popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Brotha Lynch Hunghttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/17693/Brotha-Lynch-HungNovember 14, 2024, 10:01 pmpl_PL © 2024 Admin stronyHorrorcore - 10 albumów, które przekraczały granicehttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,horrorcore-10-albumow-ktore-przekraczaly-granicehttps://popkiller.kingapp.pl/2021-10-31,horrorcore-10-albumow-ktore-przekraczaly-graniceOctober 30, 2021, 9:33 pmMateusz MarcolaHorrorcore - podgatunek rapu powstały jeszcze w latach 80. - od samego początku swojej historii szokował transgresywnymi tekstami pełnymi najmroczniejszych wykwitów (nie)ludzkiej wyobraźni. Sukcesywnie przekraczał moralne i społeczne granice. Niekiedy, przyznajmy, były to kiczowate próby przełożenia filmowych horrorów na język muzyki, gdzie źle przycięty sampel z Piątku Trzynastego gonił pokraczne nawiązanie do Freddiego Kruegera.Ale nie brakowało również horrorcorowych płyt, które oprócz kampowej przesady (albo wręcz zamiast niej), proponowały znacznie więcej: inteligentne szarpanie nerwów, wciągające storytellingi, dowcip czy po prostu muzyczną frajdę. O takich właśnie krążkach piszemy poniżej. Uwaga - nawet opisy są tu raczej dla osób o mocnych nerwach.Słowem wyjaśnienia: skupiliśmy się raczej na albumach, które budowały, rozwijały i utwardzały gatunek, dlatego zabrakło tu miejsca na materiały z ostatnich lat. Być może w przyszłości przygotujemy osobną listę, tym razem z uwzględnieniem przede wszystkim krażków powstałych w XXI wieku.10. Big L - „Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous”Na dziesiątym miejscu debiutancki i jednocześnie jedyny wydany za życia album Big L'a. Taki wybór może budzić pewne kontrowersje: jedni powiedzą, że jak to, krążek, który mógłby powalczyć o TOP 10 hip-hopu w ogóle, nie jest nawet na podium rankingu najlepszych pozycji tak wąskiego podgatunku, jakim jest horrorcore? Drudzy za to odpowiedzą, że dla tego albumu w ogóle nie ma tutaj miejsca, bo co to za horrorcore? I obydwie strony będą mieć poniekąd rację.„Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous” trudno włożyć do szuflady z naklejką „horrorcore”, przede wszystkim dlatego, że wiele numerów - na czele ze szlagierowymi „Put It On” i „MVP” - nie mają z tym podgatunkiem dosłownie nic wspólnego. Jednak kiedy tylko Big L przypomina sobie, że rapowy świat usłyszał o nim dzięki wariackiemu „Devil's Son” i zaczyna pobudzać mroczniejsze zakamarki swojej wyobraźni, to nie ma czego zbierać.Na „All Black” czy „Danger Zone” Big L rzuca linijkami, które potrafią zszokować i teraz, 25 lat po debiucie. „I be placin' snitches inside lakes and ditches / And if I catch AIDS, then I'ma start rapin' bitches / I'm all about makin' papes kid / I killed my mother with a shovel just like Norman Bates did” - rapuje na tym pierwszym. Na drugim zbiera pochwały od szatana: „I'm chokin' enemies 'til they start turnin' pale / Satan said I'm learnin' well, Big L's gonna burn in Hell”.Harlem's finest przemycił na swój album garść mrocznych i agresywnych treści mimo niechęci wytwórni Columbia Records, która nie pozwoliła choćby na dodanie do tracklisty wspomnianego „Devil's Son”. Można przypuszczać, że gdyby nie komercyjne zapędy panów w garniturach, „Lifestylez...” byłby nie tylko klasykiem hip-hopu jako takiego, ale również głównym przedstawicielem horrorcore'u.[[{"fid":"69702","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"1":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"1"}}]]9. Doomsday Productions - „Pray 4 Me”Doomsday Productions, czyli undergroundowe trio z Las Vegas. Do tego stopnia undergroundowe, że mimo kilku mrocznych albumów na koncie i wsparcia ze strony Brotha Lynch Hunga, ze świecą w ręku szukać ich w fanowskich rankingach na najlepsze horrorcorowe albumy. A szkoda, bo Eklypss, Pit i Sir Playboy 7 zasługują na dużo większą rozpoznawalność - i to z kilku powodów.Raz - cała trójka wcale dobrze radzi sobie za mikrofonem, a Pit mógłby robić jeśli nie za młodszego brata, to chociaż kuzyna Tupaca. Dwa - muzycznie ich płyty były ciekawą mieszanką mroku rodem z ejtisowych horrorów i g-funkowego słońca. U Doomsday Productions słychać, że Nevada leży zaraz obok Kalifornii. Trzy - reprezentanci Las Vegas nie popadali w zgubną monotematyczność. Obok numeru o chorobie psychicznej zmuszającej do zabijania potrafili zarapować gangsterskie love story, a numer o dojrzałości, którą osiąga się dopiero po pierwszym morderstwie oddawał pałeczkę g-funkowej sielance. Na pierwszy rzut oka i ucha po Doomsday Productions można spodziewać się jedynie czerni, ale przez ten mrok co jakiś czas potrafi wyjrzeć słońce. Właśnie taki jest „Pray 4 Me”, drugi i najlepszy krążek w dyskografii Eklypssa, Pita i Sir Playboya 7. Polecam nie tylko sympatykom horrorcore'u, ale i westcoastowego brzmienia.[[{"fid":"69703","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"2":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"2"}}]]8. Esham „KKKill the Fetus”Był jeszcze dzieciakiem, kiedy na swoim debiucie rapował: „Pulled over and parked, showed a sample rock / Had all the baseheads on my jock / A crack fiend got ill and tried to snatch my 'caine / Whipped out my Mag, blew out his brains”. Ale to była dopiero rozgrzewka, niewinna zabawa w piaskownicy. W późniejszych latach Esham systematycznie rozszerzał liryczne granice, a w końcu mieściły się w nich najbardziej obskurne i szaleńcze teksty, jakie tylko wychodzły z jego głowy. Szokował do tego stopnia, że powstawało na jego temat mnóstwo teorii (ta o rzekomym satanizmie rapera była jedną z tych normalniejszych), a niektórzy mieszkańcy Detroit, rodzinnego miasta Eshama, woleli raczej nie spotkać się z nim oko w oko na ulicy.- Ludzie dosłownie bali się moich płyt - mówił w wywiadzie dla „Detroit Metro Times”. - Powstawało mnóstwo plotek o mnie i moich albumach. (...) Ktoś ucierpiał w wypadku i wygadywał rzeczy w stylu: „Miałem wypadek, bo słuchałem tej taśmy [Eshama]”.Dlatego w połowie lat 90. zdecydował, że dla zachowania higieny psychicznej (swojej i słuchaczy) będzie pomału wygasał szokujące treści, a skupi się raczej na tzw. pozytywnym przekazie.Ale „KKKill the Fetus” to jeszcze Esham w szczycie swoich szalonych jazd, mający gdzieś moralne granice, uzależniony za to od transgresji. To Esham tworzący „acid rap”, czyli - według jego własnej definicji - hip-hop będący odzwierciedleniem halucynacji po zażyciu LSD. Na samym początku raper pyta „czym jest zło?”, a potem, na przestrzeni długich 71 minut, sam sobie odpowiada. Jest o aborcji i eutanazji, o szaleństwie i satanizmie, są morderstwa i obrazoburczość, jest o wyższości śmierci nad życiem, są Jeffrey Dahmer i Derek Humphry, Wes Craven i Vincent Price. Nie brakuje też seksistowskich tekstów czy humoru, który rozminął się z dobrym smakiem („I gotta tattoo of a dick on my foot / So when I kick you in yo ass I'll be fuckin' you up too”).Kontrowersje i tematyka albumów Eshama nie przysłoniły faktu, że to bardzo dobry raper i zręczny producent. Zupełnie nieprzypadkowo był bodaj najpopularniejszym w Detroit emce pierwszej połowy lat 90. Dość powiedzieć, że o jego ogromnym wpływie na hip-hop z Motown Town opowiadali chociażby Eminem czy ekipa Slum Village. Ten pierwszy rapował na „Still Don't Give a Fuck”: „I'm a cross between Manson, Esham and Ozzy”.[[{"fid":"69704","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"3":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"3"}}]]7. Cage „Movies for the Blind”Debiut Cage'a, undergroundowego emce z kręgów Definitive Jux, to nie jest muzyka, którą można sobie puścić w tle i zająć czymś innym. To muzyka, która czegoś od słuchacza wymaga. To duszny klimat wypełniony po brzegi paranoją, narkotykowym szaleństwem i wściekłością, ale również bólem i myślami samobójczymi. Tym bardziej przerażający, że wywodzący się wprost z życiowych doświadczeń Cage'a.Uzależniony od heroiny, agresywny ojciec, który trafił do więzienia za grożenie rodzinie shotgunem. Niemniej agresywny ojczym, regularnie tłukący przyszłego rapera. Niepotrafiąca poradzić sobie z tym wszystkim, zagubiona matka. Cage pomocy szukał w narkotykach i alkoholu. Potem były aresztowania za posiadanie i bójki. W końcu półtora roku w szpitalu psychiatrycznym. Testowano tam na nim leki, które nie weszły jeszcze nawet w fazę testową.To wszystko miało swoje ujście w „Movies for the Blind”. W „Soundtrack” Cage daje upust swoim najmroczniejszym fantazjom, mordując po drodze ojczyma, w „In Stoney Lodge” rapuje o wspomnianym pobycie w szpitalu psychiatrycznym, w „A Suicidal Failure” mierzy się - zgodnie z tytułem - ze swoimi nieudanymi próbami samobójczymi, a w szaleńczym „A Crowd Killer” nazywa siebie Antychrystem i przyrównuje do terrorysty Tima McVeigha. W tle słychać nawiązania do „Mechanicznej Pomarańczy”, „Full Metal Jacket” czy „Oni Żyją” Carpentera. Słychać również podkłady undergroundowej śmietanki: DJ'a Mighty Mi, Necro, RJD2, El-P czy J-Zone'a.[[{"fid":"69705","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]]6. Geto Boys „Grip It! On That Other Level”Pisanie o horrorcorze bez wspomnienia o Geto Boys byłoby tylko bezsensownym klepaniem w klawiaturę. Rapowej supergrupy z Houston oczywiście nie można zamykać w wąskich podgatunkowych ramach, Scarface, Willie D i Bushwick Bill wpłynęli na hip-hop jako taki, ale równocześnie nie brakuje opinii, że niejako przy okazji zostali prekursorami horrorcore'u. W 1988 roku Geto Boys, wówczas w składzie Bushwick Bill, DJ Ready Red, Sire Jukebox i Prince Johnny C, zamieścili na debiutanckim „Making Trouble” numer „Assassins”. Johnny C nawija tam o obrabowaniu niewidomego, pobiciu nauczycielki, morderstwie przy użyciu maczety czy flakach wyglądających jak spaghetti. Violent J z Insane Clown Posse nazwał ten numer pierwszym oficjalnie wydanym numerem, który można określić mianem horrorcore'u.Rok później, na trzy lata przed paranoicznym posągiem „Mind Playing Trick On Me”, Geto Boys - już w słynnym składzie ze Scarfacem, Willim D i Bushwick Billem - wypuścili na rynek „Grip It! On That Other Level”. Rapowe trio nie tylko kontynuowało to, co na „Assassins” rozpoczął Johnny C, ale i poszło o co najmniej dwa kroki dalej. Kumulacją było kopiące w szczenę, funkujące „Mind of a Lunatic”. Każdy z raperów wciela się w nim w inną rolę: Bushwick Bill jest morderczym gwałcicielem, Scarface odurzonym PCP i chorym psychicznie człowiekiem z szalonymi wizjami, przez które ląduje w wariatkowie, a Willie D zabójczym wariatem, bohaterem koszmarów, przy których Freddy Krueger to jedynie mokry sen. „Grip It! On That Other Level” ma już 31 lat, ale zestarzał się z gracją, a słuchanie go do dzisiaj sprawia niemałą frajdę. Trudno się dziwić, że magazyn The Source zamieścił drugi album Geto Boys na swojej liście 100 najlepszych płyt w historii hip-hopu.[[{"fid":"69706","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"5":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"5"}}]]5. Ganksta NIP „The South Park Psycho”Z podanymi wyżej słowami Violent J'a mógłby nie zgodzić się Ganksta NIP. Raper z Houston w 2018 roku nazwał siebie „stwórcą horrorcore'u”, a kilka lat wcześniej nawet jego bogiem. Słowa odważne, ale uprawnione. Po pierwsze - „The South Park Psycho”, debiutancki długograj rapera z 1992 roku, był być może pierwszym albumem, który poszedł w świat z etykietą „horrorcore”. Po drugie - szalone teksty Ganksta NIPa krążyły po teksańskim undergroundzie jeszcze w pierwszej połowie lat 80. XX wieku. Nietrudno spotkać się z opiniami, że to właśnie Ganksta NIP był główną inspiracją Scarface'a i spółki. Ba, napisał nawet pamiętny numer „Chucky” ze słynnego „We Can't Be Stopped” Geto Boys, a swoje albumy nagrywał dla wytwórni Rap-A-Lot Records, tej samej, która wydawała materiały szalonego tria.„The South Park Psycho” wypełniają mroczne beaty, z potężnym basem, zaakcentowaną perkusją, czerpiące z funku, Carpentera, ale też np. Teda Nugenta czy Kraftwerku. Stanowią świetny soundtrack pod chore jazdy NIPa, który najpierw nazywa siebie „najbardziej szalonym raperem na ziemi”, a potem po prostu to udowadnia. Reprezentant Houston przekracza wszelkie moralne granice - jego albumowe alter ego morduje, gwałci, pływa w szczurzym moczu, zapładnia martwą kozę, wyżera mięso z własnej głowy, konsumuje nogę swojej ofiary, doprowadza krew do... krwawienia. NIP raz szokuje, innym razem obrzydza, jeszcze innym - rozśmiesza humorem o barwie smoły. Słowem: robi wszystko, żeby nikt broń Boże nie uznał go za normalnego członka rapowej społeczności. Skutecznie pomagają mu w tym zacni goście: Scarface, Willie D, Seagram czy K-Rino.Warto wrócić do tego albumu, choćby po to, by przypomnieć sobie złote lata dogasającej już wtedy wytwórni Rap-A-Lot Records. [[{"fid":"69707","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"6":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"6"}}]]4. Dr. Dooom „First Come, First Served”Hip-hop, przyznajmy, nigdy nie cierpiał na brak ekscentrycznych postaci, ale w tym gronie mało kto może nawiązać równorzędną walkę z Kool Keithem. Szczególnie, że u Nowojorczyka ekscentryzm zawsze szedł w parze z talentem i innowatorstwem. Zaczynał w klasycznej grupie Ultramagnetic MC's, ale upust swojej niedającej się ujarzmić wyobraźni dał dopiero w 1996 roku, kiedy jako Dr. Octagon wydał kultowy album „Dr. Octagonecologyst”. To właśnie wtedy obce raczej dotąd hip-hopowi pojęcia w rodzaju „surrealizm”, „abstrakcja” czy „awangarda” przedarły się do undergroundu i zaczęły być w cenie. Rok później Keith zajął się „pornocorem”, a w 1999 roku powołał do życia Dr. Doooma, morderczego obłąkańca, który w intrze albumu - o nazwie „First Come, First Served” - symbolicznie zabija Dr. Octagona.Dr. Dooom to rapujący seryjny morderca ze słabością do kanibalizmu, The Staple Singers i... witamin Flinstones (wyguglujcie sobie). Bo owszem - postać wymyślona przez Keitha opiera się przede wszystkim na humorze. Pomiędzy morderstwami, chowaniem ciał pod łóżko i okazjonalnym posiłkiem składającym się z ludzkiego ciała albo surowych skrzydełek, Mr. Dooom robi sobie jajca z mainstreamowych raperów, rzuca one-linerami, opowiada o swojej liście zakupów (m.in. spray na karaluchy, białe rękawiczki, Ajax i żwirek dla kota), odcina nóżki karaluchom, uprawia szaleńcze bragadoccio, porównuje gangsterskie historyjki innych raperów do przygód Myszki Miki i Teletubisiów. Słowem: Kool Keith pozwala swojej wyobraźni kręcić wymyślnie zapętlone oesy, a absurd i surrealizm piętrzą się z każdą minutą coraz bardziej, osiągając lynchowskie poziomy.W konwencję wchodzą również okładka, przedrzeźniająca kultową pikselozę firmy Pen & Pixel Graphics, oraz szalone podkłady, które mimo mocno bijących bębnów nie pozwalają sobie na przesadną powagę - odpowiedzialny za produkcję KutMasta Kurt tu wrzuci obskurny sampel, tam wytworzy klimat wprost z kampowych horrorów, gdzie indziej wykorzysta scratche z wcześniejszych albumów Keitha, jeszcze gdzie indziej użyje soundtracku z „Życzenia Śmierci” (tego oryginalnego, z Bronsonem). Całość sprawia, że to najmocniejszy obok „Dr. Octagonecologyst” projekt w dyskografii Kool Keitha. [[{"fid":"69708","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"7":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"7"}}]]3. Gravediggaz „Six Feet Deep”„Six Feet Deep", czyli bodaj jedyna na liście płyta z horrorcorowej gałęzi rapu, która odniosła spory sukces komercyjny. Trudno się temu dziwić, w końcu w skład supergrupy Gravediggaz wchodzili - obok Frukwana i Poetica - Prince Paul i RZA. Dwaj ostatni zapewnili ścieżkę muzyczną, cała czwórka zapewniła rap. Rap jak z najlepszych slasherów: pełen krwi, morderstw i nienawiści do wszystkiego, co się rusza, ale jednocześnie pełen humoru i mrugnięć okiem.Album nie powstał bynajmniej z powodu jakichś na wpół normalnych skłonności całej czwórki artystów. Nie, głównym powodem powołania Gravediggaz był ich bunt wobec tego, co działo się wówczas w mainstreamowym hip-hopie (a był to rok 1994, ciekawe, co myślą o rapie AD 2020...). „Six Feet Deep” powstało z wściekłości, żółci wypełniającej ich żołądki, obrzydzenia rządzącymi muzyką panami z czystymi paznokietkami i garniturami szytymi na miarę, ale również z ignorancji i niewiedzy normalnych ludzi czy rozprzestrzeniającym się jak zaraza turbokapitalizmem (w tym prym wiódł Poetic). Miało być brudno, niekomercyjnie, z tekstami tak obrazoburczymi, żeby ci sami panowie w garniturach musieli przez dyskomfort luzować krawaty, a „mentalnie martwi” powrócili do życia.Kwartet bez problemu odnalazł się w konwencji i nagrał jeden z najlepszych albumów w historii horrorcore'u. Rapowo bez zarzutu, muzycznie - wiadomo, w tamtym okresie ani Prince Paul, ani RZA nie robili słabych beatów. „Six Feet Deep” zdaje egzamin również dlatego, że za tymi trupami, flakami i szatanem stoją faceci z poczuciem humoru i łepetynami, które mają coś do przekazania. [[{"fid":"69709","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"8":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"8"}}]]2. Three 6 Mafia „Mystic Stylez”Pierwsza i jednocześnie najlepsza płyta Three 6 Mafii. Brzmieniowo mroczna, surowa, depresyjna. Tak jak „2001” Dr. Dre jest cackiem hip-hopu produkcyjnie wycyzelowanego, hi-fi, tak „Mystic Stylez” to arcydzieło beatów lo-fi, które, jasne, wybrzmią w salonowym sprzęcie, ale zdecydowanie lepiej sprawdzą się na takiej sobie wieży w przeżartej wilgocią piwnicy.Z tą iście cmentarną ścieżką dźwiękową ramię w ramię idą rapujący członkowie grupy. DJ Paul, Juicy J, Lord Infamous, Koopsta Knicca, Gangsta Boo i reszta czują się w tej muzycznej czerni tak, jakby ich doba składała się wyłącznie z nocy. Bez mrugnięcia okiem wypluwają z siebie sadystyczne teksty pełne satanizmu, okultyzmu, seksu, narkotykowych halucynacji i innych łamaczy tabu. Każdy rapuje swoim unikalnym stylem, każdy wnosi coś ekstra, każdy brzmi autentycznie. Współpracują ze sobą jak teksańska rodzina Hewittów, a przekazywanie majka w „Live by Yo Rep” to jeden z mocniejszych momentów albumu.Później Three 6 Mafia szalała na listach Billboardu, zdobywała Oscara, a Juicy J bił rekordy wyświetleń u boku Katy Perry, ale to właśnie ich undergroundowy debiut, choć początkowo pominięty przez opinię publiczną, jest niejako definicją Mafii i jednocześnie krążkiem, który wpłynął na późniejszy rozwój rapowego Południa i nie tylko. Korzenie crunku czy trapu sięgają przecież właśnie do „Mystic Stylez”. Klasyk. [[{"fid":"69710","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"9":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"9"}}]]1. Brotha Lynch Hung „Season of da Siccness”Będący przez całe życie na horrorowym haju Brotha Lynch Hung podpisał w 2009 roku kontrakt z prowadzoną przez Tech N9ne'a (innego wariata, który prawdopodobnie powinien znaleźć się w aneksie do tej listy) wytwórnią Strange Records, nagrał dla niej albumową trylogię, i po tylu latach zyskał sobie wreszcie choć cząstkę popularności, na jaką zasługiwał od dawna. Każdy z krążków dostał się na listy Billboardu, a gościnnie wystąpili na nich m.in. Snoop Dogg, Yelawolf czy Hopsin. Jednak jego opus magnum nie powstało wcale na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, a dużo wcześniej, bo w 1995 roku. Wtedy to Brotha Lynch Hung wypuścił „Season of da Siccness". Album, który nie tylko szokuje tekstami, nie tylko intryguje zgrabnie złożonymi rymami, ale ma również do zaoferowania znakomitą ścieżkę dźwiękową, wypełnionym wszystkim tym, co było najlepsze w rapie z Zachodniego Wybrzeża pierwszej połowy lat 90. To po prostu produkt kompletny, kalifornijski klasyk, którego powinni usłyszeć nie tylko ci szukający w rapie lirycznych ekstremów.Brotha Lynch Hung każdym utworem tworzy gotowy scenariusz na horror. Opowiada o rzeczach trudnych do przełknięcia na trzeźwo (nie bez kozery na początku albumu ostrzega: „you gotta be high to listen to this shit”), ale robi to z taką swadą, że słuchamy do końca i prosimy jeszcze o okruszki.Tak jak większość raperów nie byłaby w stanie napisać tekstu horrorcorowego, tak reprezentant Sacramento chyba nie poradziłby sobie ze złożeniem „normalnych" rapowych linijek. To po prostu wariat mający hyzia na punkcie horrorów i wszystkiego, co szokuje i przeraża. Alergik na normalność. W 1996 roku dość głośno było o sytuacji z Colorado, gdzie pewien 18-latek najpierw religijnie zasłuchiwał się w „Locc 2 da Brain”, a następnie zastrzelił swoich przyjaciół. Za oficjalny powód zbrodni uznano depresję młodzieńca związaną z rozstaniem z dziewczyną, ale jego procesowy pełnomocnik uznał, że dużą rolę odegrał również album Lyncha i zawarte w nim treści.Lecz reprezentant Sacramento nie powinien być kojarzony wyłącznie ze swoimi niespecjalnie normalnymi tekstami i kontrowersjami. To również utalentowany muzyk - sam usiadł za producencką kierownicą i stworzył wszystkie beaty na „Season of da Siccness" - ale i raper o charakterystycznym głosie i świetnym, rozpędzonym flow (sprawdźcie trzecią zwrotkę w „Return of da Baby Killa”). Ktoś kiedyś porównał Lyncha do Snoop Dogga maczającego swoje blunty w PCP i rzeczywiście trudno o trafniejszy opis. I tak jak wujek Snoop ma swoje „Doggystyle”, tak Brotha Lynch Hung ma „Season of da Siccness”. Obydwa albumy mieszczą się w panteonie muzycznych propozycji Zachodniego Wybrzeża.[[{"fid":"69711","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"10":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"10"}}]]Horrorcore - podgatunek rapu powstały jeszcze w latach 80. - od samego początku swojej historii szokował transgresywnymi tekstami pełnymi najmroczniejszych wykwitów (nie)ludzkiej wyobraźni. Sukcesywnie przekraczał moralne i społeczne granice. Niekiedy, przyznajmy, były to kiczowate próby przełożenia filmowych horrorów na język muzyki, gdzie źle przycięty sampel z Piątku Trzynastego gonił pokraczne nawiązanie do Freddiego Kruegera.

