył się gronem oddanych fanów. Nawet zagorzali przeciwnicy współtwórcy Anticonu przyznają, że jego twórczość miała spory wpływ na amerykańskie hip-hopowe podziemie.Pierwsza solówka, „Bottle of Humans”, ze swoim tytułowym numerem wydawała się być manifestem tego, co dziennikarze nazwali pół–żartem „emo-hopem”. Wydane w 2003 „Selling Live Water” jest albumem, którego w żaden sposób rdza się nie ima – produkcją dojrzałą, świetnie wyprodukowaną, ukazującą w pełni wykształtowany, charakterystyczny styl Sole’a. Przebiło ją dopiero „Hello Cruel World” z 2011 – prawdopodobnie najbardziej dopracowana pozycja rapera, wydana w Fake Four już po odejściu rapera z rodzimej wytwórni. A potem zaczęły się schody…Dwa lata temu Sole zachęcał swoich fanów do wpłacania datków na pokrycie nagrania jego solowego albumu na jednym z klonów Kickstartera. Plan udał się na tyle, że „Death Drive” to już czwarty „wokalny” longplay Hollanda, nagrywany w taki sposób. Trudno jednak traktować darmowo wypuszczoną miesiąc później epkę „Pattern of Life” jako osobny twór, szczególnie, gdy muzycznie i tematycznie jest kontynuacją longplaya. Taka dawka muzyki od Sole’a? Jeszcze kilka lat temu można było się zachwycać.Gorzej, że spadek jakości w porównaniu ze wcześniejszą twórczością jest oczywisty. Również od strony tematycznej. Kto zna poprzednie trzy solówki Sole’a, ten wie, że raper niemal zupełnie porzucił osobiste refleksje, skupiając się głównie na wątkach polityczno–ideologicznych. Mamy więc obserwacje dotyczące systemów politycznych, konspirację, teorie spiskowe, ucisk, rewolucję, wojnę, wersy kierowane w stronę politycznych przeciwników rapera, wersy kierowane w osoby o podobnych poglądach do rapera, a nawet cuty z Chucka D i nawiązania do Johna Lennona. Oraz abortowane płody. Ta nawałnica po pewnym czasie jest dość męcząca, przez co trudno przebrnąć przez wszystkie utwory bez chociaż chwilowej przerwy. Sole zmienił się w rapera z misją – problem tkwi w tym, że jego misja przypomina niekiedy fanatyka idei, niekoniecznie korzystającego z merytorycznej argumentacji. Absolutnym szczytem w tej kwestii jest „Fuck Google”, kończące „Pattern of Life”. Bo jak to możliwe, że raper, który słynął ze skomplikowanej metaforyki, wielopoziomowych wersów, rzuca tekst tak łopatologiczny, że można się zastanawiać, czemu do płyty nie został dołączony schemat, obrazujący sytuację? Zabawne jest to, że dissy w utworze okazują się dość przewrotne, jeśli pomyśli się o tym, jakimi kanałami komunikuje się raper ze swoimi odbiorcami. Sole, proszę, nie idź tą drogą. A czy Sole powinien dalej współpracować z DJ-em Painem 1? Od strony produkcyjnej ukłon w stronę mainstreamu jest niewątpliwy – w końcu producent współpracował wcześniej z m.in. 50 Centem, Schoolboyem Q, Gucci Mane’m, czy Game’em. Na „Death Drive” usłyszeć możemy dwie główne fascynacje Paina 1: newschool i rock. W wielu miejscach ze sobą współgrają, czego przykładem są „War” i „Rap Game