popkiller.kingapp.pl (https://popkiller.kingapp.pl) Tom Morellohttps://popkiller.kingapp.pl/rss/pl/tag/17162/Tom-MorelloJuly 7, 2024, 3:59 pmpl_PL © 2024 Admin stronyLL Cool J "Authentic" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-05-29,ll-cool-j-authentic-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2013-05-29,ll-cool-j-authentic-recenzjaMay 29, 2013, 8:50 amDaniel Wardziński"From Hollis to Hollywood, isn't he good?" - rapował swego czasu o sobie w trzeciej osobie. LL Cool J, ikona Def Jamu i hip-hopu jako takiego ma już 45 lat, a nadal potrafi chwycić za mikrofon i pokazać ten sam pazur, który zjednał mu tylu sympatyków w połowie lat 80. Trzynaście albumów na koncie, dwie nagrody Grammy kurzące się na kominku, długa na dziesiątki pozycji lista występów aktorskich filmach i produkcjach telewizyjnych i prawdopodobnie wystarczająco duży zapas hajsu, żeby nigdy nie musieć się martwić o jutro. To wszystko udało mu się wykonać nie tracąc jednocześnie szacunku hip-hopowego słuchacza.Co prawda można przytoczyć parę przypadków, kiedy w tekstach innych raperów albo wywiadach Cool J wspomniany był jako "ten słodki", ale kiedy takich opinii robiło się więcej wjeżdżał singiel w typie "I Shot Ya", który wyjaśniał wszystko i uciszał towarzystwo. Można czasem nie lubić stylistyki, którą sobie obiera, ale nie da się powiedzieć, że jest słaby. Jest legendą i jednym z najbardziej długowiecznych raperów wszechczasów. Po 5 latach od premiery dobrze przyjętego "Exit 13" wraca z kolejnym albumem, jednak pierwszym poza wytwórnią, która zrobiła z niego gwiazdę. Jak prezentuje się "Authentic"?Pokazuje pozycję LL Cool J'a w szeroko pojętej amerykańskiej muzyce. Bardzo doświadczony i doceniony MC może nie musi bardzo martwić się o to czy album sprzeda się w zawrotnej ilości egzemplarzy (wygląda na to, że tak się nie stanie), ale musi dbać o swój prestiż i wizerunek i pod względem "kadrowym" robi to na tej płycie świetnie. Wśród featuringów niewiele znajdziecie rapowych szczeniaków, którzy są teraz bardziej rozpoznawalni od tego starego wygi, znajdziecie za to mnóstwo gwiazd niezwiązanych z hip-hopem - zarówno młodych jak i starych. Mocno zamieszany w produkcję tego albumu jest Eddie Van Halen, człowiek z pierwszej dziesiątki listy Rolling Stone'a "100 Greatest Guitarists". Gościnnie pojawiają się nie tylko Snoop Dogg czy Fatman Scoop, ale także legendarny skład Earth, Wind & Fire, Bootsy Collins czy Seal. Nie zabrakło młodych, ale bardzo zdolnych jak kalifornijska grupa Fitz & The Tantrums czy odpowiedzialna za piosenki dla największych gwiazd popkultury, a dopiero teraz ruszająca ze swoją karierą Michaela Shiloh. To jednak wszystko na papierze, a jak to brzmi?Poziom realizacji jest rewelacyjny. Każda próbka perkusji, każda gitarowa solówka czy głęboki klawiszowy motyw są wypielęgnowane w sposób optymalny. Jeżeli spodziewaliście się kolejnego "14 Shots To The Dome" musicie jednak pamiętać, że choć LL Cool J już nie błyszczy ksywą na szczytach list sprzedaży i przebojów, to wciąż nie ma zamiaru wracać do undergroundu. Zasięg jego spojrzenia jest dużo szerszy. To nie jest klasyczny hip-hopowy album, który ma coś udowodnić trzonowi odbiorców gatunku. LL już swoje udowodnił, teraz chce się rozwijać i robić muzykę o szerszym zasięgu stylistycznym. To hip-hopowa produkcja z mocnym ukłonem w stronę popkultury i mainstreamu - dużo zdolnych wokalistów o bardzo przystępnych głosach i z zacięciem do robienia chwytliwych melodii oraz produkcje, które często brzmią... "radiowo". Muzyką na płycie przede wszystkim zajęli się starzy znajomi z Trackmasters i Jaylien znany głównie ze współpracy z Akonem. Najbardziej kojarzący się z LL Cool J'em w wersji raw numer "Jump On It" jest bonusem niektórych wydań, na płycie natomiast dominują delikatne eksperymenty, romantyczne ballady i gitarowe crossovery - wszystko dobrane jednak ze smakiem. Nie muszę chyba mówić, że gospodarzowi w takiej opcji jest bardzo do twarzy?Jeśli jesteście fanami stylu nawijania Jamesa znajdziecie tutaj niejeden moment w którym chciałoby się powiedzieć "god damn... tyle lat, a on wciąż ma to coś". Wjazd w "Whaddup" z przekozackim refren wycutowanym z Chucka D czy sposób w jakim LL porusza się bo bicie Poke & Tone w "New Love" to rzeczy, które wyjaśniają, że jeśli chodzi o dsypozycję na mikrofoniu starzenie póki co go nie dotyczy. LL Cool J na tej płycie jest sobą. Możecie go nie lubić, może was wkurwiać skłonność do korzystania z popularnych, czasami wręcz łatwych rozwiązań, ale koniec końców ten album trzeba uznać za udany. Z pewnością nie znalazłby się w pierwszej piątce LP Cool J'a, ale w konwencji, którą sobie obrał zrobił coś dobrego, brzmiącego superprofesjonalnie, napisał kolejny rozdział historii rapu nawiązując wyjątkowe collabos, a na dodatek okrasił to wszystko porcją zwrotek nawiniętych tak jak oczekiwalibyśmy od G.O.A.T.'a. Będzie wielu, którzy po tej płycie powtórzą starą formułkę, że LL Cool J to raper dla kobiet. Ja bym nie polecał go lekceważyć. "From Hollis to Hollywood, isn't he good?" - rapował swego czasu o sobie w trzeciej osobie. LL Cool J, ikona Def Jamu i hip-hopu jako takiego ma już 45 lat, a nadal potrafi chwycić za mikrofon i pokazać ten sam pazur, który zjednał mu tylu sympatyków w połowie lat 80. Trzynaście albumów na koncie, dwie nagrody Grammy kurzące się na kominku, długa na dziesiątki pozycji lista występów aktorskich filmach i produkcjach telewizyjnych i prawdopodobnie wystarczająco duży zapas hajsu, żeby nigdy nie musieć się martwić o jutro. To wszystko udało mu się wykonać nie tracąc jednocześnie szacunku hip-hopowego słuchacza.