Ale nie brakowało również horrorcorowych płyt, które oprócz kampowej przesady (albo wręcz zamiast niej), proponowały znacznie więcej: inteligentne szarpanie nerwów, wciągające storytellingi, dowcip czy po prostu muzyczną frajdę. O takich właśnie krążkach piszemy poniżej. Uwaga - nawet opisy są tu raczej dla osób o mocnych nerwach.

Słowem wyjaśnienia: skupiliśmy się raczej na albumach, które budowały, rozwijały i utwardzały gatunek, dlatego zabrakło tu miejsca na materiały z ostatnich lat. Być może w przyszłości przygotujemy osobną listę, tym razem z uwzględnieniem przede wszystkim krażków powstałych w XXI wieku.

10. Big L - „Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous”

Na dziesiątym miejscu debiutancki i jednocześnie jedyny wydany za życia album Big L'a. Taki wybór może budzić pewne kontrowersje: jedni powiedzą, że jak to, krążek, który mógłby powalczyć o TOP 10 hip-hopu w ogóle, nie jest nawet na podium rankingu najlepszych pozycji tak wąskiego podgatunku, jakim jest horrorcore? Drudzy za to odpowiedzą, że dla tego albumu w ogóle nie ma tutaj miejsca, bo co to za horrorcore? I obydwie strony będą mieć poniekąd rację.