Darwin”. Zaskakuje „Unscorch the Earth”, w którym nowoczesny bit, napędzany przez syntezowane smyczki, przechodzi w refrenie w rapcore, na którym idealnie odnalazłby się wokal Zacka de la Rochy. Trudno nie czuć dysonansu słysząc obok siebie takie bity jak mocno gitarowy utwór tytułowy i „Baghdad Shake”, korespondujące w warstwie muzycznej z THGHT. Absolutnie za to przeraża poruszające się na granicy kiczu „Y.D.E.L.O”. „Pattern of Life” zdecydowanie bardziej skłania się w stronę newschoolowych fascynacji Paina 1. Pod „Snitch Nation” mogłoby się podpisać nawet The Skyrider Band. No, właśnie. Bo mimo wszystko ma się wrażenie, że Sole lepiej sprawdzał się na produkcjach swoich poprzednich współpracowników. Chemia była znacznie bardziej wyczuwalna, a takie „Rap Game Darwin” nakazuje zastanowić się nad tym, czy Timowi kiedykolwiek uda się sprawdzić dobrze w roli „rapera” w klasycznym rozumieniu. To szalony styl, który wymaga specyficznego podejścia również u producenta. Owszem, można artystę pochwalić za to, że w porównaniu ze starymi płytami wokal zyskał na czytelności, flow pozbawiono nadmiaru ciśnienia, a wersy są mniej skupione, wypływają wolniej, przez co nie ma już problemu ze zrozumieniem tekstów bez książeczki. Ale to proces, który trwa już od kilku dobrych lat. Przez te kilka lat na scenie nieobecny był inny współtwórca Anticonu, The Pedestrian, który tu udziela się gościnnie w „The Janitor’s Son”. Wszelkie emocje związane z jego powrotem są jednak niweczone w momencie, gdy na mikrofon wchodzi Sole z bardzo nietypowym na siebie, agresywnym flow, brzmiącym jakby raper kandydował na nowego członka Jedi Mind Tricks. W „War” gościnnie pojawia się Decomposure, swoim śpiewem przywołujący skojarzenia z Jaredem Leto. Na szczęście rekompensuje to złe wrażenie w najlepszym na longplayu „Coal”. Za to udzielający się w „Old Gods Ain’t Dead” Sean Bonnette nie dostał takiej szansy. W „Snitch Nation” z „Pattern of Life” Ceschi przyćmiewa Sole’a, pokazując przy okazji jak powinno łączyć się rap ze śpiewem. To zresztą najlepszy utwór z całego zestawu.„Death Drive” i „Pattern of Life” to pozycje trudne. Ale nie z powodu tekstów, czy ciężaru bitów. To pozycje trudne, dlatego, że są świadectwem upadku jednego z najciekawszych raperów sceny awangardowego rapu. I niewątpliwie trudno będzie fanom „Selling Live Water” czy „Hello Cruel World” obserwować odejście od starego klimatu i dawnej tematyki nagrań Sole’a. Oby raper się opamiętał. Trzy z dużym minusem.Sole zawsze miał w sobie odrobinę szaleństwa, niezależnie, czy mowa o flow, czy o tekstach. To sprawiało, że Tim Holland należał do grona niesamowicie intrygujących raperów. Bezkompromisowość, zaangażowanie, ekshibicjonizm emocjonalny, ekspresja, świetne ucho do bitów – te cechy sprawiały, że Sole cieszył się gronem oddanych fanów. Nawet zagorzali przeciwnicy współtwórcy Anticonu przyznają, że jego twórczość miała spory wpływ na amerykańskie hip-hopowe podziemie.