Co prawda można przytoczyć parę przypadków, kiedy w tekstach innych raperów albo wywiadach Cool J wspomniany był jako "ten słodki", ale kiedy takich opinii robiło się więcej wjeżdżał singiel w typie "I Shot Ya", który wyjaśniał wszystko i uciszał towarzystwo. Można czasem nie lubić stylistyki, którą sobie obiera, ale nie da się powiedzieć, że jest słaby. Jest legendą i jednym z najbardziej długowiecznych raperów wszechczasów. Po 5 latach od premiery dobrze przyjętego "Exit 13" wraca z kolejnym albumem, jednak pierwszym poza wytwórnią, która zrobiła z niego gwiazdę. Jak prezentuje się "Authentic"?

Pokazuje pozycję LL Cool J'a w szeroko pojętej amerykańskiej muzyce. Bardzo doświadczony i doceniony MC może nie musi bardzo martwić się o to czy album sprzeda się w zawrotnej ilości egzemplarzy (wygląda na to, że tak się nie stanie), ale musi dbać o swój prestiż i wizerunek i pod względem "kadrowym" robi to na tej płycie świetnie. Wśród featuringów niewiele znajdziecie rapowych szczeniaków, którzy są teraz bardziej rozpoznawalni od tego starego wygi, znajdziecie za to mnóstwo gwiazd niezwiązanych z hip-hopem - zarówno młodych jak i starych. Mocno zamieszany w produkcję tego albumu jest Eddie Van Halen, człowiek z pierwszej dziesiątki listy Rolling Stone'a "100 Greatest Guitarists". Gościnnie pojawiają się nie tylko Snoop Dogg czy Fatman Scoop, ale także legendarny skład Earth, Wind & Fire, Bootsy Collins czy Seal. Nie zabrakło młodych, ale bardzo zdolnych jak kalifornijska grupa Fitz & The Tantrums czy odpowiedzialna za piosenki dla największych gwiazd popkultury, a dopiero teraz ruszająca ze swoją karierą Michaela Shiloh. To jednak wszystko na papierze, a jak to brzmi?