„Lifestylez Ov Da Poor & Dangerous” trudno włożyć do szuflady z naklejką „horrorcore”, przede wszystkim dlatego, że wiele numerów - na czele ze szlagierowymi „Put It On” i „MVP” - nie mają z tym podgatunkiem dosłownie nic wspólnego. Jednak kiedy tylko Big L przypomina sobie, że rapowy świat usłyszał o nim dzięki wariackiemu „Devil's Son” i zaczyna pobudzać mroczniejsze zakamarki swojej wyobraźni, to nie ma czego zbierać.

Na „All Black” czy „Danger Zone” Big L rzuca linijkami, które potrafią zszokować i teraz, 25 lat po debiucie. „I be placin' snitches inside lakes and ditches / And if I catch AIDS, then I'ma start rapin' bitches / I'm all about makin' papes kid / I killed my mother with a shovel just like Norman Bates did” - rapuje na tym pierwszym. Na drugim zbiera pochwały od szatana: „I'm chokin' enemies 'til they start turnin' pale / Satan said I'm learnin' well, Big L's gonna burn in Hell”.

Harlem's finest przemycił na swój album garść mrocznych i agresywnych treści mimo niechęci wytwórni Columbia Records, która nie pozwoliła choćby na dodanie do tracklisty wspomnianego „Devil's Son”. Można przypuszczać, że gdyby nie komercyjne zapędy panów w garniturach, „Lifestylez...” byłby nie tylko klasykiem hip-hopu jako takiego, ale również głównym przedstawicielem horrorcore'u.

[[{"fid":"69702","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"1":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"1"}}]]

9. Doomsday Productions - „Pray 4 Me”

Doomsday Productions, czyli undergroundowe trio z Las Vegas. Do tego stopnia undergroundowe, że mimo kilku mrocznych albumów na koncie i wsparcia ze strony Brotha Lynch Hunga, ze świecą w ręku szukać ich w fanowskich rankingach na najlepsze horrorcorowe albumy. A szkoda, bo Eklypss, Pit i Sir Playboy 7 zasługują na dużo większą rozpoznawalność - i to z kilku powodów.

Raz - cała trójka wcale dobrze radzi sobie za mikrofonem, a Pit mógłby robić jeśli nie za młodszego brata, to chociaż kuzyna Tupaca. Dwa - muzycznie ich płyty były ciekawą mieszanką mroku rodem z ejtisowych horrorów i g-funkowego słońca. U Doomsday Productions słychać, że Nevada leży zaraz obok Kalifornii. Trzy - reprezentanci Las Vegas nie popadali w zgubną monotematyczność. Obok numeru o chorobie psychicznej zmuszającej do zabijania potrafili zarapować gangsterskie love story, a numer o dojrzałości, którą osiąga się dopiero po pierwszym morderstwie oddawał pałeczkę g-funkowej sielance. Na pierwszy rzut oka i ucha po Doomsday Productions można spodziewać się jedynie czerni, ale przez ten mrok co jakiś czas potrafi wyjrzeć słońce. Właśnie taki jest „Pray 4 Me”, drugi i najlepszy krążek w dyskografii Eklypssa, Pita i Sir Playboya 7. Polecam nie tylko sympatykom horrorcore'u, ale i westcoastowego brzmienia.

[[{"fid":"69703","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"2":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"2"}}]]

8. Esham „KKKill the Fetus”

Był jeszcze dzieciakiem, kiedy na swoim debiucie rapował: „Pulled over and parked, showed a sample rock / Had all the baseheads on my jock / A crack fiend got ill and tried to snatch my 'caine / Whipped out my Mag, blew out his brains”. Ale to była dopiero rozgrzewka, niewinna zabawa w piaskownicy. W późniejszych latach Esham systematycznie rozszerzał liryczne granice, a w końcu mieściły się w nich najbardziej obskurne i szaleńcze teksty, jakie tylko wychodzły z jego głowy. Szokował do tego stopnia, że powstawało na jego temat mnóstwo teorii (ta o rzekomym satanizmie rapera była jedną z tych normalniejszych), a niektórzy mieszkańcy Detroit, rodzinnego miasta Eshama, woleli raczej nie spotkać się z nim oko w oko na ulicy.

- Ludzie dosłownie bali się moich płyt - mówił w wywiadzie dla „Detroit Metro Times”. - Powstawało mnóstwo plotek o mnie i moich albumach. (...) Ktoś ucierpiał w wypadku i wygadywał rzeczy w stylu: „Miałem wypadek, bo słuchałem tej taśmy [Eshama]”.

Dlatego w połowie lat 90. zdecydował, że dla zachowania higieny psychicznej (swojej i słuchaczy) będzie pomału wygasał szokujące treści, a skupi się raczej na tzw. pozytywnym przekazie.

Ale „KKKill the Fetus” to jeszcze Esham w szczycie swoich szalonych jazd, mający gdzieś moralne granice, uzależniony za to od transgresji. To Esham tworzący „acid rap”, czyli - według jego własnej definicji - hip-hop będący odzwierciedleniem halucynacji po zażyciu LSD. Na samym początku raper pyta „czym jest zło?”, a potem, na przestrzeni długich 71 minut, sam sobie odpowiada. Jest o aborcji i eutanazji, o szaleństwie i satanizmie, są morderstwa i obrazoburczość, jest o wyższości śmierci nad życiem, są Jeffrey Dahmer i Derek Humphry, Wes Craven i Vincent Price. Nie brakuje też seksistowskich tekstów czy humoru, który rozminął się z dobrym smakiem („I gotta tattoo of a dick on my foot / So when I kick you in yo ass I'll be fuckin' you up too”).

Kontrowersje i tematyka albumów Eshama nie przysłoniły faktu, że to bardzo dobry raper i zręczny producent. Zupełnie nieprzypadkowo był bodaj najpopularniejszym w Detroit emce pierwszej połowy lat 90. Dość powiedzieć, że o jego ogromnym wpływie na hip-hop z Motown Town opowiadali chociażby Eminem czy ekipa Slum Village. Ten pierwszy rapował na „Still Don't Give a Fuck”: „I'm a cross between Manson, Esham and Ozzy”.

[[{"fid":"69704","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"3":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"3"}}]]

7. Cage „Movies for the Blind”

Debiut Cage'a, undergroundowego emce z kręgów Definitive Jux, to nie jest muzyka, którą można sobie puścić w tle i zająć czymś innym. To muzyka, która czegoś od słuchacza wymaga. To duszny klimat wypełniony po brzegi paranoją, narkotykowym szaleństwem i wściekłością, ale również bólem i myślami samobójczymi. Tym bardziej przerażający, że wywodzący się wprost z życiowych doświadczeń Cage'a.

Uzależniony od heroiny, agresywny ojciec, który trafił do więzienia za grożenie rodzinie shotgunem. Niemniej agresywny ojczym, regularnie tłukący przyszłego rapera. Niepotrafiąca poradzić sobie z tym wszystkim, zagubiona matka. Cage pomocy szukał w narkotykach i alkoholu. Potem były aresztowania za posiadanie i bójki. W końcu półtora roku w szpitalu psychiatrycznym. Testowano tam na nim leki, które nie weszły jeszcze nawet w fazę testową.

To wszystko miało swoje ujście w „Movies for the Blind”. W „Soundtrack” Cage daje upust swoim najmroczniejszym fantazjom, mordując po drodze ojczyma, w „In Stoney Lodge” rapuje o wspomnianym pobycie w szpitalu psychiatrycznym, w „A Suicidal Failure” mierzy się - zgodnie z tytułem - ze swoimi nieudanymi próbami samobójczymi, a w szaleńczym „A Crowd Killer” nazywa siebie Antychrystem i przyrównuje do terrorysty Tima McVeigha. W tle słychać nawiązania do „Mechanicznej Pomarańczy”, „Full Metal Jacket” czy „Oni Żyją” Carpentera. Słychać również podkłady undergroundowej śmietanki: DJ'a Mighty Mi, Necro, RJD2, El-P czy J-Zone'a.

[[{"fid":"69705","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"4":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"4"}}]]

6. Geto Boys „Grip It! On That Other Level”

Pisanie o horrorcorze bez wspomnienia o Geto Boys byłoby tylko bezsensownym klepaniem w klawiaturę. Rapowej supergrupy z Houston oczywiście nie można zamykać w wąskich podgatunkowych ramach, Scarface, Willie D i Bushwick Bill wpłynęli na hip-hop jako taki, ale równocześnie nie brakuje opinii, że niejako przy okazji zostali prekursorami horrorcore'u. W 1988 roku Geto Boys, wówczas w składzie Bushwick Bill, DJ Ready Red, Sire Jukebox i Prince Johnny C, zamieścili na debiutanckim „Making Trouble” numer „Assassins”. Johnny C nawija tam o obrabowaniu niewidomego, pobiciu nauczycielki, morderstwie przy użyciu maczety czy flakach wyglądających jak spaghetti. Violent J z Insane Clown Posse nazwał ten numer pierwszym oficjalnie wydanym numerem, który można określić mianem horrorcore'u.

Rok później, na trzy lata przed paranoicznym posągiem „Mind Playing Trick On Me”, Geto Boys - już w słynnym składzie ze Scarfacem, Willim D i Bushwick Billem - wypuścili na rynek „Grip It! On That Other Level”. Rapowe trio nie tylko kontynuowało to, co na „Assassins” rozpoczął Johnny C, ale i poszło o co najmniej dwa kroki dalej. Kumulacją było kopiące w szczenę, funkujące „Mind of a Lunatic”. Każdy z raperów wciela się w nim w inną rolę: Bushwick Bill jest morderczym gwałcicielem, Scarface odurzonym PCP i chorym psychicznie człowiekiem z szalonymi wizjami, przez które ląduje w wariatkowie, a Willie D zabójczym wariatem, bohaterem koszmarów, przy których Freddy Krueger to jedynie mokry sen. 

„Grip It! On That Other Level” ma już 31 lat, ale zestarzał się z gracją, a słuchanie go do dzisiaj sprawia niemałą frajdę. Trudno się dziwić, że magazyn The Source zamieścił drugi album Geto Boys na swojej liście 100 najlepszych płyt w historii hip-hopu.

[[{"fid":"69706","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"5":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"5"}}]]

5. Ganksta NIP „The South Park Psycho”

Z podanymi wyżej słowami Violent J'a mógłby nie zgodzić się Ganksta NIP. Raper z Houston w 2018 roku nazwał siebie „stwórcą horrorcore'u”, a kilka lat wcześniej nawet jego bogiem. Słowa odważne, ale uprawnione. Po pierwsze - „The South Park Psycho”, debiutancki długograj rapera z 1992 roku, był być może pierwszym albumem, który poszedł w świat z etykietą „horrorcore”. Po drugie - szalone teksty Ganksta NIPa krążyły po teksańskim undergroundzie jeszcze w pierwszej połowie lat 80. XX wieku. Nietrudno spotkać się z opiniami, że to właśnie Ganksta NIP był główną inspiracją Scarface'a i spółki. Ba, napisał nawet pamiętny numer „Chucky” ze słynnego „We Can't Be Stopped” Geto Boys, a swoje albumy nagrywał dla wytwórni Rap-A-Lot Records, tej samej, która wydawała materiały szalonego tria.

„The South Park Psycho” wypełniają mroczne beaty, z potężnym basem, zaakcentowaną perkusją, czerpiące z funku, Carpentera, ale też np. Teda Nugenta czy Kraftwerku. Stanowią świetny soundtrack pod chore jazdy NIPa, który najpierw nazywa siebie „najbardziej szalonym raperem na ziemi”, a potem po prostu to udowadnia. Reprezentant Houston przekracza wszelkie moralne granice - jego albumowe alter ego morduje, gwałci, pływa w szczurzym moczu, zapładnia martwą kozę, wyżera mięso z własnej głowy, konsumuje nogę swojej ofiary, doprowadza krew do... krwawienia. NIP raz szokuje, innym razem obrzydza, jeszcze innym - rozśmiesza humorem o barwie smoły. Słowem: robi wszystko, żeby nikt broń Boże nie uznał go za normalnego członka rapowej społeczności. Skutecznie pomagają mu w tym zacni goście: Scarface, Willie D, Seagram czy K-Rino.

Warto wrócić do tego albumu, choćby po to, by przypomnieć sobie złote lata dogasającej już wtedy wytwórni Rap-A-Lot Records. 

[[{"fid":"69707","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"6":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"6"}}]]

4. Dr. Dooom „First Come, First Served”

Hip-hop, przyznajmy, nigdy nie cierpiał na brak ekscentrycznych postaci, ale w tym gronie mało kto może nawiązać równorzędną walkę z Kool Keithem. Szczególnie, że u Nowojorczyka ekscentryzm zawsze szedł w parze z talentem i innowatorstwem. Zaczynał w klasycznej grupie Ultramagnetic MC's, ale upust swojej niedającej się ujarzmić wyobraźni dał dopiero w 1996 roku, kiedy jako Dr. Octagon wydał kultowy album „Dr. Octagonecologyst”. To właśnie wtedy obce raczej dotąd hip-hopowi pojęcia w rodzaju „surrealizm”, „abstrakcja” czy „awangarda” przedarły się do undergroundu i zaczęły być w cenie. Rok później Keith zajął się „pornocorem”, a w 1999 roku powołał do życia Dr. Doooma, morderczego obłąkańca, który w intrze albumu - o nazwie „First Come, First Served” - symbolicznie zabija Dr. Octagona.