Pierwsza solówka, „Bottle of Humans”, ze swoim tytułowym numerem wydawała się być manifestem tego, co dziennikarze nazwali pół–żartem „emo-hopem”. Wydane w 2003 „Selling Live Water” jest albumem, którego w żaden sposób rdza się nie ima – produkcją dojrzałą, świetnie wyprodukowaną, ukazującą w pełni wykształtowany, charakterystyczny styl Sole’a. Przebiło ją dopiero „Hello Cruel World” z 2011 – prawdopodobnie najbardziej dopracowana pozycja rapera, wydana w Fake Four już po odejściu rapera z rodzimej wytwórni. A potem zaczęły się schody…

Dwa lata temu Sole zachęcał swoich fanów do wpłacania datków na pokrycie nagrania jego solowego albumu na jednym z klonów Kickstartera. Plan udał się na tyle, że „Death Drive” to już czwarty „wokalny” longplay Hollanda, nagrywany w taki sposób. Trudno jednak traktować darmowo wypuszczoną miesiąc później epkę „Pattern of Life” jako osobny twór, szczególnie, gdy muzycznie i tematycznie jest kontynuacją longplaya. Taka dawka muzyki od Sole’a? Jeszcze kilka lat temu można było się zachwycać.

Gorzej, że spadek jakości w porównaniu ze wcześniejszą twórczością jest oczywisty. Również od strony tematycznej. Kto zna poprzednie trzy solówki Sole’a, ten wie, że raper niemal zupełnie porzucił osobiste refleksje, skupiając się głównie na wątkach polityczno–ideologicznych. Mamy więc obserwacje dotyczące systemów politycznych, konspirację, teorie spiskowe, ucisk, rewolucję, wojnę, wersy kierowane w stronę politycznych przeciwników rapera, wersy kierowane w osoby o podobnych poglądach do rapera, a nawet cuty z Chucka D i nawiązania do Johna Lennona. Oraz abortowane płody. Ta nawałnica po pewnym czasie jest dość męcząca, przez co trudno przebrnąć przez wszystkie utwory bez chociaż chwilowej przerwy. Sole zmienił się w rapera z misją – problem tkwi w tym, że jego misja przypomina niekiedy fanatyka idei, niekoniecznie korzystającego z merytorycznej argumentacji. Absolutnym szczytem w tej kwestii jest „Fuck Google”, kończące „Pattern of Life”. Bo jak to możliwe, że raper, który słynął ze skomplikowanej metaforyki, wielopoziomowych wersów, rzuca tekst tak łopatologiczny, że można się zastanawiać, czemu do płyty nie został dołączony schemat, obrazujący sytuację? Zabawne jest to, że dissy w utworze okazują się dość przewrotne, jeśli pomyśli się o tym, jakimi kanałami komunikuje się raper ze swoimi odbiorcami. Sole, proszę, nie idź tą drogą. 

A czy Sole powinien dalej współpracować z DJ-em Painem 1? Od strony produkcyjnej ukłon w stronę mainstreamu jest niewątpliwy – w końcu producent współpracował wcześniej z m.in. 50 Centem, Schoolboyem Q, Gucci Mane’m, czy Game’em. Na „Death Drive” usłyszeć możemy dwie główne fascynacje Paina 1: newschool i rock. W wielu miejscach ze sobą współgrają, czego przykładem są „War” i „Rap Game Darwin”. Zaskakuje „Unscorch  the Earth”, w którym nowoczesny bit, napędzany przez syntezowane smyczki, przechodzi w refrenie w rapcore, na którym idealnie odnalazłby się wokal Zacka de la Rochy. Trudno nie czuć dysonansu słysząc obok siebie takie bity jak mocno gitarowy utwór tytułowy i „Baghdad Shake”, korespondujące w warstwie muzycznej z THGHT. Absolutnie za to przeraża poruszające się na granicy kiczu „Y.D.E.L.O”. „Pattern of Life” zdecydowanie bardziej skłania się w stronę newschoolowych fascynacji Paina 1. Pod „Snitch Nation” mogłoby się podpisać nawet The Skyrider Band. 

No, właśnie. Bo mimo wszystko ma się wrażenie, że Sole lepiej sprawdzał się na produkcjach swoich poprzednich współpracowników. Chemia była znacznie bardziej wyczuwalna, a takie „Rap Game Darwin” nakazuje zastanowić się nad tym, czy Timowi kiedykolwiek uda się sprawdzić dobrze w roli „rapera” w klasycznym rozumieniu. To szalony styl, który wymaga specyficznego podejścia również u producenta. Owszem, można artystę pochwalić za to, że w porównaniu ze starymi płytami wokal zyskał na czytelności, flow pozbawiono nadmiaru ciśnienia, a wersy są mniej skupione, wypływają wolniej, przez co nie ma już problemu ze zrozumieniem tekstów bez książeczki. Ale to proces, który trwa już od kilku dobrych lat. 

Przez te kilka lat na scenie nieobecny był inny współtwórca Anticonu, The Pedestrian, który tu udziela się gościnnie w „The Janitor’s Son”. Wszelkie emocje związane z jego powrotem są jednak niweczone w momencie, gdy na mikrofon wchodzi Sole z bardzo nietypowym na siebie, agresywnym flow, brzmiącym jakby raper kandydował na nowego członka Jedi Mind Tricks. W „War” gościnnie pojawia się Decomposure, swoim śpiewem przywołujący skojarzenia z Jaredem Leto. Na szczęście rekompensuje to złe wrażenie w najlepszym na longplayu „Coal”. Za to udzielający się w „Old Gods Ain’t Dead” Sean Bonnette nie dostał takiej szansy. W „Snitch Nation” z „Pattern of Life” Ceschi przyćmiewa Sole’a, pokazując przy okazji jak powinno łączyć się rap ze śpiewem. To zresztą najlepszy utwór z całego zestawu.