Poziom realizacji jest rewelacyjny. Każda próbka perkusji, każda gitarowa solówka czy głęboki klawiszowy motyw są wypielęgnowane w sposób optymalny. Jeżeli spodziewaliście się kolejnego "14 Shots To The Dome" musicie jednak pamiętać, że choć LL Cool J już nie błyszczy ksywą na szczytach list sprzedaży i przebojów, to wciąż nie ma zamiaru wracać do undergroundu. Zasięg jego spojrzenia jest dużo szerszy. To nie jest klasyczny hip-hopowy album, który ma coś udowodnić trzonowi odbiorców gatunku. LL już swoje udowodnił, teraz chce się rozwijać i robić muzykę o szerszym zasięgu stylistycznym. To hip-hopowa produkcja z mocnym ukłonem w stronę popkultury i mainstreamu - dużo zdolnych wokalistów o bardzo przystępnych głosach i z zacięciem do robienia chwytliwych melodii oraz produkcje, które często brzmią... "radiowo". Muzyką na płycie przede wszystkim zajęli się starzy znajomi z Trackmasters i Jaylien znany głównie ze współpracy z Akonem. Najbardziej kojarzący się z LL Cool J'em w wersji raw numer "Jump On It" jest bonusem niektórych wydań, na płycie natomiast dominują delikatne eksperymenty, romantyczne ballady i gitarowe crossovery - wszystko dobrane jednak ze smakiem. Nie muszę chyba mówić, że gospodarzowi w takiej opcji jest bardzo do twarzy?

Jeśli jesteście fanami stylu nawijania Jamesa znajdziecie tutaj niejeden moment w którym chciałoby się powiedzieć "god damn... tyle lat, a on wciąż ma to coś". Wjazd w "Whaddup" z przekozackim refren wycutowanym z Chucka D czy sposób w jakim LL porusza się bo bicie Poke & Tone w "New Love" to rzeczy, które wyjaśniają, że jeśli chodzi o dsypozycję na mikrofoniu starzenie póki co go nie dotyczy. LL Cool J na tej płycie jest sobą. Możecie go nie lubić, może was wkurwiać skłonność do korzystania z popularnych, czasami wręcz łatwych rozwiązań, ale koniec końców ten album trzeba uznać za udany. Z pewnością nie znalazłby się w pierwszej piątce LP Cool J'a, ale w konwencji, którą sobie obrał zrobił coś dobrego, brzmiącego superprofesjonalnie, napisał kolejny rozdział historii rapu nawiązując wyjątkowe collabos, a na dodatek okrasił to wszystko porcją zwrotek nawiniętych tak jak oczekiwalibyśmy od G.O.A.T.'a. Będzie wielu, którzy po tej płycie powtórzą starą formułkę, że LL Cool J to raper dla kobiet. Ja bym nie polecał go lekceważyć.

 

]]>
Cypress Hill "Rise Up" - recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2010-05-17,cypress-hill-rise-up-recenzjahttps://popkiller.kingapp.pl/2010-05-17,cypress-hill-rise-up-recenzjaJanuary 4, 2014, 2:05 pmDaniel WardzińskiSześć lat czekaliśmy na nową muzykę Cypress Hill. Dłużyło się strasznie, a kiedy dodamy, że "Till Death Do Us Part" był raczej rozczarowaniem, początek oczekiwania można datować na 2001 czyli premierę "Stoned Raiders". Dziewięć lat... Zdecydowanie za długo, nawet uznając fakt, że słuchanie starych albumów po drodze wcale się nie nudziło."Rise Up" było zapowiadane od 2005 roku. Po drodze dostaliśmy niezły album Soul Assasins, średnią solówkę B-Reala, ale wreszcie jest! I myślę, że naprawdę jest się z czego cieszyć.Wiele się zmieniło w muzyce tych typów, ale nadal potrafią robić ją na wysokim poziomie. Dla mnie ciężko zaakceptować to jako album Cypress Hill, bo udział DJ'a Muggsa ograniczył się do produkcji wykonawczej oraz współprodukcji dwóch tracków. Trochę mało jak na filar tej legendy. Co ciekawe więcej produkuje tutaj (z różnym skutkiem) B-Real, pierwszy wokal zespołu, który na mikrofonie jest absolutnie nie do zdarcia. Gość jest żywą legendą i potrafi starzeć się z klasą. Jego wejście w "K.U.S.H." ("I'm the original Dr. Greenthumb, the rest are liers/ I'm the one with the prescription to get you higher") to tylko jeden z wielu momentów na tym albumie, kiedy myślałem sobie, że to wciąż MC największego formatu. Fajnie, że możemy usłyszeć trochę więcej Sen Doga niż zwykle, bo chwilami pokazuje, że jest bardzo niedoceniony.Jak to wszystko brzmi? Niestety nie zawsze świetnie. Mamy tutaj bardzo ciekawe momenty, jak np. historyczna kolaboracja Cypressów z Pete Rockiem w "Light It Up". Mamy kontrowersyjne, ale moim zdaniem zdecydowanie udane kooperacje z Jimem Jonsinem ("Armada Latina" i "Get It Anyway") i Mikiem Shinodą z Linkin Park ("Carry Me Away"). Niestety mamy też sporo numerów, które niby brzmią spoko, ale przelatują i zostawiają w głowie naprawdę niewiele. Mnie osobiście bardzo zaskoczyło to, że tradycyjne "oczko" puszczone w stronę fanów gitarowego grania jest tutaj najlepszym elementem albumu. O ile singlowe "Rise Up" i "Shut 'Em Down" (obydwa z Tomem Morello z Rage Against The Machine) to bardzo udane numery i silniejsze momenty albumu, o tyle "Trouble Seaker" z Daronem Malakianem z System Of A Down to arcydzieło. Ten numer mógłby być singilem z "Bones" (drugie, rockowe CD na "Skull&Bones" - ostatniej platynowej płycie zespołu), a ciężko mi o lepszy komplement dla crossoverowego numeru.Podsumowując mógłbym po prostu odpowiedź na typowe w przypadku takich albumów pytanie: czy to wciąż "stare, dobre Cypress Hill"? Słuchając "Rise Up" nie ma się wątpliwości, że to Cypress Hill. To dobra muzyka, ale już nie tak dobra jak ta "stara". Jak dla mnie na mocną czwórkę.Dłużyło się strasznie, a kiedy dodamy, że "Till Death Do Us Part" był raczej rozczarowaniem, początek oczekiwania można datować na 2001 czyli premierę "Stoned Raiders". Dziewięć lat... Zdecydowanie za długo, nawet uznając fakt, że słuchanie starych albumów po drodze wcale się nie nudziło.