Dr. Dooom to rapujący seryjny morderca ze słabością do kanibalizmu, The Staple Singers i... witamin Flinstones (wyguglujcie sobie). Bo owszem - postać wymyślona przez Keitha opiera się przede wszystkim na humorze. Pomiędzy morderstwami, chowaniem ciał pod łóżko i okazjonalnym posiłkiem składającym się z ludzkiego ciała albo surowych skrzydełek, Mr. Dooom robi sobie jajca z mainstreamowych raperów, rzuca one-linerami, opowiada o swojej liście zakupów (m.in. spray na karaluchy, białe rękawiczki, Ajax i żwirek dla kota), odcina nóżki karaluchom, uprawia szaleńcze bragadoccio, porównuje gangsterskie historyjki innych raperów do przygód Myszki Miki i Teletubisiów. Słowem: Kool Keith pozwala swojej wyobraźni kręcić wymyślnie zapętlone oesy, a absurd i surrealizm piętrzą się z każdą minutą coraz bardziej, osiągając lynchowskie poziomy.

W konwencję wchodzą również okładka, przedrzeźniająca kultową pikselozę firmy Pen & Pixel Graphics, oraz szalone podkłady, które mimo mocno bijących bębnów nie pozwalają sobie na przesadną powagę - odpowiedzialny za produkcję KutMasta Kurt tu wrzuci obskurny sampel, tam wytworzy klimat wprost z kampowych horrorów, gdzie indziej wykorzysta scratche z wcześniejszych albumów Keitha, jeszcze gdzie indziej użyje soundtracku z „Życzenia Śmierci” (tego oryginalnego, z Bronsonem). Całość sprawia, że to najmocniejszy obok „Dr. Octagonecologyst” projekt w dyskografii Kool Keitha. 

[[{"fid":"69708","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"7":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"7"}}]]

3. Gravediggaz „Six Feet Deep”

„Six Feet Deep", czyli bodaj jedyna na liście płyta z horrorcorowej gałęzi rapu, która odniosła spory sukces komercyjny. Trudno się temu dziwić, w końcu w skład supergrupy Gravediggaz wchodzili - obok Frukwana i Poetica - Prince Paul i RZA. Dwaj ostatni zapewnili ścieżkę muzyczną, cała czwórka zapewniła rap. Rap jak z najlepszych slasherów: pełen krwi, morderstw i nienawiści do wszystkiego, co się rusza, ale jednocześnie pełen humoru i mrugnięć okiem.

Album nie powstał bynajmniej z powodu jakichś na wpół normalnych skłonności całej czwórki artystów. Nie, głównym powodem powołania Gravediggaz był ich bunt wobec tego, co działo się wówczas w mainstreamowym hip-hopie (a był to rok 1994, ciekawe, co myślą o rapie AD 2020...). „Six Feet Deep” powstało z wściekłości, żółci wypełniającej ich żołądki, obrzydzenia rządzącymi muzyką panami z czystymi paznokietkami i garniturami szytymi na miarę, ale również z ignorancji i niewiedzy normalnych ludzi czy rozprzestrzeniającym się jak zaraza turbokapitalizmem (w tym prym wiódł Poetic). Miało być brudno, niekomercyjnie, z tekstami tak obrazoburczymi, żeby ci sami panowie w garniturach musieli przez dyskomfort luzować krawaty, a „mentalnie martwi” powrócili do życia.

Kwartet bez problemu odnalazł się w konwencji i nagrał jeden z najlepszych albumów w historii horrorcore'u. Rapowo bez zarzutu, muzycznie - wiadomo, w tamtym okresie ani Prince Paul, ani RZA nie robili słabych beatów. „Six Feet Deep” zdaje egzamin również dlatego, że za tymi trupami, flakami i szatanem stoją faceci z poczuciem humoru i łepetynami, które mają coś do przekazania. 

[[{"fid":"69709","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"8":{"format":"default"}},"attributes":{"height":242,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"8"}}]]

2. Three 6 Mafia „Mystic Stylez”

Pierwsza i jednocześnie najlepsza płyta Three 6 Mafii. Brzmieniowo mroczna, surowa, depresyjna. Tak jak „2001” Dr. Dre jest cackiem hip-hopu produkcyjnie wycyzelowanego, hi-fi, tak „Mystic Stylez” to arcydzieło beatów lo-fi, które, jasne, wybrzmią w salonowym sprzęcie, ale zdecydowanie lepiej sprawdzą się na takiej sobie wieży w przeżartej wilgocią piwnicy.

Z tą iście cmentarną ścieżką dźwiękową ramię w ramię idą rapujący członkowie grupy. DJ Paul, Juicy J, Lord Infamous, Koopsta Knicca, Gangsta Boo i reszta czują się w tej muzycznej czerni tak, jakby ich doba składała się wyłącznie z nocy. Bez mrugnięcia okiem wypluwają z siebie sadystyczne teksty pełne satanizmu, okultyzmu, seksu, narkotykowych halucynacji i innych łamaczy tabu. Każdy rapuje swoim unikalnym stylem, każdy wnosi coś ekstra, każdy brzmi autentycznie. Współpracują ze sobą jak teksańska rodzina Hewittów, a przekazywanie majka w „Live by Yo Rep” to jeden z mocniejszych momentów albumu.

Później Three 6 Mafia szalała na listach Billboardu, zdobywała Oscara, a Juicy J bił rekordy wyświetleń u boku Katy Perry, ale to właśnie ich undergroundowy debiut, choć początkowo pominięty przez opinię publiczną, jest niejako definicją Mafii i jednocześnie krążkiem, który wpłynął na późniejszy rozwój rapowego Południa i nie tylko. Korzenie crunku czy trapu sięgają przecież właśnie do „Mystic Stylez”. Klasyk. 

[[{"fid":"69710","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"9":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"9"}}]]

1. Brotha Lynch Hung „Season of da Siccness”

Będący przez całe życie na horrorowym haju Brotha Lynch Hung podpisał w 2009 roku kontrakt z prowadzoną przez Tech N9ne'a (innego wariata, który prawdopodobnie powinien znaleźć się w aneksie do tej listy) wytwórnią Strange Records, nagrał dla niej albumową trylogię, i po tylu latach zyskał sobie wreszcie choć cząstkę popularności, na jaką zasługiwał od dawna. Każdy z krążków dostał się na listy Billboardu, a gościnnie wystąpili na nich m.in. Snoop Dogg, Yelawolf czy Hopsin. Jednak jego opus magnum nie powstało wcale na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, a dużo wcześniej, bo w 1995 roku. Wtedy to Brotha Lynch Hung wypuścił „Season of da Siccness". Album, który nie tylko szokuje tekstami, nie tylko intryguje zgrabnie złożonymi rymami, ale ma również do zaoferowania znakomitą ścieżkę dźwiękową, wypełnionym wszystkim tym, co było najlepsze w rapie z Zachodniego Wybrzeża pierwszej połowy lat 90. To po prostu produkt kompletny, kalifornijski klasyk, którego powinni usłyszeć nie tylko ci szukający w rapie lirycznych ekstremów.

Brotha Lynch Hung każdym utworem tworzy gotowy scenariusz na horror. Opowiada o rzeczach trudnych do przełknięcia na trzeźwo (nie bez kozery na początku albumu ostrzega: „you gotta be high to listen to this shit”), ale robi to z taką swadą, że słuchamy do końca i prosimy jeszcze o okruszki.

Tak jak większość raperów nie byłaby w stanie napisać tekstu horrorcorowego, tak reprezentant Sacramento chyba nie poradziłby sobie ze złożeniem „normalnych" rapowych linijek. To po prostu wariat mający hyzia na punkcie horrorów i wszystkiego, co szokuje i przeraża. Alergik na normalność. W 1996 roku dość głośno było o sytuacji z Colorado, gdzie pewien 18-latek najpierw religijnie zasłuchiwał się w „Locc 2 da Brain”, a następnie zastrzelił swoich przyjaciół. Za oficjalny powód zbrodni uznano depresję młodzieńca związaną z rozstaniem z dziewczyną, ale jego procesowy pełnomocnik uznał, że dużą rolę odegrał również album Lyncha i zawarte w nim treści.

Lecz reprezentant Sacramento nie powinien być kojarzony wyłącznie ze swoimi niespecjalnie normalnymi tekstami i kontrowersjami. To również utalentowany muzyk - sam usiadł za producencką kierownicą i stworzył wszystkie beaty na „Season of da Siccness" - ale i raper o charakterystycznym głosie i świetnym, rozpędzonym flow (sprawdźcie trzecią zwrotkę w „Return of da Baby Killa”). Ktoś kiedyś porównał Lyncha do Snoop Dogga maczającego swoje blunty w PCP i rzeczywiście trudno o trafniejszy opis. I tak jak wujek Snoop ma swoje „Doggystyle”, tak Brotha Lynch Hung ma „Season of da Siccness”. Obydwa albumy mieszczą się w panteonie muzycznych propozycji Zachodniego Wybrzeża.

[[{"fid":"69711","view_mode":"default","fields":{"format":"default"},"link_text":null,"type":"media","field_deltas":{"10":{"format":"default"}},"attributes":{"height":323,"width":430,"class":"media-element file-default","data-delta":"10"}}]]

]]>
Twisted Insane i Brotha Lynch Hung zapowiadają wspólny projekthttps://popkiller.kingapp.pl/2017-11-13,twisted-insane-i-brotha-lynch-hung-zapowiadaja-wspolny-projekthttps://popkiller.kingapp.pl/2017-11-13,twisted-insane-i-brotha-lynch-hung-zapowiadaja-wspolny-projektNovember 11, 2017, 1:52 pmDawid MajcherOstatnio wychodzi sporo projektów indywidualnych raperów pracujących w duetach, ale tak mrocznego i krwawego chyba jeszcze nie było. Dziś dwaj mistrzowie rapowej grozy, czyli Twisted Insane oraz Brotha Lynch Hung ogłosili rozpoczęcie prac nad wspólnym albumem. Na razie udostępniono jedynie nieoficjalną wersję okładki i zapowiedziano, żeby przygotować się na 2018. Miłośnicy horrorcoru powinni już ostrzyć zęby na ten materiał. Poniżej jeden z ostatnich owoców ich pracy, czyli numer „Chop Suey” z ubiegłorocznej płyty Twisted Insane „Shoot For The Face 2” w którym gościnnie udziałem Brotha Lynch Hung i Iso.Ostatnio wychodzi sporo projektów indywidualnych raperów pracujących w duetach, ale tak mrocznego i krwawego chyba jeszcze nie było. Dziś dwaj mistrzowie rapowej grozy, czyli Twisted Insane oraz Brotha Lynch Hung ogłosili rozpoczęcie prac nad wspólnym albumem.

Na razie udostępniono jedynie nieoficjalną wersję okładki i zapowiedziano, żeby przygotować się na 2018. Miłośnicy horrorcoru powinni już ostrzyć zęby na ten materiał. Poniżej jeden z ostatnich owoców ich pracy, czyli numer „Chop Suey” z ubiegłorocznej płyty Twisted Insane „Shoot For The Face 2” w którym gościnnie udziałem Brotha Lynch Hung i Iso.

]]>
Brotha Lynch Hung "On Halloween Night" - nowy numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-11-03,brotha-lynch-hung-on-halloween-night-nowy-numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-11-03,brotha-lynch-hung-on-halloween-night-nowy-numerNovember 3, 2013, 11:00 pmWojciech GraczykZ okazji dyniowego święta Lynch przygotował nam pewien cukierek zamiast psikusa a my mamy go dla Was na zakończenie tego specjalnego długiego listopadowego weekendu.Twórca "Mannibalector" kontynuuje dostarczanie klimatu ze swojej ostatniej płyty... "On Halloween Night" brzmi właśnie jakby pochodził z sesji do ostatniej części trylogii (przypomina mi trochę "Sweeny Todd"), nawet posiada przerywniki, które kształtują nam historię. Polecam. Grrr. Z okazji dyniowego święta Lynch przygotował nam pewien cukierek zamiast psikusa a my mamy go dla Was na zakończenie tego specjalnego długiego listopadowego weekendu.

Twórca "Mannibalector" kontynuuje dostarczanie klimatu ze swojej ostatniej płyty... "On Halloween Night" brzmi właśnie jakby pochodził z sesji do ostatniej części trylogii (przypomina mi trochę "Sweeny Todd"), nawet posiada przerywniki, które kształtują nam historię. Polecam. Grrr.