„Death Drive” i „Pattern of Life” to pozycje trudne. Ale nie z powodu tekstów, czy ciężaru bitów. To pozycje trudne, dlatego, że są świadectwem upadku jednego z najciekawszych raperów sceny awangardowego rapu. I niewątpliwie trudno będzie fanom „Selling Live Water” czy „Hello Cruel World” obserwować odejście od starego klimatu i dawnej tematyki nagrań Sole’a. Oby raper się opamiętał. Trzy z dużym minusem.

]]>
Marcin Flint podsumowuje dekadęhttps://popkiller.kingapp.pl/2011-01-09,marcin-flint-podsumowuje-dekadehttps://popkiller.kingapp.pl/2011-01-09,marcin-flint-podsumowuje-dekadeJanuary 9, 2011, 2:00 pmAdmin stronyWczoraj przedstawiliśmy wam przygotowane specjalnie dla Popkillera zestawienie najlepszych płyt roku 2010 w opinii Marcina Flinta. Dziś piszącego m.in. dla Życia Warszawy/Rzeczpospolitej, Przekroju czy Machiny a przez lata będącego najostrzejszym i najbardziej kontrowersyjnym piórem polskiego rap-dziennikarstwa.Podsumowanie dekady to coś nad wyraz trudnego, każącego zebrać i porównać skrajnie różne albumy z okresu 10 lat. Jak wybrnął z tego Flint i które krążki ze świata i z Polski uznał za najwybitniejsze (póki co) w tym millenium?Ostatnia dekada: ŚWIAT1. OutKast "Speakerboxxx/Lovebelow" - Gracz i poeta, a raczej mistrz z jeszcze większym mistrzem. Przeszłość i przyszłość czarnej muzyki na dwóch fenomenalnych krążkach.2. Kanye West "College Dropout" - Mięciutko, melodyjnie, z polotem, hiperharmonijnie, a jeżeli chodzi o rap wówczas jeszcze świeżo. Prawdopodobnie najprzyjemniejszy album poprzedniej dekady. I początek supremacji producenckiej Westa. Mówią, że szedł na skróty, ale takiego wyczucia nie miał później już nikt.3. Masta Ace "Disposable arts" / "A Long Hot Summer" - Kapitalne, klasyczne bity, wciągająca historia i klarownie, bezpretensjonalnie nawinięte zwrotki na stałym, wysokim poziomie. Dobre na każdą porę dnia i nocy. Jego spuściznę efektownie podjął Fashawn.4. Jay-Z "Black Album" - Album, który krzyczy światu "ten, kto mnie nagrał, może sobie pozwolić na absolutnie wszystko". Każdy kawałek jest jak kolejny rozdział pisanej z nieograniczaną niczym swobodą książki. Rap totalny, który nie przekracza jednak nigdy granicy dobrego smaku.5. RJD2 "Deadringer" - Dla ostatniej dekady był tym, kim Shadow dla poprzedniej. Słuchasz podkładu, a czujesz się jak byś oglądał trzymający w napięciu film. Z duszą i warsztatem.6. Atmosphere "Lucy Ford LP" - Uwielbiam Sluga, ale z czasów kiedy bliżej był emo, niż "prawdziwej szkoły". Oszałamiająca szczerość, autoironia, doskonały, literacki niemal portret niszczącego uczucia plus bardzo solidna produkcja.7. Sole "Selling Live Water" - Anty hip-hop, który wstrzymuje pracę serca. Nie wiem co musiałbym zrobić, żeby poczuć się jak po pierwszym przesłuchaniu "Selling Live Water". Wylecieć w kosmos? Odkryć Atlantydę? Przeżyć smierć kliniczną? Ja też - jak Sole - nigdy nie brałem lekcji od hip-hopowych faszystów. Myślę, że żaden inny album nie otworzył mnie tak mocno na alternatywę, a zarazem nie pozwolił widzieć w miejskiej muzyce czegoś więcej.8. Talib Kweli "Eardrum" - Ten album to jak "Greatest Hits" Taliba Kweli. A to jeden z raperów, którego słucham nieruchomo, nie robiąc przy okazji absolutnie nic. Ten facet ma poukładane w głowie lepiej ode mnie i wykłada po profesorsku. Żadnych zbędnych słów, żadnych słabych bitów., do tego parę hymnów9. Blackalicious "Blazing Arrow" - Hip-hop u szczytu swojej ambicji, korzenny a zarazem kreatywny. Gift of Gab to najsprawniej