"Rise Up" było zapowiadane od 2005 roku. Po drodze dostaliśmy niezły album Soul Assasins, średnią solówkę B-Reala, ale wreszcie jest! I myślę, że naprawdę jest się z czego cieszyć.

Wiele się zmieniło w muzyce tych typów, ale nadal potrafią robić ją na wysokim poziomie. Dla mnie ciężko zaakceptować to jako album Cypress Hill, bo udział DJ'a Muggsa ograniczył się do produkcji wykonawczej oraz współprodukcji dwóch tracków. Trochę mało jak na filar tej legendy.

Co ciekawe więcej produkuje tutaj (z różnym skutkiem) B-Real, pierwszy wokal zespołu, który na mikrofonie jest absolutnie nie do zdarcia. Gość jest żywą legendą i potrafi starzeć się z klasą. Jego wejście w "K.U.S.H." ("I'm the original Dr. Greenthumb, the rest are liers/ I'm the one with the prescription to get you higher") to tylko jeden z wielu momentów na tym albumie, kiedy myślałem sobie, że to wciąż MC największego formatu. Fajnie, że możemy usłyszeć trochę więcej Sen Doga niż zwykle, bo chwilami pokazuje, że jest bardzo niedoceniony.

Jak to wszystko brzmi? Niestety nie zawsze świetnie. Mamy tutaj bardzo ciekawe momenty, jak np. historyczna kolaboracja Cypressów z Pete Rockiem w "Light It Up". Mamy kontrowersyjne, ale moim zdaniem zdecydowanie udane kooperacje z Jimem Jonsinem ("Armada Latina" i "Get It Anyway") i Mikiem Shinodą z Linkin Park ("Carry Me Away"). Niestety mamy też sporo numerów, które niby brzmią spoko, ale przelatują i zostawiają w głowie naprawdę niewiele. Mnie osobiście bardzo zaskoczyło to, że tradycyjne "oczko" puszczone w stronę fanów gitarowego grania jest tutaj najlepszym elementem albumu. O ile singlowe "Rise Up" i "Shut 'Em Down" (obydwa z Tomem Morello z Rage Against The Machine) to bardzo udane numery i silniejsze momenty albumu, o tyle "Trouble Seaker" z Daronem Malakianem z System Of A Down to arcydzieło. Ten numer mógłby być singilem z "Bones" (drugie, rockowe CD na "Skull&Bones" - ostatniej platynowej płycie zespołu), a ciężko mi o lepszy komplement dla crossoverowego numeru.

Podsumowując mógłbym po prostu odpowiedź na typowe w przypadku takich albumów pytanie: czy to wciąż "stare, dobre Cypress Hill"? Słuchając "Rise Up" nie ma się wątpliwości, że to Cypress Hill. To dobra muzyka, ale już nie tak dobra jak ta "stara". Jak dla mnie na mocną czwórkę.

]]>