]]>
Brotha Lynch Hung ft. Tech N9ne, Hopsin "Stabbed" - nowy numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-02-01,brotha-lynch-hung-ft-tech-n9ne-hopsin-stabbed-nowy-numerhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-02-01,brotha-lynch-hung-ft-tech-n9ne-hopsin-stabbed-nowy-numerFebruary 1, 2013, 2:37 pmDaniel WardzińskiPremiera "Mannibellactora" zbliża się wielkimi krokami, a fani legendarnego psychola z Sacramento nie mogą się już doczekać co wymyśli tym razem. Dziś światło dzienne ujrzał kolejny leak z albumu - numer "Stabbed". Ciężko nie zwrócić na niego uwagi, kiedy obok Lyncha pojawiają się tutaj dwaj inni kolesie z równie nierównymi sufitami i nie mniejszą dawką energii i umiejętności. Lynch w jednym numerze z N9nem i Hopsinem? Zawsze chętnie. Trzy absolutnie wyjątkowe flow urządziły sobie wspólną jatkę niemałych rozmiarów. Bójcie się. Premiera "Mannibellactora" zbliża się wielkimi krokami, a fani legendarnego psychola z Sacramento nie mogą się już doczekać co wymyśli tym razem. Dziś światło dzienne ujrzał kolejny leak z albumu - numer "Stabbed". Ciężko nie zwrócić na niego uwagi, kiedy obok Lyncha pojawiają się tutaj dwaj inni kolesie z równie nierównymi sufitami i nie mniejszą dawką energii i umiejętności. Lynch w jednym numerze z N9nem i Hopsinem? Zawsze chętnie. Trzy absolutnie wyjątkowe flow urządziły sobie wspólną jatkę niemałych rozmiarów. Bójcie się.

 

]]>
Brotha Lynch Hung "Krocadil" - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-31,brotha-lynch-hung-krocadil-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-31,brotha-lynch-hung-krocadil-teledyskJanuary 30, 2013, 12:02 pmRafał PorosCzy nadchodzący album Lyncha o nazwie "Mannibalector" dorówna swym poziomem poprzedniej części trylogii o seryjnym mordercy? Jedno jest pewne, a mianowicie to, że przerąbane mają "skinny jeans niggas" oraz "r&b singers". Krocadil!Czy nadchodzący album Lyncha o nazwie "Mannibalector" dorówna swym poziomem poprzedniej części trylogii o seryjnym mordercy? Jedno jest pewne, a mianowicie to, że przerąbane mają "skinny jeans niggas" oraz "r&b singers". Krocadil!

]]>
Brotha Lynch Hung "Meat Cleaver" - teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-16,brotha-lynch-hung-meat-cleaver-teledyskhttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-16,brotha-lynch-hung-meat-cleaver-teledyskJanuary 15, 2013, 6:33 pmWojciech GraczykNo to doczekaliśmy się pierwszego klipu promującego płytę "Mannibalector", której premiera przypada na 5 lutego tego roku. Teledysk jest naostrzejszym z dotychczasowych klipów promujących trylogię Lyncha. Słabszym jednostkom nie polecam jeść podczas projekcji, ponieważ obraz jest bardzo sugestywny. Zapraszam do obejrzenia. No to doczekaliśmy się pierwszego klipu promującego płytę "Mannibalector", której premiera przypada na 5 lutego tego roku. Teledysk jest naostrzejszym z dotychczasowych klipów promujących trylogię Lyncha. Słabszym jednostkom nie polecam jeść podczas projekcji, ponieważ obraz jest bardzo sugestywny. Zapraszam do obejrzenia.

 
]]>
Brotha Lynch Hung "Mannibalector" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-02-16,brotha-lynch-hung-mannibalector-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-02-16,brotha-lynch-hung-mannibalector-recenzjaFebruary 16, 2013, 11:47 amWojciech GraczykPierwsza część historii o psychopacie została wydana 23 marca 2010. „Coathangastrangla”, czyli druga część ujrzała światło dzienne 5 kwietnia 2011. Finał "słuchowiska" miał pojawić się na półkach sklepowych w podobnym okresie, tylko w 2012. Niestety nastąpił dość mocny poślizg i album ukazał się dopiero teraz. Czy wyszło to na dobre? Czy „Mannibalector” jest godnym zwieńczeniem trylogii napisanej przez Brotha Lynch Hunga? Dowiecie się czytając recenzję. Zanim jednak przejdę do opisywania przypomnę Wam poprzednie płyty. Trzeba w końcu utrzymać odpowiednią dramaturgię przed oceną zakończenia trylogii. Cała historia o Coathangastrangla, czyli psychopacie-kanibalu rozpoczęła się na płycie „Dinner and Movie”. Mimo, że nie byłem nigdy wielkim fanem jak i horrorcore’u, tak i Lyncha, to album przyciągnął mnie niesamowitym klimatem i wysokim poziomem tekstów. Opowieści był plastyczne, bogate w szczegóły i przerażające (chociażby „Nutt Bagg”). Było im bliżej do filmów Wesa Cravena (notabene twórcy klipów promujących dwa pierwsze dzieła) niż do Ringu. Album nie miałby tej filmowo-słuchowiskowej atmosfery gdyby nie liczne skity między poszczególnymi utworami. „Dinner and a Movie” skończyło się „kolejnym zabójstwem”, w którym pomagali mu Snoop Dogg, Daz i Kurupt, a następnie wypuszczeniem na wolność naszego bohatera.„Coathangastrangla” było jeszcze potężniejszym uderzeniem. O ile na debiucie bity były mroczne, ale stricte rapowe, o tyle w drugiej części brzmiały bardziej jak muzyka filmowa. Styl rapowania był jeszcze bardziej emocjonalny, przez co miałem wrażenie jakby im dalej w las tym Lynch staje się większym świrem (podobno wrażenie miałem oglądając Ledgera w "Mrocznym Rycerzu"). Stawiam tę część nieznacznie wyżej niż "Dinner and Movie".Przejdźmy do meritum, czyli do „Mannibalector”. Płytę zapowiadały dwa bonusowe utwory, które podniosły apetyt. I jak ostatecznie wyszło? Kozacko pod każdym względem! W historię wprowadzają nas wycinki informacyjne z różnych telewizji, w którym dziennikarze opowiadają o zamordowanych kobietach. Motyw morderstw na płci przeciwnej jest tematem przewodnim całego „Mannibala”. Po tym krótkim wstępie dostajemy chyba jedno z najlepszych wejść na płytę w historii rapu. „Krocadil” to nie wejście z buta, to nawet więcej niż wejście razem z futryną. W kawałku dostaje się, ogólnikowo, raperom w za ciasnych spodniach i śpiewakom r’n’b, przełożone na język pscyhopaty.Cała płyta to 14 kawałków i 6 przerywników. Jak w przypadku poprzednich części i tu skity napędzają fabułę. Niektóre jak w przypadku dialogu po „Dead Bitch”, stanowią część utworu i nie są wyróżnione w trackliście. Wszystkie utwory na płycie stoją na bardzo wysokim poziomie. Nawet pozornie odstające od reszty płyty „Something about Susan” jest ważną częścią układanki. Co do samej postaci głównego bohatera, to trzeba przyznać, że raper stworzył postać wielopłaszczyznową. Nie jest to tylko mordowanie ludzi i litry posoki wylewające się z głośników. Oczywiście dominującą częścią wydawnictwa jest brutalność i opisy tego co dzieje się z ofiarami tak jak np. w „Meat Cleaver”:„I hit 'em, cook 'em in Crisco and I filleted 'em and ate 'em Filleted 'em and ate 'em, bakin' potatoes”,jednak jest tu miejsce też na opis tego co dzieje się w głowie psychola. Punktem kulminacyjnym całej opowieści są dwa ostatnie kawałki, nawiasem mówiąc najlepsze na płycie. „Sweeny Todd”, czyli track w którym bohater porównuje się do brzytwiarza z popularnego musicalu (lub, dla kinomaniaków, filmu z Johnnym Deppem) pod tym samym tytułem. Nie będę Wam spoilerował końcówki, ale możecie być pewni że potrafi zaskoczyć i idealnie spaja wszystkie trzy płyty. Sam raper stwierdził w wywiadzie, że to zakończenie było, dla niego samego, formą terapii.Jak przystało na Brotha Lynch Hunga, na "Mannibalector" znajduje się kilku zacnych gości. Dobrani są oni nie pod kątem popularności, ale czy pasują do klimatu płyty. Mamy więc Tech N9ne i Hopsina, którzy razem z gospodarzem sieją prawdziwe zniszczenie w "Stabbed". Mamy COSa i Irva da Phenomenona w utworze o Susan. No i Yelawolf w kawałku "Package", który daje nam opowiastkę w klimatach rodem z "Trunk Muzik". Podoba mi się również to co nawinał Trizz w "MDK". Ma wielki talent do opowiadania mrocznych historii. Będzie trzeba mieć go na oku.Płyta nie byłaby tak wielka gdyby nie muzyka. Lwią część roboty w tej dziedzinie zrobił nadworny producent zawodników ze Strange Music, czyli Seven (sam do labelu nie należy). Chylę czoła przed nim, ponieważ ten człowiek cały czas się rozwija. Porzucił sztywne rapowe podziały rytmiczne, idąc w kierunku oddania odpowiedniej, filmowej, mrocznej atmosfery. Aby spotęgować uczucie niepokoju i strachu dodał jęki, krzyki i mocne pianina. Seven pokazał, że jest obecnie najlepszym z niedocenionych producentów w rapgrze. Jego kompozycje nie są monotonne, ani robione na jedną modłę. Mamy tu „MDK”, które w dużej mierze oparte o jednostajne pukanie, krzyk i wchodzące co jakiś czas pianino. Z drugiej strony jest tu „Eating You” składające się przede wszystkim z cichego pianina, by w 2:30 przejść w gitarową młóckę w najlepszym stylu. Do listy producentów trzeba dodać Non Stop odpowiedzialnego za g-funkowe „Something About Susan”, Apisa i Madesicc Music. Cała trójka również zasłużyła na pochwałę.Używając terminologii bliskiej pierwszemu kanibalowi rapgry, Brotha Lynch Hung zjadł już Casey Veggiesa, Vado, Juelza Santanę. Nie miał z tym problemu, bo to były tylko przystawki. Z większych dań skonsumował też Rockie Fresha i Joe Buddena. Z głównym daniem tego roku, jakim był A$AP Rocky też sobie poradził bez problemu. Dzieło kończące trylogię zasłużyło na ocenę 6-. Minus tylko dlatego, ponieważ ta płyta nie jest dla każdego. I to jest jedyny problem. No i szkoda również, że plotka o występie Eminema nie przerodziła się w fakt. Pierwsza część historii o psychopacie została wydana 23 marca 2010. „Coathangastrangla”, czyli druga część ujrzała światło dzienne 5 kwietnia 2011. Finał "słuchowiska" miał pojawić się na półkach sklepowych w podobnym okresie, tylko w 2012. Niestety nastąpił dość mocny poślizg i album ukazał się dopiero teraz. Czy wyszło to na dobre? Czy „Mannibalector” jest godnym zwieńczeniem trylogii napisanej przez Brotha Lynch Hunga? Dowiecie się czytając recenzję.

Zanim jednak przejdę do opisywania przypomnę Wam poprzednie płyty. Trzeba w końcu utrzymać odpowiednią dramaturgię przed oceną zakończenia trylogii. Cała historia o Coathangastrangla, czyli psychopacie-kanibalu rozpoczęła się na płycie „Dinner and Movie”. Mimo, że nie byłem nigdy wielkim fanem jak i horrorcore’u, tak i Lyncha, to album przyciągnął mnie niesamowitym klimatem i wysokim poziomem tekstów. Opowieści był plastyczne, bogate w szczegóły i przerażające (chociażby „Nutt Bagg”). Było im bliżej do filmów Wesa Cravena (notabene twórcy klipów promujących dwa pierwsze dzieła) niż do Ringu. Album nie miałby tej filmowo-słuchowiskowej atmosfery gdyby nie liczne skity między poszczególnymi utworami. „Dinner and a Movie” skończyło się „kolejnym zabójstwem”, w którym pomagali mu Snoop Dogg, Daz i Kurupt, a następnie wypuszczeniem na wolność naszego bohatera.

„Coathangastrangla” było jeszcze potężniejszym uderzeniem. O ile na debiucie bity były mroczne, ale stricte rapowe, o tyle w drugiej części brzmiały bardziej jak muzyka filmowa. Styl rapowania był jeszcze bardziej emocjonalny, przez co miałem wrażenie jakby im dalej w las tym Lynch staje się większym świrem (podobno wrażenie miałem oglądając Ledgera w "Mrocznym Rycerzu"). Stawiam tę część nieznacznie wyżej niż "Dinner and Movie".

Przejdźmy do meritum, czyli do „Mannibalector”. Płytę zapowiadały dwa bonusowe utwory, które podniosły apetyt. I jak ostatecznie wyszło? Kozacko pod każdym względem! W historię wprowadzają nas wycinki informacyjne z różnych telewizji, w którym dziennikarze opowiadają o zamordowanych kobietach. Motyw morderstw na płci przeciwnej jest tematem przewodnim całego „Mannibala”. Po tym krótkim wstępie dostajemy chyba jedno z najlepszych wejść na płytę w historii rapu. „Krocadil” to nie wejście z buta, to nawet więcej niż wejście razem z futryną. W kawałku dostaje się, ogólnikowo, raperom w za ciasnych spodniach i śpiewakom r’n’b, przełożone na język pscyhopaty.