działająca maszynka do rozkładania bitów na składniki pierwsze. Czasem nie wierzę, że jest człowiekiem.10. The Game "Documentary" - Wzorcowa komercyjna płyta, cała śmietanka przebojowych producent i każdy, dosłownie każdy kawałek, idealny na singiel. Stawiam to na półce obok "2001" Dr. Dre.Ostatnia dekada: POLSKA1. Eldo "Człowiek, Który Chciał Ukraść Alfabet" - Hip-hop wiele razy próbował dojść na Parnas. Tym wyjątkowym razem dotarł. I to przy akompaniamencie bogatych, lejących się jak miód bitów. Stopień uwrażliwienia i otwarcia Eldoki będzie mnie zdumiewał już zawsze. "C.K.C.U.A." jest dowodem, że magia istnieje.2. DonGuralesko "Drewnianej Małpy Rock" - Poznań stał się kolejnym stanem Ameryki. Ten album był dla mnie polskim odpowiednikiem "Documentary" The Game'a. Niby nic takiego, a nie mogłem przestać słuchać. To na pewno najczęściej słuchana przeze mnie polska płyta hip-hopowa. Same single, niszcząca produkcja, mistrzowsko poklejone wersy.3. DonGuralesko "Totem Leśnych Ludzi" - Patrz polskie płyty roku.4. Fisz/Emade "Heavi metal" - Wiedziałem, że ktoś odrobi wcześniej czy później lekcję z oldskulu, ale nie spodziewałem się, że Waglewscy zrobią to tak zajebiście. To electro, ten brud, ta zachwycająca toporność, te retrospekcje, te sentymenty. Paszport do lat 80.5. Afro Kolektyw "Czarno Widzę" - To nie kij włożony w mrowisko, to pieprzona latarnia w samym środku gigantycznej termitiery. Unikalne poczucie humoru, w formie absolutnej esencji. Wielobarwne brzmienie wskazujące na to, że ktoś robił muzykę a nie tylko kleił bit. Ogromna odwaga cywilna, niepodrabialna oryginalność, początek pięknej dyskografii.6. O.S.T.R "Masz to jak w banku" - Bity oparte na smyczkach, ostre skrecze Twistera, jeszcze ostrzejsze diagnozy Ostrego. Zamiast upośledzonej socjologii i dominującego wówczas w rapie doradztwa dla umysłowo niedorozwiniętych, ktoś pierdolnął w stół, nie myśląc czy wypada, wkładając w to sporo siły. I odezwały się nożyce. Spadły za to nożyczki, halabardy i pilniczki.7. Łona "Koniec Żartów" - Początek żartów. Bez niego było smutno. Eldo był jak dziecko, które zdało sobie nagle sprawę z ogromu i wspaniałości świata, OSTR jak wentyl bezpieczeństwa dla sfrustrowanej sceny, Siny jak spełniony artystowski sen, a Łona dał tu trochę dobrej, starej klasy i erudycji, pozwalając hip-hopowi smakować Przyborą, Osiecką, Lipińską.8. Pezet/Noon "Muzyka Poważna" - "Muzyka Klasyczna" nigdy nie była dla mnie klasyczna, będąc tylko sumą fajnie brzmiących zbitek słów. "Muzyka Poważna" to emocje, olbrzymie emocje. Frustracja na progu wejścia w dorosłość, rozczarowanie życiem, depresja wywołana brakiem światła (w sensie metaforycznym i dosłownym) wszystko tak kompatybilne z moimi odczuciami, że Pezet mógłby być moim rodzonym bratem.9. Siny "W Siną Dal"- Dowód na to, że L.U.C, Napszykłat i wszystkie te wynalazki powinno się zakopać pod ziemią. Awangarda, która nie męczy, a dodatku porywa. Tyle tu mistrzowskich alegorii, celnych diagnoz i mocnych przesłań, że starczy na kilkanaście przesłuchań. A, że tak świeży album wydano z początkiem dekady - chapeau bas! 10. White House "Kodex" - Polski hip-hop the best of. I tyle w temacie.Wczoraj przedstawiliśmy wam przygotowane specjalnie dla Popkillera zestawienie najlepszych płyt roku 2010 w opinii Marcina Flinta. Dziś piszącego m.in. dla Życia Warszawy/Rzeczpospolitej, Przekroju czy Machiny a przez lata będącego najostrzejszym i najbardziej kontrowersyjnym piórem polskiego rap-dziennikarstwa.

Podsumowanie dekady to coś nad wyraz trudnego, każącego zebrać i porównać skrajnie różne albumy z okresu 10 lat. Jak wybrnął z tego Flint i które krążki ze świata i z Polski uznał za najwybitniejsze (póki co) w tym millenium?

Ostatnia dekada: ŚWIAT

1. OutKast "Speakerboxxx/Lovebelow" - Gracz i poeta, a raczej mistrz z jeszcze większym mistrzem. Przeszłość i przyszłość czarnej muzyki na dwóch fenomenalnych krążkach.

2. Kanye West "College Dropout" - Mięciutko, melodyjnie, z polotem, hiperharmonijnie, a jeżeli chodzi o rap wówczas jeszcze świeżo. Prawdopodobnie najprzyjemniejszy album poprzedniej dekady. I początek supremacji producenckiej Westa. Mówią, że szedł na skróty, ale takiego wyczucia nie miał później już nikt.

3. Masta Ace "Disposable arts" / "A Long Hot Summer" - Kapitalne, klasyczne bity, wciągająca historia i klarownie, bezpretensjonalnie nawinięte zwrotki na stałym, wysokim poziomie. Dobre na każdą porę dnia i nocy. Jego spuściznę efektownie podjął Fashawn.

4. Jay-Z "Black Album" - Album, który krzyczy światu "ten, kto mnie nagrał, może sobie pozwolić na absolutnie wszystko". Każdy kawałek jest jak kolejny rozdział pisanej z nieograniczaną niczym swobodą książki. Rap totalny, który nie przekracza jednak nigdy granicy dobrego smaku.

5. RJD2 "Deadringer" - Dla ostatniej dekady był tym, kim Shadow dla poprzedniej. Słuchasz podkładu, a czujesz się jak byś oglądał trzymający w napięciu film. Z duszą i warsztatem.

6. Atmosphere "Lucy Ford LP" - Uwielbiam Sluga, ale z czasów kiedy bliżej był emo, niż "prawdziwej szkoły". Oszałamiająca szczerość, autoironia, doskonały, literacki niemal portret niszczącego uczucia plus bardzo solidna produkcja.

7. Sole "Selling Live Water" - Anty hip-hop, który wstrzymuje pracę serca. Nie wiem co musiałbym zrobić, żeby poczuć się jak po pierwszym przesłuchaniu "Selling Live Water". Wylecieć w kosmos? Odkryć Atlantydę? Przeżyć smierć kliniczną? Ja też - jak Sole - nigdy nie brałem lekcji od hip-hopowych faszystów. Myślę, że żaden inny album nie otworzył mnie tak mocno na alternatywę, a zarazem nie pozwolił widzieć w miejskiej muzyce czegoś więcej.

8. Talib Kweli "Eardrum" - Ten album to jak "Greatest Hits" Taliba Kweli. A to jeden z raperów, którego słucham nieruchomo, nie robiąc przy okazji absolutnie nic. Ten facet ma poukładane w głowie lepiej ode mnie i wykłada po profesorsku. Żadnych zbędnych słów, żadnych słabych bitów., do tego parę hymnów

9. Blackalicious "Blazing Arrow" - Hip-hop u szczytu swojej ambicji, korzenny a zarazem kreatywny. Gift of Gab to najsprawniej działająca maszynka do rozkładania bitów na składniki pierwsze. Czasem nie wierzę, że jest człowiekiem.