Cała płyta to 14 kawałków i 6 przerywników. Jak w przypadku poprzednich części i tu skity napędzają fabułę. Niektóre jak w przypadku dialogu po „Dead Bitch”, stanowią część utworu i nie są wyróżnione w trackliście. Wszystkie utwory na płycie stoją na bardzo wysokim poziomie. Nawet pozornie odstające od reszty płyty „Something about Susan” jest ważną częścią układanki. Co do samej postaci głównego bohatera, to trzeba przyznać, że raper stworzył postać wielopłaszczyznową. Nie jest to tylko mordowanie ludzi i litry posoki wylewające się z głośników. Oczywiście dominującą częścią wydawnictwa jest brutalność i opisy tego co dzieje się z ofiarami tak jak np. w „Meat Cleaver”:

„I hit 'em, cook 'em in Crisco and I filleted 'em and ate 'em Filleted 'em and ate 'em, bakin' potatoes”,

jednak jest tu miejsce też na opis tego co dzieje się w głowie psychola. Punktem kulminacyjnym całej opowieści są dwa ostatnie kawałki, nawiasem mówiąc najlepsze na płycie. „Sweeny Todd”, czyli track w którym bohater porównuje się do brzytwiarza z popularnego musicalu (lub, dla kinomaniaków, filmu z Johnnym Deppem) pod tym samym tytułem. Nie będę Wam spoilerował końcówki, ale możecie być pewni że potrafi zaskoczyć i idealnie spaja wszystkie trzy płyty. Sam raper stwierdził w wywiadzie, że to zakończenie było, dla niego samego, formą terapii.

Jak przystało na Brotha Lynch Hunga, na "Mannibalector" znajduje się kilku zacnych gości. Dobrani są oni nie pod kątem popularności, ale czy pasują do klimatu płyty. Mamy więc Tech N9ne i Hopsina, którzy razem z gospodarzem sieją prawdziwe zniszczenie w "Stabbed". Mamy COSa i Irva da Phenomenona w utworze o Susan. No i Yelawolf w kawałku "Package", który daje nam opowiastkę w klimatach rodem z "Trunk Muzik". Podoba mi się również to co nawinał Trizz w "MDK". Ma wielki talent do opowiadania mrocznych historii. Będzie trzeba mieć go na oku.

Płyta nie byłaby tak wielka gdyby nie muzyka. Lwią część roboty w tej dziedzinie zrobił nadworny producent zawodników ze Strange Music, czyli Seven (sam do labelu nie należy). Chylę czoła przed nim, ponieważ ten człowiek cały czas się rozwija. Porzucił sztywne rapowe podziały rytmiczne, idąc w kierunku oddania odpowiedniej, filmowej, mrocznej atmosfery. Aby spotęgować uczucie niepokoju i strachu dodał jęki, krzyki i mocne pianina. Seven pokazał, że jest obecnie najlepszym z niedocenionych producentów w rapgrze. Jego kompozycje nie są monotonne, ani robione na jedną modłę. Mamy tu „MDK”, które w dużej mierze oparte o jednostajne pukanie, krzyk i wchodzące co jakiś czas pianino. Z drugiej strony jest tu „Eating You” składające się przede wszystkim z cichego pianina, by w 2:30 przejść w gitarową młóckę w najlepszym stylu. Do listy producentów trzeba dodać Non Stop odpowiedzialnego za g-funkowe „Something About Susan”, Apisa i Madesicc Music. Cała trójka również zasłużyła na pochwałę.

Używając terminologii bliskiej pierwszemu kanibalowi rapgry, Brotha Lynch Hung zjadł już Casey Veggiesa, Vado, Juelza Santanę. Nie miał z tym problemu, bo to były tylko przystawki. Z większych dań skonsumował też Rockie Fresha i Joe Buddena. Z głównym daniem tego roku, jakim był A$AP Rocky też sobie poradził bez problemu. Dzieło kończące trylogię zasłużyło na ocenę 6-. Minus tylko dlatego, ponieważ ta płyta nie jest dla każdego. I to jest jedyny problem. No i szkoda również, że plotka o występie Eminema nie przerodziła się w fakt.

 

]]>
Brotha Lynch Hung "Mannibalector" - nowe informacjehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-04,brotha-lynch-hung-mannibalector-nowe-informacjehttps://popkiller.kingapp.pl/2013-01-04,brotha-lynch-hung-mannibalector-nowe-informacjeJanuary 4, 2013, 12:35 amWojciech GraczykTo co widzicie obok to okładka ostatniej części trylogii o psychopatycznym mordercy wykreowanym przez Brotha Lynch Hunga. Dla przypomnienia album "Mannibalector" pojawi się w sklepach (na pewno nie tych w Polsce) 5 lutego, bieżącego roku.W rozwinięciu artykułu będziecie mogli przeczytać tracklistę i zapoznać się z drugim bonusowym utworem.Tracklista:1. Newsflash (Skit) 2. Krocadil 3. Bacon N Eggs (Skit) 4. MDK feat. Trizz 5. Disappeared 6. Fucced Up (Skit) 7. Eating You feat. Wrekonize & Bernz 8. Tha Package feat. Yelawolf 9. Something About Susan feat. COS & Irv Da Phenom 10. The River (Skit) 11. Can I Have a Napkin? 12. Mask and Knife feat. Bleezo & G-Macc 13. Meat Cleaver 14. I Give Up 15. Instruments (Skit) 16. Stabbed feat. Tech N9ne & Hopsin 17. Body on the Floor 18. Have You Checked the Children? (Skit) 19. Sweeney Todd 20. Dead BitchDo preordera w prezencie dołączone są 2 bonusowe utwory. Jednym z nich jest "Blood All Ove Me", który mieliście już sprawdzić na Popkillerze. Drugim z nich jest "F.B.I.", który możecie przesłuchać poniżej. To co widzicie obok to okładka ostatniej części trylogii o psychopatycznym mordercy wykreowanym przez Brotha Lynch Hunga. Dla przypomnienia album "Mannibalector" pojawi się w sklepach (na pewno nie tych w Polsce) 5 lutego, bieżącego roku.

W rozwinięciu artykułu będziecie mogli przeczytać tracklistę i zapoznać się z drugim bonusowym utworem.

Tracklista:

1. Newsflash (Skit)
2. Krocadil
3. Bacon N Eggs (Skit)
4. MDK feat. Trizz
5. Disappeared
6. Fucced Up (Skit)
7. Eating You feat. Wrekonize & Bernz
8. Tha Package feat. Yelawolf
9. Something About Susan feat. COS & Irv Da Phenom
10. The River (Skit)
11. Can I Have a Napkin?
12. Mask and Knife feat. Bleezo & G-Macc
13. Meat Cleaver
14. I Give Up
15. Instruments (Skit)
16. Stabbed feat. Tech N9ne & Hopsin
17. Body on the Floor
18. Have You Checked the Children? (Skit)
19. Sweeney Todd
20. Dead Bitch

Do preordera w prezencie dołączone są 2 bonusowe utwory. Jednym z nich jest "Blood All Ove Me", który mieliście już sprawdzić na Popkillerze. Drugim z nich jest "F.B.I.", który możecie przesłuchać poniżej.

 
 
 
]]>
Brotha Lynch Hung "Blood All Over Me" i pierwsze info o "Mannibalector"https://popkiller.kingapp.pl/2012-12-20,brotha-lynch-hung-blood-all-over-me-i-pierwsze-info-o-mannibalectorhttps://popkiller.kingapp.pl/2012-12-20,brotha-lynch-hung-blood-all-over-me-i-pierwsze-info-o-mannibalectorDecember 20, 2012, 12:58 pmWojciech GraczykW końcu! Miałem już wątpliwości, czy trzecia część trylogii kiedykolwiek się ukaże. Na szczęście męki zwiazane z oczekiwaniem dobiegają końca. Premiera "Mannibalector" przypada na 5 lutego. Niestety ten kawałek nie znajdzie się na nachodzącym albumie. Szkoda, bo "Blood All Over Me" trzyma bardzo wysoki poziom. Bit do kawałka wyszedł spod ręki DJ EPIK & Goldfingaz.Z potwierdzonych już gości, w ostatniej części trylogii w rolach drugoplanowych wystąpią... Hopsin i Yelawolf. Ten drugi, według tego co napisał na swoim facebooku twórca "Dinner and a Movie", ma udzielić się w kawałku pt. "Package". Ciekawe czy ma to coś wspólnego z klipem Bizarre'a i King Gordy'ego pt. "Justin Bieber" (przypominam, że oni zaadresowali pewną przesyłkę do Hunga). Jest więc na co czekać. W końcu! Miałem już wątpliwości, czy trzecia część trylogii kiedykolwiek się ukaże. Na szczęście męki zwiazane z oczekiwaniem dobiegają końca. Premiera "Mannibalector" przypada na 5 lutego. Niestety ten kawałek nie znajdzie się na nachodzącym albumie. Szkoda, bo "Blood All Over Me" trzyma bardzo wysoki poziom. Bit do kawałka wyszedł spod ręki DJ EPIK & Goldfingaz.

Z potwierdzonych już gości, w ostatniej części trylogii w rolach drugoplanowych wystąpią...

Hopsin i Yelawolf. Ten drugi, według tego co napisał na swoim facebooku twórca "Dinner and a Movie", ma udzielić się w kawałku pt. "Package". Ciekawe czy ma to coś wspólnego z klipem Bizarre'a i King Gordy'ego pt. "Justin Bieber" (przypominam, że oni zaadresowali pewną przesyłkę do Hunga). Jest więc na co czekać.

 
 
]]>
Tech N9ne "Boiling Point" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2012-11-17,tech-n9ne-boiling-point-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2012-11-17,tech-n9ne-boiling-point-recenzjaNovember 14, 2012, 11:46 pmŁukasz RawskiZ pewnością nie jest wam obce tak zwane "zmęczenie materiału". W pewnym momencie przychodzi taki moment, że ulubiony raper już nie wzbudza w nas takiego entuzjazmu, jak bywało to (tu wpisz okres) kiedyś. Zdajesz sobie sprawę, że to normalne, z wiekiem niektóre umiejętności nie są już takie jak kiedyś, a obiekt twoich zachwytów powoli zbliża się raczej do końca swojej kariery. A tu "bang!" - pobudka. On fantastycznie zmartwychwstaje jako artysta. Powstaje z martwych jako artysta, którym go pokochałeś. Wraca ze stylem, w którym sprawdza się zdecydowanie najlepiej.Aaron Dontez Yates - król samozwaniec. Jego imperium to ciemność, to tutaj dzieli i rządzi. Przywłaszczył sobie ten teren i robi sobie tutaj co mu się zwyczajnie podoba. Jego poddani - miłośnicy mroczniejszej odmiany rapu, nie mają nic przeciwko. Król traktuje ich dobrze, serwuje im kolejny znakomity materiał z sagi spod znaku "King Of Darkness".Miałem pewne obawy przed wydaniem tej EP. W ogóle, to co wyrabia się w Strange Music, ta wszechobecna moda na EPki mnie trochę przeraża. Wolałbym by każdy z obecnego rosteru wytwórni popracował dłużej, a wydał znacznie lepszy long play niżeli zalewał nas wysypem EP'ek. Wyjątkiem nie jest Tech N9ne. Wydał w tym roku mocno średnie "Klusterfuk", następnie był równie średni, jeśli nie słaby "E.B.A.H.". Wraz z zapowiedzią trzeciej EP w tym roku moja twarz utonęła z zażenowaniem w moich dłoniach. Trzecia EP? Kolejny rok zwłoki dla znakomitego projektu, jakim jest Kabosh? Rok przerwy z long playami? To wszystko potęgowało moją irytację związaną z drogą, jaką podąża mój zdecydowanie ulubiony artysta. Myślałem, że już go skreślę, gdy nagle..."Boling Point" będzie kontynuacją sagi "K.O.D." - tak brzmiał krótki, aczkolwiek treściwy komunikat Techa na twitterze. Nastąpił obrót sprawy o 180 stopni, nagle "Boiling Point" stał się najbardziej wyczekiwanym materiałem. Dobrze wiedziałem, że jeśli Tech sygnuje najnowsze wydawnictwo serią zapoczątkowaną przez album "K.O.D." nie może to być słabe wydawnictwo. Każdy twór, "K.O.D.", "Lost Scripts Of K.O.D.", "Seepage" oraz tegoroczne "Boiling Point" to materiały, które w dyskografii brodacza z Kansas City goszczą na naprawdę wysokich pozycjach. Bo Tech N9ne to artysta kompletny, właśnie wtedy kiedy do mic'a pluje nienawiścią, kiedy jego nagrania są mroczne i zagadkowe, kiedy mają w sobie nutkę melancholii. Właśnie z takim wizerunkiem starał się wejść na rynek, kiedy zakładał Strange Music, to właśnie miało być jego największą zaletą na lata. Jak pokazał czas - było i jest nadal. Ten mrok i zagadka są ani trochę niewymuszone. Nazwywając się w 2009 roku "Królem Ciemności" Yates stwierdził tylko oczywistość. Bo to, że w tej ciemności rządził wiadome było mniej więcej od 2001 roku, kiedy jeszcze na jego głowie gościły czerwone włosy, a on sam określał się mianem "Devil Boya". Mija 11 lat, Tech mimo 41 lat i znacznej zmiany wizerunku po raz kolejny budzi w sobie tą bestię.Nawet jeśli nie uderza ona już z taką energią, jak bywało to na "Absolute Power", czy "Anghellic" to nadal najlepsze wydanie tego rapera. Słuchając "Boiiling Point" odetchnąłem z ulgą, bo usłyszałem takiego Tech N9ne'a, jaki mnie zaintrygował i jakiego muzykę pokochałem. Lider Strange Music umiejętnie łączy na EP wyżej wspominany mrok i zagadkę i melancholią, pełnymi emocji kawałkami, które chwytają za serce. To wydawnictwo okraszone jest świetną produkcją, za którą po raz kolejny odpowiadał niezawodny Seven. Stworzył wokół EP otoczkę w którą Tech N9ne wkomponował się bez żadnych problemów. Całość brzmi po raz kolejny jak podróż. Przystanki są trzy - "Anger", "Madness" oraz "The Hole". To trzy oblicza Techa, człowieka momentami szalonego, innym razem złego i okrutnego, czy też pełnego trwogi i smutku. Ta Ep to niecałe pół godziny świetnej przygody muzycznej, pełnej wzlotów i upadków. Obraz jaki mieni się nam podczas odsłuchu nieustannie zmienia się. Potrafi być mroczny i zły, by zaraz stać się smutnym, z iskierką nadziei na lepsze jutro. Goście tylko zwiększyli jej wartość. Dostaliśmy niezawodnego (jak zawsze) Krizza Kaliko, wiecznie głodnego Brotha Lynch Hunga, obiecujący duet Aqualeo, Smackolę z Dirty Wormz, czy mniej znanych: Bishopa oraz Erica Boone'a. Żaden z nich nie zawiódł, nadał tylko jeszcze większego kolorytu.Jeśli mam być szczery - bez podziału na EP, albumy czy mixtape'y "Boiling Point" to w moim mniemaniu najlepszy materiał jaki wyszedł w tym roku póki co. Nawet jeśli cenię sobie warsztat Macklemore'a, czy Kendricka Lamara przegrywają oni w mojej ocenie bezpośrednim wyścigu z Tech N9ne'm. Mój ulubiony raper po tym jak w niego zwątpiłem po raz kolejny mnie zaskoczył na tyle, że znów mu zaufałem. Pokochałem jego muzykę od nowa, a na poniedziałkowy koncert nie potrafię się już po prostu doczekać! Mocna piątka to bezsprzecznie uczciwa ocena dla tego wydawnictwa. Z pewnością nie jest wam obce tak zwane "zmęczenie materiału". W pewnym momencie przychodzi taki moment, że ulubiony raper już nie wzbudza w nas takiego entuzjazmu, jak bywało to (tu wpisz okres) kiedyś. Zdajesz sobie sprawę, że to normalne, z wiekiem niektóre umiejętności nie są już takie jak kiedyś, a obiekt twoich zachwytów powoli zbliża się raczej do końca swojej kariery. A tu "bang!" - pobudka. On fantastycznie zmartwychwstaje jako artysta. Powstaje z martwych jako artysta, którym go pokochałeś. Wraca ze stylem, w którym sprawdza się zdecydowanie najlepiej.

Aaron Dontez Yates - król samozwaniec. Jego imperium to ciemność, to tutaj dzieli i rządzi. Przywłaszczył sobie ten teren i robi sobie tutaj co mu się zwyczajnie podoba. Jego poddani - miłośnicy mroczniejszej odmiany rapu, nie mają nic przeciwko. Król traktuje ich dobrze, serwuje im kolejny znakomity materiał z sagi spod znaku "King Of Darkness".

Miałem pewne obawy przed wydaniem tej EP. W ogóle, to co wyrabia się w Strange Music, ta wszechobecna moda na EPki mnie trochę przeraża. Wolałbym by każdy z obecnego rosteru wytwórni popracował dłużej, a wydał znacznie lepszy long play niżeli zalewał nas wysypem EP'ek. Wyjątkiem nie jest Tech N9ne. Wydał w tym roku mocno średnie "Klusterfuk", następnie był równie średni, jeśli nie słaby "E.B.A.H.". Wraz z zapowiedzią trzeciej EP w tym roku moja twarz utonęła z zażenowaniem w moich dłoniach. Trzecia EP? Kolejny rok zwłoki dla znakomitego projektu, jakim jest Kabosh? Rok przerwy z long playami? To wszystko potęgowało moją irytację związaną z drogą, jaką podąża mój zdecydowanie ulubiony artysta. Myślałem, że już go skreślę, gdy nagle...

"Boling Point" będzie kontynuacją sagi "K.O.D." - tak brzmiał krótki, aczkolwiek treściwy komunikat Techa na twitterze. Nastąpił obrót sprawy o 180 stopni, nagle "Boiling Point" stał się najbardziej wyczekiwanym materiałem. Dobrze wiedziałem, że jeśli Tech sygnuje najnowsze wydawnictwo  serią zapoczątkowaną przez album "K.O.D." nie może to być słabe wydawnictwo. Każdy twór, "K.O.D.", "Lost Scripts Of K.O.D.", "Seepage" oraz tegoroczne "Boiling Point" to materiały, które w dyskografii brodacza z Kansas City goszczą na naprawdę wysokich pozycjach. Bo Tech N9ne to artysta kompletny, właśnie wtedy kiedy do mic'a pluje nienawiścią, kiedy jego nagrania są mroczne i zagadkowe, kiedy mają w sobie nutkę melancholii. Właśnie z takim wizerunkiem starał się wejść na rynek, kiedy zakładał Strange Music, to właśnie miało być jego największą zaletą na lata. Jak pokazał czas - było i jest nadal. Ten mrok i zagadka są ani trochę niewymuszone. Nazwywając się w 2009 roku "Królem Ciemności" Yates stwierdził tylko oczywistość. Bo to, że w tej ciemności rządził wiadome było mniej więcej od 2001 roku, kiedy jeszcze na jego głowie gościły czerwone włosy, a on sam określał się mianem "Devil Boya". Mija 11 lat, Tech mimo 41 lat i znacznej zmiany wizerunku po raz kolejny budzi w sobie tą bestię.

Nawet jeśli nie uderza ona już z taką energią, jak bywało to na "Absolute Power", czy "Anghellic" to nadal najlepsze wydanie tego rapera. Słuchając "Boiiling Point" odetchnąłem z ulgą, bo usłyszałem takiego Tech N9ne'a, jaki mnie zaintrygował i jakiego muzykę pokochałem. Lider Strange Music umiejętnie łączy na EP wyżej wspominany mrok i zagadkę i melancholią, pełnymi emocji kawałkami, które chwytają za serce. To wydawnictwo okraszone jest świetną produkcją, za którą po raz kolejny odpowiadał niezawodny Seven. Stworzył wokół EP otoczkę w którą Tech N9ne wkomponował się bez żadnych problemów. Całość brzmi po raz kolejny jak podróż. Przystanki są trzy - "Anger", "Madness" oraz "The Hole". To trzy oblicza Techa, człowieka momentami szalonego, innym razem złego i okrutnego, czy też pełnego trwogi i smutku. 

Ta Ep to niecałe pół godziny świetnej przygody muzycznej, pełnej wzlotów i upadków. Obraz jaki mieni się nam podczas odsłuchu nieustannie zmienia się. Potrafi być mroczny i zły, by zaraz stać się smutnym, z iskierką nadziei na lepsze jutro. Goście tylko zwiększyli jej wartość. Dostaliśmy niezawodnego (jak zawsze) Krizza Kaliko, wiecznie głodnego Brotha Lynch Hunga, obiecujący duet Aqualeo, Smackolę z Dirty Wormz, czy mniej znanych: Bishopa oraz Erica Boone'a. Żaden z nich nie zawiódł, nadał tylko jeszcze większego kolorytu.

Jeśli mam być szczery - bez podziału na EP, albumy czy mixtape'y "Boiling Point" to w moim mniemaniu najlepszy materiał jaki wyszedł w tym roku póki co. Nawet jeśli cenię sobie warsztat Macklemore'a, czy Kendricka Lamara przegrywają oni w mojej ocenie bezpośrednim wyścigu z Tech N9ne'm. Mój ulubiony raper po tym jak w niego zwątpiłem po raz kolejny mnie zaskoczył na tyle, że znów mu zaufałem. Pokochałem jego muzykę od nowa, a na poniedziałkowy koncert nie potrafię się już po prostu doczekać! Mocna piątka to bezsprzecznie uczciwa ocena dla tego wydawnictwa.

]]>
Brotha Lynch Hung "CoatHanga Strangla" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2011-04-21,brotha-lynch-hung-coathanga-strangla-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2011-04-21,brotha-lynch-hung-coathanga-strangla-recenzjaDecember 31, 2013, 11:46 amWojciech GraczykZeszłoroczne "Dinner and Movie" to jedna z najlepszych pozycji jakie nam w 2010 zaserwowano. Brotha skumał się z Tech N9ne, podpisał u niego kontrakt i można rzec, że jego kariera się odrodziła. Czy druga część przygód zjadacza raperów utrzymała poziom części pierwszej? Pierwsze co rzuca się w oczy, spoglądając na tracklistę, to mniejsza liczba skitów. Drugą różnicą między "Dinner and Movie", a tym albumem, jest nieobecność, poza Tecca Niną, znanych nazwisk na wokalu. Przypomnę, że na poprzednim krążku byli, poza Techem, Krizz Kaliko, Snoop, Daz i Kurupt. Czy to źle? Nie! Brotha jest takim typem rapera, który potrafi uciągnąć tak długi album i nie zanudzić na śmierć słuchacza.Sam album nie różni się jakoś bardzo od ostatniego. Tak jak jego poprzednik, jest bardzo zróżnicowany, pomimo tego jest pod względem historii spójną całością. Mamy tu ostre "Coathanga Strangla"; depresyjne "Spit it out" i "I Don't think my momma ever loved me"; szalone "Mannibalector" i "Red dead boddies". Dodając do tego kozackie zakończenie w postaci, najlepszego w moim mniemaniu, "Takin online orders" dostajemy coś co w moim odczuciu jest jeszcze lepszym wydawnictwem niż "Dinner and movie". Spowodowane jest to świetną, klimatyczną muzyką i postacią gospodarza. Gdy pierwszy raz usłyszałem Lyncha na tym wydawnictwie miałem wrażenie jakby był jeszcze bardziej ześwirowany niż rok temu. Jest po prostu bezbłędny.Recenzja jest krótka, bo uważam, że nie ma potrzeby zagłębiać w pisanie o czymś co jest idealne. Tego trzeba posłuchać, posłuchać i jeszcze raz posłuchać. Trzeba mieć jednak na względzie to, że ten album "ryje beret". Musisz mieć silną psychikę na tę podróż, tu nie ma zmiłuj. Moja ocena to 5+. Dlaczego nie szóstka? Bo to za krótki czas, aby nazywać album klasykiem. Sądzę jednak, że album wytrzyma próbę czasu, tak jak to uczynił zeszłoroczny "Obiad i film" i w końcu wejdzie w poczet klasyków. Smacznego.Zeszłoroczne "Dinner and Movie" to jedna z najlepszych pozycji jakie nam w 2010 zaserwowano. Brotha skumał się z Tech N9ne, podpisał u niego kontrakt i można rzec, że jego kariera się odrodziła.

Czy druga część przygód zjadacza raperów utrzymała poziom części pierwszej?

Pierwsze co rzuca się w oczy, spoglądając na tracklistę, to mniejsza liczba skitów. Drugą różnicą między "Dinner and Movie", a tym albumem, jest nieobecność, poza Tecca Niną, znanych nazwisk na wokalu. Przypomnę, że na poprzednim krążku byli, poza Techem, Krizz Kaliko, Snoop, Daz i Kurupt. Czy to źle? Nie! Brotha jest takim typem rapera, który potrafi uciągnąć tak długi album i nie zanudzić na śmierć słuchacza.

Sam album nie różni się jakoś bardzo od ostatniego. Tak jak jego poprzednik, jest bardzo zróżnicowany, pomimo tego jest pod względem historii spójną całością. Mamy tu ostre "Coathanga Strangla"; depresyjne "Spit it out" i "I Don't think my momma ever loved me"; szalone "Mannibalector" i "Red dead boddies". Dodając do tego kozackie zakończenie w postaci, najlepszego w moim mniemaniu, "Takin online orders" dostajemy coś co w moim odczuciu jest jeszcze lepszym wydawnictwem niż "Dinner and movie". Spowodowane jest to świetną, klimatyczną muzyką i postacią gospodarza. Gdy pierwszy raz usłyszałem Lyncha na tym wydawnictwie miałem wrażenie jakby był jeszcze bardziej ześwirowany niż rok temu. Jest po prostu bezbłędny.

Recenzja jest krótka, bo uważam, że nie ma potrzeby zagłębiać w pisanie o czymś co jest idealne.Tego trzeba posłuchać, posłuchać i jeszcze raz posłuchać. Trzeba mieć jednak na względzie to, że ten album "ryje beret". Musisz mieć silną psychikę na tę podróż, tu nie ma zmiłuj. Moja ocena to 5+. Dlaczego nie szóstka? Bo to za krótki czas, aby nazywać album klasykiem. Sądzę jednak, że album wytrzyma próbę czasu, tak jak to uczynił zeszłoroczny "Obiad i film" i w końcu wejdzie w poczet klasyków. Smacznego.