10. The Game "Documentary" - Wzorcowa komercyjna płyta, cała śmietanka przebojowych producent i każdy, dosłownie każdy kawałek, idealny na singiel. Stawiam to na półce obok "2001" Dr. Dre.

Ostatnia dekada: POLSKA

1. Eldo "Człowiek, Który Chciał Ukraść Alfabet" - Hip-hop wiele razy próbował dojść na Parnas. Tym wyjątkowym razem dotarł. I to przy akompaniamencie bogatych, lejących się jak miód bitów. Stopień uwrażliwienia i otwarcia Eldoki będzie mnie zdumiewał już zawsze. "C.K.C.U.A." jest dowodem, że magia istnieje.

2. DonGuralesko "Drewnianej Małpy Rock" - Poznań stał się kolejnym stanem Ameryki. Ten album był dla mnie polskim odpowiednikiem "Documentary" The Game'a. Niby nic takiego, a nie mogłem przestać słuchać. To na pewno najczęściej słuchana przeze mnie polska płyta hip-hopowa. Same single, niszcząca produkcja, mistrzowsko poklejone wersy.

3. DonGuralesko "Totem Leśnych Ludzi" - Patrz polskie płyty roku.

4. Fisz/Emade "Heavi metal" - Wiedziałem, że ktoś odrobi wcześniej czy później lekcję z oldskulu, ale nie spodziewałem się, że Waglewscy zrobią to tak zajebiście. To electro, ten brud, ta zachwycająca toporność, te retrospekcje, te sentymenty. Paszport do lat 80.

5. Afro Kolektyw "Czarno Widzę" - To nie kij włożony w mrowisko, to pieprzona latarnia w samym środku gigantycznej termitiery. Unikalne poczucie humoru, w formie absolutnej esencji. Wielobarwne brzmienie wskazujące na to, że ktoś robił muzykę a nie tylko kleił bit. Ogromna odwaga cywilna, niepodrabialna oryginalność, początek pięknej dyskografii.

6. O.S.T.R "Masz to jak w banku" - Bity oparte na smyczkach, ostre skrecze Twistera, jeszcze ostrzejsze diagnozy Ostrego. Zamiast upośledzonej socjologii i dominującego wówczas w rapie doradztwa dla umysłowo niedorozwiniętych, ktoś pierdolnął w stół, nie myśląc czy wypada, wkładając w to sporo siły. I odezwały się nożyce. Spadły za to nożyczki, halabardy i pilniczki.

7. Łona "Koniec Żartów" - Początek żartów. Bez niego było smutno. Eldo był jak dziecko, które zdało sobie nagle sprawę z ogromu i wspaniałości świata, OSTR jak wentyl bezpieczeństwa dla sfrustrowanej sceny, Siny jak spełniony artystowski sen, a Łona dał tu trochę dobrej, starej klasy i erudycji, pozwalając hip-hopowi smakować Przyborą, Osiecką, Lipińską.

8. Pezet/Noon "Muzyka Poważna" - "Muzyka Klasyczna" nigdy nie była dla mnie klasyczna, będąc tylko sumą fajnie brzmiących zbitek słów. "Muzyka Poważna" to emocje, olbrzymie emocje. Frustracja na progu wejścia w dorosłość, rozczarowanie życiem, depresja wywołana brakiem światła (w sensie metaforycznym i dosłownym) wszystko tak kompatybilne z moimi odczuciami, że Pezet mógłby być moim rodzonym bratem.

9. Siny "W Siną Dal"- Dowód na to, że L.U.C, Napszykłat i wszystkie te wynalazki powinno się zakopać pod ziemią. Awangarda, która nie męczy, a dodatku porywa. Tyle tu mistrzowskich alegorii, celnych diagnoz i mocnych przesłań, że starczy na kilkanaście przesłuchań. A, że tak świeży album wydano z początkiem dekady - chapeau bas!

10. White House "Kodex" - Polski hip-hop the best of. I tyle w temacie.

]]>