]]>
Brotha Lynch Hung "Season Of Da Siccness" (Klasyk Na Weekend)https://popkiller.kingapp.pl/2011-03-18,brotha-lynch-hung-season-of-da-siccness-klasyk-na-weekendhttps://popkiller.kingapp.pl/2011-03-18,brotha-lynch-hung-season-of-da-siccness-klasyk-na-weekendDecember 30, 2013, 12:37 amMateusz MarcolaPrzed przystąpieniem do przesłuchiwania tego albumu, upewnij się, że spełniasz choć jeden z dwóch wymienionych warunków: musisz mieć albo mocne serce i odporną psychikę, albo nie znać języka angielskiego. A najlepiej spełniać oba te warunki.Po co? A bo "Season Of Da Siccness" to nie jest album normalny, oj nie, daleko mu do tego miana. Mam tu na myśli przede wszystkim sferę tekstową. Wersy typu "wyciągnę twoje flaki, po czym zjem je ze smakiem i popiję krwią" są na tym krążku na porządku dziennym. Ale co się dziwić - Brotha Lynch Hung to w końcu jeden z pionierów i głównych popularyzatorów (pod)gatunku rapu zwanego horrorcorem. Zadebiutował już w 1993 roku epką "24 Deep", która choć większego rozgłosu nie uzyskała, była materiałem co najmniej porządnym. Wśród fanów horrorcore'u krążek ten uznawany jest nawet jako klasyk, delikatnie tylko mniejszy od powstałego dwa lata później "Season Of Da Siccness". I choć w przypadku tego pierwszego albumu fani zdecydowanie przesadzają, to jeśli chodzi o "Season..." - już nie tak bardzo. A nawet wcale.Bo drugi krążek w karierze reprezentanta Sacramento (czy lepiej: Siccramento) to nie tylko godzina nawijania o ludzkich flakach czy gwałcie (upraszczam, oczywiście), ale i doskonała warstwa muzyczna, świetne flow gospodarza czy interesująca barwa głosu tegoż. No i ten klimat, ta otoczka, na którą składają się teksty i produkcja - po prostu majstersztyk. Warto wspomnieć, że za oba te aspekty odpowiada sam BLH. Okazuje się, że ten, ekhm, "niepozornie" wyglądający jegomość to nie tylko świetny raper, ale i uzdolniony producent odpowiadający za większość podkładów na swoich albumach, a także okazyjnie podrzucający swoje bity innym raperom - jak na przykład Masterowi P czy E-40."Season..." to longplay stosunkowo długi, w jego skład wchodzi dwanaście pełnych utwórów plus sześć skitów. Na szczęście, Hungowi udało się utrzymać całość na bardzo wysokim poziomie. Tak naprawdę żaden z tracków nie odstaje znacząco od reszty, a to przecież cecha, która wyróżnia najlepsze pozycje. Po 18sekundowym intrze z głośników wydobywają się soczyste dźwięki "Siccmade" z charakterystyczną nawijką i podkładem BHL'a. Już na samym początku otrzymujemy garść prawdziwego rapu. Kawałek pokazuje również, czego można spodziewać się po kolejnych - mocne bębny, mroczne tło, czasem jakieś piszczały, plus oczywiście teksty wyjęte wprost z kina grozy. Każdy kolejny utwór być może przypomina w pewien sposób poprzednie, ale nie czujemy żadnej monotonii. W tym przypadku podobieństwo jest atutem - dzięki temu numery przechodzą między sobą płynnie. Można odczuć wrażenie, że słuchając muzyki... oglądamy film (skity też mają w tym swój udział). Że siedzimy przed ekranem kinowym, siorbiemy colę, wpieprzamy popcorn, będąc totalnie zafascynowanymi tym, co mamy okazję oglądać. Wciągamy się już od pierwszej sekundy projekcji. Mimo że wspomniany już "Siccmade" podnosi poprzeczkę bardzo wysoko, to praktycznie każdy kolejny utwór pokonuje podobną wysokość, a niektóre wzbijają się jeszcze wyżej ("Rest In Piss", "Locc 2 Da Brain").Pisałem na początku, że warto spełniać pewne warunki. Brzmi to idiotycznie, ale - hej! - ileż to osób po obejrzeniu horroru nie może spać przez pół nocy? Ileż to osób dostawało zawału serca na projekcji (słyszałem o takich przypadkach, nie śmiejcie się)? Z "Season Of Da Siccness" jest podobnie. Albo i gorzej: w 1996 roku głośno było o 18-latku z Colorado, który zabił trzech swoich przyjaciół. Okazało się, że przed zabójstwem w kółko słuchał utworu "Locc 2 Da Brain" z wiadomej płyty. Tiaaaa. Nie jestem fanem horrorów, nie wsłuchuję się maniakalnie w horrorcore, ale "Season Of Da Siccness" uwielbiam. Wniosek? Jest to widocznie album wszechstronny. Taki, który - mimo że mocno zagłębia się w swoją niszę - może urzec nawet tych fanów, którzy na codzień słuchają klimatów lżejszych. Fanów brzmień ze Wschodniego Wybrzeża, z Południa, a nawet tych lubujących się w rapie komercyjnym (wiem, bo robiłem małe badania). Wniosek z wniosku? Ano taki, że "Season..." to po prostu kawał dobrego, prawdziwego hip-hopu z West-Coastu. Dziwnego, bo dziwnego, ale cóż - każdemu nie dogodzisz. Przed przystąpieniem do przesłuchiwania tego albumu, upewnij się, że spełniasz choć jeden z dwóch wymienionych warunków: musisz mieć albo mocne serce i odporną psychikę, albo nie znać języka angielskiego. A najlepiej spełniać oba te warunki.

Po co? A bo "Season Of Da Siccness" to nie jest album normalny, oj nie,  daleko mu do tego miana. Mam tu na myśli przede wszystkim sferę tekstową. Wersy typu "wyciągnę twoje flaki, po czym zjem je ze smakiem i popiję krwią" są na tym krążku na porządku dziennym. Ale co się dziwić - Brotha Lynch Hung to w końcu jeden z pionierów i głównych popularyzatorów (pod)gatunku rapu zwanego horrorcorem.

Zadebiutował już w 1993 roku epką "24 Deep", która choć większego rozgłosu nie uzyskała, była materiałem co najmniej porządnym. Wśród fanów horrorcore'u krążek ten uznawany jest nawet jako klasyk, delikatnie tylko mniejszy od powstałego dwa lata później "Season Of Da Siccness". I choć w przypadku tego pierwszego albumu fani zdecydowanie przesadzają, to jeśli chodzi o "Season..." - już nie tak bardzo. A nawet wcale.

Bo drugi krążek w karierze reprezentanta Sacramento (czy lepiej: Siccramento) to nie tylko godzina nawijania o ludzkich flakach czy gwałcie (upraszczam, oczywiście), ale i doskonała warstwa muzyczna, świetne flow gospodarza czy interesująca barwa głosu tegoż. No i ten klimat, ta otoczka, na którą składają się teksty i produkcja - po prostu majstersztyk. Warto wspomnieć, że za oba te aspekty odpowiada sam BLH. Okazuje się, że ten, ekhm, "niepozornie" wyglądający jegomość to nie tylko świetny raper, ale i uzdolniony producent odpowiadający za większość podkładów na swoich albumach, a także okazyjnie podrzucający swoje bity innym raperom - jak na przykład Masterowi P czy E-40.

"Season..." to longplay stosunkowo długi, w jego skład wchodzi dwanaście pełnych utwórów plus sześć skitów. Na szczęście, Hungowi udało się utrzymać całość na bardzo wysokim poziomie. Tak naprawdę żaden z tracków nie odstaje znacząco od reszty, a to przecież cecha, która wyróżnia najlepsze pozycje. Po 18sekundowym intrze z głośników wydobywają się soczyste dźwięki "Siccmade" z charakterystyczną nawijką i podkładem BHL'a. Już na samym początku otrzymujemy garść prawdziwego rapu. Kawałek pokazuje również, czego można spodziewać się po kolejnych - mocne bębny, mroczne tło, czasem jakieś piszczały, plus oczywiście teksty wyjęte wprost z kina grozy.

Każdy kolejny utwór być może przypomina w pewien sposób poprzednie, ale nie czujemy żadnej monotonii. W tym przypadku podobieństwo jest atutem - dzięki temu numery przechodzą między sobą płynnie. Można odczuć wrażenie, że słuchając muzyki... oglądamy film (skity też mają w tym swój udział). Że siedzimy przed ekranem kinowym, siorbiemy colę, wpieprzamy popcorn, będąc totalnie zafascynowanymi tym, co mamy okazję oglądać. Wciągamy się już od pierwszej sekundy projekcji. Mimo że wspomniany już "Siccmade" podnosi poprzeczkę bardzo wysoko, to praktycznie każdy kolejny utwór pokonuje podobną wysokość, a niektóre wzbijają się jeszcze wyżej ("Rest In Piss", "Locc 2 Da Brain").

Pisałem na początku, że warto spełniać pewne warunki. Brzmi to idiotycznie, ale - hej! - ileż to osób po obejrzeniu horroru nie może spać przez pół nocy? Ileż to osób dostawało zawału serca na projekcji (słyszałem o takich przypadkach, nie śmiejcie się)? Z "Season Of Da Siccness" jest podobnie. Albo i gorzej: w 1996 roku głośno było o 18-latku z Colorado, który zabił trzech swoich przyjaciół. Okazało się, że przed zabójstwem w kółko słuchał utworu "Locc 2 Da Brain" z wiadomej płyty. Tiaaaa.

Nie jestem fanem horrorów, nie wsłuchuję się maniakalnie w horrorcore, ale "Season Of Da Siccness" uwielbiam. Wniosek? Jest to widocznie album wszechstronny. Taki, który - mimo że mocno zagłębia się w swoją niszę - może urzec nawet tych fanów, którzy na codzień słuchają klimatów lżejszych. Fanów brzmień ze Wschodniego Wybrzeża, z Południa, a nawet tych lubujących się w rapie komercyjnym (wiem, bo robiłem małe badania). Wniosek z wniosku? Ano taki, że "Season..." to po prostu kawał dobrego, prawdziwego hip-hopu z West-Coastu. Dziwnego, bo dziwnego, ale cóż - każdemu nie dogodzisz.

]]>
Brotha Lynch Hung "Dinner and Movie" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2010-08-28,brotha-lynch-hung-dinner-and-movie-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2010-08-28,brotha-lynch-hung-dinner-and-movie-recenzjaJanuary 2, 2014, 2:21 pmWojciech Graczyk"Lepiej późno niż wcale", jak mówi stare porzekadło. Od premiery najnowszej płyty Brotha Lynch Hunga minęło sporo czasu, ale warto co nieco o niej napisać. Zwłaszcza, że wielu z was pewnie umknął ten tytuł."Dinner and Movie" to płyta wpisująca się w modę na psychopatów w popkulturze. Jest to opowieść o zwykłym szarym człowieku, który nocą zmienia się w mordercę raperów. Pomysł ciekawy, ale wiele razy bywało, nie tylko w muzyce, że świetne pomysły nie szły w parze z wykonaniem.Historia zaczyna się od przesłuchania domniemanego mordercy, który oczywiście nie przyznaje się do winy. Kończy się na... tego już dowiecie się sami. Lynch jako psychopata opisuje swoje mordy, swoje motywy, którymi się kierował i uczucia się z tym wiążące. Brutalne teksty są okraszone świetnymi bitami. Są mroczne, tworzą świetne tło do mrożącej krew w żyłach historii. Bity brzmią jak połączenie bitów Dr. Dre z płyty "2001" z atmosferą z "K.O.D." Tecca Niny.Brotha Lynch Hung wrócił w glorii chwały. Wyciągnięta dłoń Tech N9ne'a sprawiła że Lynch w moim skromnym mniemaniu nagrał najlepszy album w karierze. Wiele słuchaczy może kręcić nosem że na płycie jest za dużo skitów, ale gdyby nie ona ta płyta nie miałaby takiej atmosfery. Nie byłaby tak kozacka. 5+Od premiery najnowszej płyty Brotha Lynch Hunga minęło sporo czasu, ale warto co nieco o niej napisać. Zwłaszcza, że wielu z was pewnie umknął ten tytuł.

"Dinner and Movie" to płyta wpisująca się w modę na psychopatów w popkulturze. Jest to opowieść o zwykłym szarym człowieku, który nocą zmienia się w mordercę raperów. Pomysł ciekawy, ale wiele razy bywało, nie tylko w muzyce, że świetne pomysły nie szły w parze z wykonaniem.

Historia zaczyna się od przesłuchania domniemanego mordercy, który oczywiście nie przyznaje się do winy. Kończy się na... tego już dowiecie się sami. Lynch jako psychopata opisuje swoje mordy, swoje motywy, którymi się kierował i uczucia się z tym wiążące. Brutalne teksty są okraszone świetnymi bitami. Są mroczne, tworzą świetne tło do mrożącej krew w żyłach historii. Bity brzmią jak połączenie bitów Dr. Dre z płyty "2001" z atmosferą z "K.O.D." Tecca Niny.

Brotha Lynch Hung wrócił w glorii chwały. Wyciągnięta dłoń Tech N9ne'a sprawiła że Lynch w moim skromnym mniemaniu nagrał najlepszy album w karierze. Wiele słuchaczy może kręcić nosem że na płycie jest za dużo skitów, ale gdyby nie ona ta płyta nie miałaby takiej atmosfery. Nie byłaby tak kozacka. 5+ ]]>